INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.89 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Dane wyjazdu:
565.00 km 0.00 km teren
27:56 h 20.23 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:28.0
Podjazdy:5285 m

MARATON PÓŁNOC-POŁUDNIE - ETAP 2

Niedziela, 13 września 2020 · | Komentarze 9

Trasa: PŁOCK-Skierniewice-Nowe Miasto nad Pilicą-Skarżysko Kamienna-Bodzentyn-Szydłów-Solec Zdrój-Lipnica Murowana-Limanowa-Ochotnica Górna-BUKOWINA TATRZAŃSKA

MAPA

GALERIA (z opisem)



Wypoczęty, naładowany – ja i elektronika, najedzony makaronem z obiadu i sezamkami wstaję, szybko pakuję te parę rzeczy, które targam w kuferku i opuszczam kładący się spać Płock. Robię kilka fotek iluminowanych zabytków, spoglądam na wiszący poniżej wzgórza most nad Wisłą, którym za chwilę po raz drugi w czasie MPP przekroczę Królową i puszczam klamki hamulców.

Za moment Wisłę mam już za sobą i wyjeżdżam z Płocka drogą znaną z BB Tour w kierunku Gąbina. Jest ciepło, wiatr sprzyja, ruch samochodowy nie istnieje – nic, tylko kręcić. I to robię.
Żeby jeszcze odory z mijanych ferm drobiu i chlewni tak bardzo nie wchodziły w nos to wszystko byłoby idealne. No, ale nie można mieć wszystkiego ;-) Mijam Gąbin, Sanniki, Kiernozię (fajna nazwa) i za chwilę mam półmetek maratonu, czyli 500 km za sobą. Licznik przewyższeń pokazuje około 3500 metrów, to jeszcze z 5 km przede mną.

Docieram do DK92, potem melduję się nad A2 i za nią zaczynam jazdę ścieżką rowerową prowadzącą aż do Skierniewic. Znana z tego wyjazdu droga tym razem nie jest przeze mnie zbyt długo wykorzystywana, bo ruch na jezdni nie istnieje, to i ja nie widzę powodu, aby tłuc się po polbruku, miejscami zanieczyszczonym.

Z rozpędu wjeżdżam do Skierniewic, ale tutaj szybko się orientuję, że nie skręciłem na rogatkach miasta w lewo. Za Skierniewicami trasa prowadzi najdłuższym chyba odcinkiem drogi krajowej na całym MPP. DK70 w poniedziałkową noc jest zupełnie pusta, co mnie nieco dziwi, bo prowadzi ona do ruchliwej S8. Pewnie za dnia tak różowo to nie wygląda.

Jadę przez tereny zupełnie mi nieznane, nigdy nie odwiedzone. Biała Rawska myli mi się z Rawą Mazowiecką, za to w Zakrzewie przed Białą nie myli mi się dom Mariusza Pudzianowskiego z okolicznościowym pomnikiem przed posesją. Fotka musi być :-)

Przed godziną 6 jestem w Nowym Mieście nad Pilicą, zalegająca mgła niemożliwa zrobienie fotki mostu. Wyjeżdżając z miasta mam okazję widzieć wlewającą się falę samochodów wiozących ludzi do pracy. Na pasie wyjazdowym jestem sam. Dobry układ. Tutaj też mija 600 km trasy.

Teraz układ jest prosty: o 12 muszę mieć 700 km, o godzinie 18-800 km, o 24-900 km i wtedy zostanie mi 9 godzin na ostatnie 100 km górskiej jazdy. Bułka z masłem! O domowych planach zrobienia całości w 60 godzin już dawno zapomniałem :-)

Do tej pory jadąc przez nocne Mazowsze nie widziałem długich prostych, którymi tutaj ,,jak od linijki” są poprowadzone lokalne drogi. Teraz zaczynam je widzieć, a nie jest to zbyt pasjonujące. Jedziesz, jedziesz i końca takiej prostej nie widać.

