INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.90 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

ŻYCIÓWKA

Dystans całkowity:1554.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:74:39
Średnia prędkość:20.82 km/h
Maksymalna prędkość:61.00 km/h
Suma podjazdów:10097 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:150 (80 %)
Suma kalorii:38244 kcal
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:259.00 km i 12h 26m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
73.00 km 0.00 km teren
03:53 h 18.80 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:273 m

MRDP - VI etap

Piątek, 23 sierpnia 2013 · | Komentarze 12

Trasa: Tylicz-Stary Sącz. Zjazd z trasy maratonu na PKP w Nowym Sączu.

FOTOGALERIA

Pobudka o 1 w nocy, ( te moje noclegi trwały po 4-5 godzin, najdłużej biwakowałem z suszarką w dłoni w Ustrzykach Dolnych), śniadanie i w drogę.
Do Muszyny (punkt kontrolny tylko z fotką) towarzyszy mi kosmiczna mgła, tak że korzyści ze zjazdu nie mam zbyt wielkich. Mijam jeszcze w Tyliczu wytwórnię wód mineralnych (chyba Kropla Beskidu), a w Muszynie Muszyniankę.

Urokliwą drogą widokową wzdłuż Popradu mijam kolejne miejscowości zdrojowe i zastanawiam się jak jechać dalej, skoro widzę na 4-5 metrów przed rowerem. Najlepiej jedzie mi się na zjazdach, bo wtedy człowiek naturalnie patrzy w dół. No, ale do Rozewia cały czas z górki nie będzie :-)). Wzdłuż drogi prowadzi linia kolejowa i jadący pociąg podpowiada mi jedyną słuszną koncepcję.

Na rogatkach Starego Sącza jestem o 7 rano, postanawiam dokonać rewolucji w kokpicie mojego roweru. Podnoszę kierownicę, odwracam mostek na ,,+’’( ten ruch konsultuję telefonicznie z Jankiem z elbląskiego Neksusa, który perfekcyjnie przygotował mi sprzęt do jazdy), pionuję rogi i obniżam lekko siodełko. Robi się z tego prawie rower miejski, siedzi mi się nawet wygodnie, ale prędkość jazdy to około 15 km/h. To już za wolno nawet jak na urlopową jazdę :-).

Mimo wszystko jadę jeszcze do centrum Starego Sącza na rynek. Kiedy jednak na jednym ze skrzyżowań prawie nie dostrzegam samochodu, bo akurat patrzę w dół, dochodzę do wniosku, że robi się niebezpiecznie. Zbyt niebezpiecznie. To jest koniec.

Licznik wskazuje przejechane 1554 km. Mam poprawiony rekord życiowy w jeździe non-stop i teraz to musi wystarczyć. Przywracam rowerowi starą geometrię i jadę na objazd Starego Sącza. Potem kieruję się do nieodległego Nowego Sącza, tam zalegam na dobre kilka godzin w fajnej knajpce, porządkuję notatki, kupuję pamiątki i odpoczywam, a wieczorem nocny pociąg wiezie mnie na północ.

Podsumowanie.
Źle zaczęło się już podczas pierwszej doby, kiedy to straciłem mnóstwo czasu na pozbieranie się po problemach żołądkowych. Obawa przed powtórzeniem się dolegliwości zmusiła mnie do skorygowania planów noclegowych i w zasadzie odpuszczenia walki o powrót do Rozewia.

Mocno się jednak rozczarowałem będąc zmuszonym przerwać jazdę z powodu urazu, którego przyczyny nie potrafię sobie wytłumaczyć i którego nigdy nie zaznałem. Byłem przygotowany na bóle kolan, ścięgien, pleców, połamanych w czerwcu żeber. Przypuszczałem, że d… może mi odpaść od tylu godzin w siodełku :-). Dopuszczałem, że nie będę mógł patrzeć na rower po iluś tam dniach. Ale szyja? Tutaj nawet tabletki przeciwbólowe nie pomogły. Swoje jedyne podejrzenia kieruję na rogi zamontowane w moim rowerze na których opierałem się przez długie kilometry walcząc na ścianie wschodniej z południowym wiatrem. Może taka wyciągnięta i dość nietypowa dla mnie geometria miała wpływ na ten uraz. Pozostaje mi to sprawdzić już w przyszłym roku.