Zbliża się pora śniadania, sklep w Rusinowie jest już czynny więc wbijam się do niego. Kaloryczny pasztet, serki topione, bułki i maślanka lądują w żołądku i bez zbędnej zwłoki startuję dalej. Zapowiada się bezchmurny, gorący dzień.

Docieram do Przysuchy, gdzie z ciekawością rozglądam się za zakładami Hortexu. Są one nieco z boku więc ich nie dostrzegam. Sam natomiast ląduję na DK12, która w poniedziałkowy poranek pusta już nie jest, ale że ma pobocze to jazda nią nie przypomina rosyjskiej ruletki.

Mijając liczne sady owocowe zjeżdżam do tętniącej życiem poranka Przysuchy i równie szybko ją opuszczam, bo minuty lecą. Opuszczam też DK12 i Mazowsze a wraz z nim płaskie tereny. Zaczynają się pierwsze zmarszczki terenu, bliskość Gór Świętokrzyskich jest już odczuwalna. Nie muszę dodawać, że jadę przez tereny zupełnie dziewicze. To była zresztą główna przyczyna zapisania się na ten maraton. Nowość trasy jest dla mnie rzeczą zawsze zasadniczą.

Za Chlewiskami skręcam już centralnie w Góry Świętokrzyskie i robię podjazd do wsi Huta – łagodny, tylko dlaczego bez żadnego nawet zakrętu ? :-) Prosta od linijki pod górę. Jak jest podjazd, to musi też być zjazd i w ten sposób docieram do DK42 w Płaczkowie.

Płakać nie zamierzam, chociaż 666 km trasy nakazuje ostrożność. Na tej krajówce panuje względny spokój, a że i ona ma jakieś tam pobocze to i 10 km szybko mija. Jestem w Skarżysku-Kamiennej gdzie trasa MPP nawiązuje kontakt z S7 prowadząc drogą techniczną i starą DK 7 do Suchedniowa. Znając spokój przy S7 i S22 w okolicach Elbląga tutaj przeżywam mały szok. Sraczka blachosmrodów nie ma końca, droga nie pobocza, muszę blokować cały ruch, bo zaczyna się wyprzedzanie ,,na gazetę”. Sorry, Winettou!

Przed Skarżyskiem mija też druga doba jazdy a ja piszę na fejsie: ,,Mam przejechane 670 km. Jestem na przedmieściach Skarżyska-Kamiennej. Do mety 330 najtrudniejszych km i prawie 24 godziny. To ma szansę powodzenia. Pozdrawiam i dziękuję za wszystkie dobre słowa. Jestem naprawdę nimi poruszony. Postaram się nie zawieść.”

Nagrodą za ten krótki, ale trudny odcinek jest ładna panorama ze szczytu wzniesienia, tuż przed zjazdem do Suchedniowa. W tym mieście zajeżdżam na Orlen uzupełnić bidony oraz zaatakować coś zimnego. Lody Bounty są dobrym wyborem.

Za Suchedniowem trasa MPP prowadziła przez wieś Michniów, znaną mi z książki ,,Pozdrówcie ode mnie Góry Świętokrzyskie” Cezarego Chlebowskiego. Obecnie we wsi, spalonej i wymordowanej przez Niemców w 1943 r za pomoc partyzantom ,,Ponurego” trwa rozbudowa mauzoleum. Kilka chwil tam spędziłem, co widać w galerii.

Za Michniowem już na dobre zaczęły się Góry Świętokrzyskie , a za Bodzentynem (700 km -11:15) to już w ogóle nuda się skończyła. Dynamiczny zjazd do Bodzentyna, kojarzonego z targami koni objawił mi nową prawdę o tym mieście, siedzibie Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Tutaj handluje się masowo ciężarówkami, zwłaszcza firmy MAN. Takich ilości ciągników siodłowych tej formy jeszcze nie widziałem. Dobrze, że stały na placach ;-)

Z Bodzentyna zacząłem długą, ale łagodną wspinaczkę do Świętej Katarzyny i dalej na przełęcz Krajeńską. Nowa droga DW 752 z pasem rowerowym była miłą odmianą po łatanym zjeździe do miasta. Żar z nieba lał się już konkretny, więc jak dojrzałem ofertę z lodami i mrożoną kawą kierownica od razu skręciła w tamtym kierunku. I tak sobie siedząc w Świętej Katarzynie – dziwnie to brzmi ;-) – schładzałem swoje rozgrzane wnętrze. Czas był dobry, można było chwilę odpocząć.