Sama idea imprezy bardzo mi się podoba i już wiem, że za 4 lata spróbuję tej sztuki która nie udała się w tym roku. Do tego czasu postaram się objechać pozostałe odcinki MRDP, tak aby w 2017 r. nic mnie turystycznie nie rozpraszało. Nie ukrywam, że ciężko było mi jechać obok takich znanych miejsc ściany wschodniej jak Supraśl, Grabarka, Jabłeczna, Kostomłoty, czy też Sobibór lub Bełżec ze świadomością, że nie mogę ich dokładnie obejrzeć. Że nie wspomnę o moich ulubionych górach, nieznanym mi Beskidzie Sądeckim, Pieninach czy Sudetach.
Bogatszy w tegoroczne doświadczenia spróbuję jeszcze raz i wierzę, że ta sztuka uda mi się również na rowerze MTB.
Pozdrower :-).

Ps. Rzućcie też okiem na inne relacje z MRDP. Pasjonująca lektura :-).




Dane wyjazdu:
244.00 km 0.00 km teren
12:32 h 19.47 km/h:
Maks. pr.:61.00 km/h
Temperatura:23.0
Podjazdy:3139 m

MRDP - V etap

Czwartek, 22 sierpnia 2013 · | Komentarze 3

Trasa: Ustrzyki Dolne-Tylicz.


FOTOGALERIA

Kolejny dzień zaczynam o 3 rano i ruszam dużą obwodnicą bieszczadzką. Trasa mi dobrze znana i z BB Tour, i z innych wojaży sakwiarskich. Za Ustrzykami Górnymi zaliczam konkretne podjazdy na przełęcze Wyżną i Wyżniańską, a potem zjazd do Wetliny. W Cisnej jestem w porze śniadania, ale że brakuje kilkunastu minut do godziny 8, to obsługa w jednym z barów nie jest jeszcze gotowa, a raczej nie chce być gotowa. Nie to nie, są też inne możliwości.

Zbliżam się do Komańczy i opuszczam Bieszczady. Droga do Tylawy poprawiona w stosunku do zeszłorocznej jazdy i jedzie się przyjemnie. Za Tylawą pojawiam się na DK 9 i od razu na ,,dzień dobry’’ TIR zdmuchuje mnie prawie do rowu. Bo po co zachować większy odstęp? W Dukli zjadam obiad i ruszam dalej.

Do Nowego Żmigrodu (punkt kontrolny w kwiaciarni, gdzie pani od razu wiedziała, że jadę MRDP:-) ruch duży, potem im bliżej Gorlic tym jedzie się spokojniej. Podziwiam energetyczny krajobraz okolic – elektrownie wiatrowe przeplatają się z szybami naftowymi. Taki mały Kuwejt :-). Tutaj też zaczynam odczuwać pierwsze problemy ze sprawnym podnoszeniem głowy – na razie przechylam ją lekko w bok i tak jadę.

Przelatuję przez Gorlice i jadę dalej pamiętając, aby w Ropie zjechać z DK 28. Zjeżdżam, robię zakupy i ruszam w Beskid Niski i Sądecki. Ten drugi po raz pierwszy rowerem. Pierwszy podjazd pokonuję w siodle, ale jak widzę już kościół (dawna cerkiew) w Banicy i za nim ściankę odpuszczam od razu :-). Co za sens jechać 3 km na godzinę całą szerokością drogi. A jeszcze coś mi wyskoczy z góry :-).