Z przełęczy zrobiłem kilka zdjęć krajobrazowych i ruszyłem w dół. Teraz pas rowerowy już nie był tak przydatny, bo przy sporej prędkości okazał się … za wąski.
Po dotarciu do Daleszyc dalsza droga prowadziła nową drogą rowerową z asfaltu w okolice Rakowa. Ruch rowerowy na niej nie istaniał, więc miałem całą dla siebie. Sympatycznie. Niebawem pojawił się Raków -ta nazwa już mi coś mówiła, bo w zeszłym roku jechałem GreenVelo przez Raków. Wiedziałem więc, gdzie można zjeść dobry, rowerowy obiad. Rok temu to były żołądki gęsie z dużą ilością kaszy gryczanej. Niestety, bar Arianka okazał się już nie istnieć, także i ja obszedłem się smakiem.

Za Rakowem długa i pusta prosta zaprowadziła mnie do Szydłowa, który pomylił mi się z … wstyd przyznać … Ujazdem :-). W końcu połapałem się jednak, że zamku Krzyż topór to ja tutaj nie zobaczę, a trzeba wypatrywać zabytkowych, gotyckich murów miejskich i takiegoż zamku wzniesionego przez Kazimierza Wielkiego. Nie było to trudne zadanie, tak samo jak dostrzeżenie sadów śliwkowych z których ta okolica słynie. Samych śliwek jednak nie kosztowałem.

Za Szydłowem pożegnałem się z Górami Świętokrzyskimi i na obiad zatrzymałem się w Stopnicy. Restauracja z hotelem Rywa Verci okazała się być doskonałym wyborem, najadłem się tutaj do syta, naładowałem sprzęt na ostatnią nockę w trasie, odpocząłem i już mogłem jechać dalej. Co okaże się niezwykle ważne w górach, zabieram stąd pojemnik ze spaghetti bolognese, które zjem przed ostatnimi 100 km.

A tymczasem dochodzi 17 a ja opuszczam Stopnicę i kieruję się na Solec Zdrój uparcie kojarzący mi się z Buskiem Zdrój. Są w sumie niedaleko od siebie. Przelatuję bez zatrzymania przez uzdrowisko i jadę dalej. Jakieś drobne zmarszczki na trasie są, ale generalnie płasko i zaczyna się dolina Wisły.

Mija 800 km na trasie, godzina 18 też mija – przerwa w Stopnicy pochłonęła zgodnie z planem cały margines. Teraz trzeba do północy zrobić kolejne 100 km, żeby mieć margines na ostatnie 100 km i ewentualne krótkie drzemki na przystankach autobusowych lub innych oryginalnych miejscach.

Trasa prowadzi po pięknej grobli przy stawach rybnych niedaleko Szczerbakowa. Za chwilę wjeżdżam do Wiślicy, gdzie można podziwiać zabytkową bazylikę z XIV wieku. Obecnie w remoncie, więc czasu nie tracę.
Za Wiślicą słońce chowa się za górki i zaczynam 3 nockę . Teraz wóz, albo przewóz. Widoków nie ma, okolica kompletnie terra incognita, jakieś Koszyce na drogowskazach – czy to już Słowacja? :-)) Mogę w pełni się skupić na pedałowaniu do mety.

Już po ciemku wjeżdżam do Małopolski, ostatniego województwa na trasie MPP. Bacznie obserwuję ekran telefonu bo błąd nawigacyjny w tej sytuacji może mieć katastrofalne skutki.

Za Koszycami po raz trzeci przejeżdżam Wisłę, tutaj przypominającą większy potok i trasą meandrującą jak co najmniej Biebrza zaliczam kolejne km. Oglądam kolejne nazwy miejscowości i zbliżam się do gór. Przecinam autostradę A4, puściutką jakby ją wczoraj otworzyli i zaczynam podjazd przez Porębę Spytkowską. Trasa wije się jak język, jest pokusa skrócić sobie, ale jak to tak. Żadnych nielegalnych ułatwień.