Sekcja druga podjazdu do Mochnaczki Wyżnej też daje ognia, ale że jest znacznie dłuższa i przez to mniej stroma, to udaje mi się wdrapać bez podchodzenia. Myślami już jestem na zjeździe do Tylicza i Muszyny, ale na razie podziwiam widoki. Na zjeździe wykręcam 61 km/h i gdyby nie widok stojącego radiowozu to kto wie, kto wie :-).

Ściemnia się, a że szukanie noclegu po zmroku nie jest łatwe postanawiam zostać w Tyliczu i tutaj regenerować się przed jutrzejszymi Tatrami. Szyja przestaje działać, nawet nie boli mocno, tylko po prostu nie mogę podnieść głowy.



Dane wyjazdu:
243.00 km 0.00 km teren
11:52 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:55.00 km/h
Temperatura:24.0
Podjazdy:1964 m

MRDP - IV etap

Środa, 21 sierpnia 2013 · | Komentarze 4

Trasa: Zosin-Ustrzyki Dolne.

FOTOGALERIA

Znad granicy ruszam o godzinie 3, śniadanie zjadam na stacji benzynowej w Hrubieszowie i przez Tomaszów Lubelski i Lubaczów kieruję się do Radymna. Asfalty na tym etapie w niczym nie przypominają wczorajszych zmagań z materią. Do tego wiatr zmienił kierunek i wieje z północy. Odcinek z Radymna do Przemyśla zapowiada się bajkowo :-).

Przed Radymnem, gdzie jest punkt kontrolny jadę przez las po nowym asfalcie i na mapie widzę rzeczkę, której linia drogi nie przecina. Zastanawiam się czy przyjdzie brodzić w wodzie z rowerem, co w końcu na maratonie szosowym byłoby sporą atrakcją :-).

Mostki jednak są, bez problemów zatem docieram do DK 4, gdzie ruch jest bardzo duży, bo to droga do przejścia granicznego w Korczowej. Do Radymna daleko jednak nie jest, podbijam kartę i ruszam dalej. Klasyczny odcinek interwałowy do Przemyśla pomaga mi pokonać wiatr w plecy, a ładny zjazd do miasta zapamiętam na długo.

W Przemyślu czas na obiad i ruszam dalej. Nawigacja po mieście jest nieco zawiła, ale czytelna i niebawem wyjeżdżam z jednego z większych miast na trasie MRDP. Jest wtorek 21 sierpnia, godzina 12. Minęły cztery doby jazdy. Mam zrobione 1171 km i nie widzę możliwości zdążyć na metę w limicie czasu. Straty czasowe są zbyt duże, robić 300 km w górach nie wydaje mi się realne bez zarzynania się, a w końcu jestem na urlopie wypoczynkowym :-). Szczecin w 10 dób to mój aktualny cel.

Za Fredropolem widzę zbierające się na niebie chmury burzowe, więc wkładam na siebie przygotowane na taką okazję rzeczy – kurtkę i ochraniacze na buty. Lokalni bikerzy mówią, aby w taką pogodę nie jechać remontowaną drogą na Huwniki, ale skorzystać z objazdu. Stosuję się do ich rady i jadę objazdem. W czasie podjazdu niebo się otwiera i rzeka wody leci na mnie. Asfalt na podjeździe słabo istnieje – wygląda to jak sekcja dla MTB :-). Do tego ulewa nie przeszkadza ciężarówkom normalnie pracować, a to doprawdy ciekawy widok jak sypią się kamyki z góry, a za nimi toczy się kilkutonowy samochodzik. Rowerzyście pozostaje integrować się prawie z poboczem i mocno trzymać kierownik.

W końcu dotarłem do Huwnik, na zjeździe zdejmując okulary bo tylko przeszkadzały. Terenowe ochraniacze Endury po drodze dokonały żywota przemakając zupełnie razem z butami. Wcześniej neopren wytrzymywał opady, ale widocznie nie aż takie.