Stojąc gdzieś na poboczu ze zdziwieniem widzę, że ktoś mnie pozdrawia. To rowerowe małżeństwo Koseskich, które ku mojemu zdziwieniu kręciło km za mną. Byłem przekonany, że zamykam stawkę jadących :-). I tak sobie teraz kręcę za nimi w pewnej odległości, żeby jednak zachować czystość przejazdu solo.
Za podjazdem jest zjazd, a w Lipnicy Murowanej zatrzymuję się. Nie po to aby obejrzeć palmy wielkanocne, ale żeby zjeść makaron wieziony od Stopnicy. Dochodzi północ, jestem na 890 km, jest OK.

Dalsza jazda to odcinek DK 28 przed Limanową pokonywany razem z tym miastem w środku nocy, a więc szybko i sprawnie. Za to podjazd od Limanowej na przełęcz Ostrą do Nowej Wsi dłużył się niesamowicie, a co gorsza zacząłem ziewać. Była godzina3, do zamknięcia mety 6 godzin i 70 km. Teoretycznie to wyglądało łatwo, ale to nie były Żuławy Wiślane.

Zjazd do Kamienicy był oczywiście za krótki a tutaj szykował się przebój trasy, czyli przełęcz Wierch Młynne. Wcześniej o nie słyszałem, że jest stromo i na zjeździe jest kilkadziesiąt metrów płyt ,,jumbo”. Takich tam, żuławskich :-).

Licznik włączyłem więc w tryb ,,nachylenie” i tak do 15 procent starałem się jechać. Jak jednak pokazało się procent 17, a w świetle lamp zobaczyłem, że ścianka się nie kończy, to szybko ruszyłem z buta. Przeczucie mnie nie myliło, bo za chwilę licznik wskazał 21% i to był maks na Wierch Młynne. Fajnie, ale po co – noc była ciepła i rozgrzewka nie była mi potrzebna ;-).

Zjazd był także wymagający, bo luźne kamyczki, piasek i ogólna wąskość drogi nie zachęcały do puszczenia hamulców. Płyty nie stanowiły jakiegoś dramatu.

W końcu jednak pojawiła się Ochotnica Dolna, a jak Dolna to wiadomo było że będzie i Górna. To podobno jedna z najdłuższych wsi w Polsce (swego czasu najdłuższa – teraz Zawoja), no podjazd też był długi, chociaż bez spektakularnych ścianek. Tym razem do zdobycia była przełęcz Knurowska. Zatrzymując się na chwilę żeby wlać w siebie Kofactin Forte Shot – wojna o metę toczyła się już na całego – ponownie wyprzedziła mnie rowerowa para Koseskich.

Ich oddalające się światełka oraz guarana i kofeina buzująca we mnie sprawiły, że ruszyłem za nimi, nawet przez chwilę myśląc, że muszę być na mecie przed nimi. Myśli raczej niespotykane o 5 rano :-)
Jako że na przełęczy pojawiłem się razem z niebieściejącym niebem to oczywiście musiałem zrobić fotkę wschodu słońca nad Gorcami. Po to też w końcu jeździ się nocą.

Zjazd do Knurowa był bardzo pokręcony, ale ja już wiedziałem że tylko awaria sprzętu może mnie pozbawić mety w limicie. Była godzina 6 a ja miałem do mety 30 km. Czujność wzmogłem po wjechaniu w mgłę, która towarzyszyła mi do rozpoczęcia podjazdu finałowego w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej.

Przedtem jeszcze należało przeżyć spotkanie z DW 969 Krościenko-Nowy Targ, na której miałem problem, aby włączyć się do ruchu, taki ruch na niej panował w kierunku Nowego Targu. Dobrze, że potwornej mocy lampa tylna Bontragera wisiała na torbie podsiodłowej, to mogłem być pewny, że widać mnie z daleka. Mimo wszystko krótki odcinek z Harklowej do Ostrowska (6 km) obudził mnie dokumentnie. Do tego musiałem uporać się z brakiem wskazań licznika, którego magnes oddalił się od czujnika na widelcu. Niby proste, a motałem się z tym przez chwilę.

Do mety miałem 22 km i w tym momencie sobie uświadomiłem, że jestem w dolinie Dunajca, a poziomie 500 metrów n.p.m jak wskazywał licznik, a meta, czyli schronisko Głodówka w Bukowinie Tatrzańskej jest na wysokości 1150 metrów. Czekało mnie prawie 700 metrów przewyższenia, a czasu miałem prawie 2 godziny. Niby sporo, ale …
Włączyłem już naprawdę 6 bieg i rozpocząłem wyścig z czasem. Nie traciłem czasu na rozbieranie się, chociaż od Leśnicy-Groń jechałem już w pełnym słońcu i zaczynało robić się gorąco.

Zastanawiając się czy orgowie nie pokusili się aby puścić finiszu Gliczarowem wspinałem się jak kozica na kolejne metry dzielące mnie od upragnionej mety.
Po pokonaniu jednej konkretnej ścianki przed samą tablicą Bukowina Tatrzańska zatrzymałem się i zrobiłem fotkę finiszową. Podobno wtedy elbląski fejs zamarł, dlaczego kropka na mapie monitoringu tyle czasu stoi.

Wiedziałem jednak co robię i już za chwilę – która pewnie dla kibiców była wiecznością – wjechałem do Bukowiny i dostrzegłem widok o którym marzyłem od chwili ruszenia z Helu – panoramę Tatr :-).
Krótki zjazd do ronda w Bukowinie był miłą odmianą od wspinaczki, ale nie oznaczał jej końca. Dobrze pamiętałem z innych jazd, że do Głodówki to jeszcze trochę trzeba podjechać. Irytujący był popękany asfalt na drodze w kierunku Łysej Polany, który zmuszał do jazdy daleko od pobocza.

Jeden zakręt, drugi, ostatni podjazd i zjazd za który pojawiła się meta w Schronisku Głodówka. Akurat przy bramie stały dwie śmieciarki, ale ominąłem je bokiem i wjechałem pod budynek. Cel był osiągnięty, walka była wygrana. Byłem na mecie w sposób do tej pory niepraktykowany, czyli ,,na styk”, dokładnie o godzinie 8:37, 23 minuty przed upływem limitu maratonu, który wynosił 72 godziny (3 doby). Nie byłem ostatni :-P

Tomek Niepokój zawiesił mi na szyi medal, ja go ucałowałem jak najcenniejszą relikwię i udałem się na śniadanie. Teraz sobie przypominam, że zapomniałem zamówić posiłek maratonowy, który czekał na każdego finiszera. Zestaw śniadaniowy z podwójną jajecznicą też był smakowity :-)

No a potem udałem się na zasłużony sen, który trwał gdzieś tak do godziny 15. Kolejne godziny wypełniło mi gapienie się na panoramę Tatr z Głodówki, która jednak nie dorównuje tej z Łapszanki, w doborowym towarzystwie innych ultrasek i ultrasów.

PODSUMOWANIE


Łamiąc 1 stycznia w dość paskudny sposób łokieć mocno skomplikowałem sobie rowerowy rok 2020. Jak dodamy do tego pandemię to wychodzi, że już niczego nie można było być pewnym. Prawie trzymiesięczna przerwa od jeżdżenia sprawiła, że na starcie MPP czułem się mocno niepewnie. Niecałe 7000 km przejechane do dnia startu 12 września pozwalało jako-tako myśleć o dotarciu do mety, ale pozostawały pytania o kondycję zrastającego się łokcia i ogólne rozjeżdżenie.

Tak więc sukces w postaci ukończenia maratonu zawdzięczam naprawdę wielu osobom, które chciałbym wspomnieć i bardzo im podziękować:

- doskonałej pracy dr Kamila Orlikowskiego, który już przy stole operacyjnym wiedział, że zamierzam startować w maratonie i złożył mi łokieć w sposób absolutnie perfekcyjny – na trasie MPP ani przez chwilę złamana kończyna nie zagościła w moich myślach,

- ofiarnej pracy rehabilitanta Łukasza Sałamachy, który masażami i ćwiczeniami doprowadził łokieć do pełnej sprawności,

- pracy elbląskich rehabilitantek z ECM LifeClinica, ze Szpitala Miejskiego na ul. Komeńskiego i z Centrum Rehabilitacji na ulicy Królewieckiej,

- serwisowi rowerowemu KM Bike za staranne przygotowanie CUBE do trasy,

- Darkowi Fercho z Neksusa za przygotowanie kół ze szczególnym uwzględnieniem szprych ;-)

- kibicom, którzy zagrzewali do walki na Helu i towarzyszyli na pierwszych km: Magdzie, Marcie, Sylwii, Leszkowi, Mariuszowi, Sławkowi, Piotrowi, Łukaszowi i Krzyśkowi,

- potężnemu gronu kibicujących znajomych na Facebooku, wspierających dobrym słowem, telefonami, SMS-ami i myślami. To był pierwsza moja jazda od czasu założenia konta, kiedy spotkałem się z takim dopingiem. Wsparcie okazało się mocarne, pozwoliło pokonać wszystkie kryzysy a przede wszystkim nie zasnąć ostatniej nocy, bo po prostu nie chciałem Was zawieść, nie mogłem :-). Wielkie Dzięki!

Dziękuję też organizatorom MPP ze Stowarzyszenia Koło Ultra za przygotowanie świetnej trasy, która pozwoliła obejrzeć mi mnóstwo nowych miejsc na mapie Polski i zaznać pozytywnego zmęczenia. Dobra robota Panowie.




>>>Dalej>>>




Kategoria SUPERMARATONY



Komentarze
MARECKY
| 18:58 poniedziałek, 5 października 2020 | linkuj Dziękuję i pozdrawiam.
siwobrody
| 15:32 poniedziałek, 5 października 2020 | linkuj Świetnie się czyta.
Gratulacje i podziękowania za relację która tak wciąga.
MARECKY
| 18:38 czwartek, 24 września 2020 | linkuj Faktycznie, MPP też się liczy. Ja jednak podjąłem już decyzję dość dawno. Może wrócę na MRDP w 2025 roku. Teraz nie widzę możliwości właściwego przygotowania się, a i rower wydaje się mnie ograniczać. To drugie jest chyba nawet ważniejsze, niż pierwsze. Z radością będę Wam kibicował i wpatrywał się w kolorowe punkty :-)
wilk
| 09:16 czwartek, 24 września 2020 | linkuj Nie ma co szukać wytłumaczeń - trzeba rozpoczynać przygotowania :P
wilk
| 09:15 czwartek, 24 września 2020 | linkuj Jak to nie masz kwalifikacji? MPP z 2020 na pewno wystarczy jako kwalifikacja, przecież to jeden z najtrudniejszych ultra w Polsce
MARECKY
| 19:42 środa, 23 września 2020 | linkuj To ciekawe z tym MRDP - widziałem ten wpis, no ale ja nie mam kwalifikacji. Wolałem czekać na wschód słońca nad Łapszanką niż walczyć o 96 godzin :-)). A teraz to mnie bardziej interesuje Wisła 1200 ...
wilk
| 20:21 wtorek, 22 września 2020 | linkuj Walka była piękna do samego końca, maraton to jednak potrafi z ludzi wykrzesać mnóstwo dodatkowej energii.

I wstawiaj ten licznik odmierzający czas do MRDP - bo właśnie Daniel jasno się określił, że pełny MRDP w 2021 pójdzie starą wersją, zgodnie z ruchem wskazówek zegara ;))
MARECKY
| 18:38 piątek, 18 września 2020 | linkuj Jeszcze raz dzięki Andrzeju!
awparys
| 05:02 piątek, 18 września 2020 | linkuj Marku!
Jeszcze raz gratulacje
andrzej
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa enspo
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]