Za Huwnikami rozpoczynam 9 km wspinaczkę do Arłamowa, gdzie także trwają prace drogowe. Niebawem będzie ładny asfaltowy dywanik, ale na razie jest brzydko, pada deszcz a ciężarówki jeżdżą z przodu i z tyłu. Na szczęście wszyscy mamy świadomość trudności i na drodze panuje pełna empatia.

Z Arłamowa do Krościenka jadę już bez towarzystwa całej tej menażerii, deszcz także ode mnie odstąpił. Z uwagi na totalne przemoczenie nóg decyduję, że nocleg będzie w Ustrzykach Dolnych, a nie Górnych bo trzeba szukać suszarki i suszyć w szybkim tempie buty.

Nocuję zatem w agroturystyce vis-a-vis ustrzyckiej Biedronki, gdzie robię też zakupy na jazdę górską.



Dane wyjazdu:
294.00 km 0.00 km teren
14:10 h 20.75 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:850 m

MRDP - III etap

Wtorek, 20 sierpnia 2013 · | Komentarze 5

Trasa: Dubicze Cerkiewne-Zosin.

FOTOGALERIA

Noc jest bardzo jasna, łysy świeci mocno i jedzie się bardzo przyjemnie. W Dubiczach spałem z nogami w górze, co sprawiło że i one dobrze wypoczęły. Dodam, że po problemach żołądkowych z pierwszej doby zdążyłem już zapomnieć. Zwracam jednak nadal dużą uwagę na to co jem.

Mijam Kleszczele, widzę drogowskaz na Grabarkę i z bólem turystycznego serca rezygnuje z odwiedzin. W Siemiatyczach jestem o 3 rano i na stacji benzynowej spożywam śniadanie. Potem zjeżdżam w dolinę Bugu, który od tej pory będzie stałym towarzyszem jazdy aż do Zosina. Droga prowadzi nieco lepszymi asfaltami w kierunku Janowa Podlaskiego, ale zanim tam dojadę korzystam ze sklepo-piekarni w Konstantynowie, której zapachy przyciągają i kuszą z daleka :-).

W Janowie Lubelskim widzę, że do sławnej stadniny są 4 km w jedną stronę i ze smutkiem rezygnuję z jej odwiedzin. Za to w Pratulinie nie mam wątpliwości, aby odwiedzić Sanktuarium Męczenników Podlaskich, bo słyszę o nim po raz pierwszy.
Niebawem natykam się na pole kukurydzy dozorowane przez … czołg, chyba T-34 :-). Punkt kontrolny w granicznym Terespolu osiągam o 7.30, wcześniej przejeżdżając nad drogę celną z Koroszczyna do przejścia w Kukurykach. Tylu kamer na metr kwadratowy jeszcze nie widziałem.

W Terespolu dłuższy postój mam na przejeździe kolejowym gdzie przetacza się z rowerową prędkością rosyjski skład towarowy. Z nudów robię kilka fotek.
Za Terespolem na trasie jest Kodeń, gdzie poddaję analizie znane sanktuarium maryjne i robię kilka zdjęć. Towarzyszy mi piękne bezchmurne niebo i nieodmiennie południowy wiatr. Momentami droga (bardzo nierówny asfalt) dotyka granicznej rzeki Bug co wykorzystuję na wykonanie zdjęć malowniczo meandrującej rzeki. Pora obiadowa wypada we Włodawie, ładnym miasteczku na ścianie wschodniej. Raczę się makaronem i tak wzmocniony ruszam w lasy włodawsko-sobiborskie. Na polach zieleni się tytoń, wszak Lubelszczyzna to krajowe zagłębie upraw tej ładnej, a jakże szkodliwej rośliny. Mijam Sobibór, odpuszczając sobie wizytę w dawnym obozie zagłady z czasów II wojny światowej, przejeżdżam przez Wolę Uhruską i docieram do Dorohuska.

Tutaj zaczyna się jazda szlakiem poznanym w zeszłym roku w ramach rekonesansu przed MRDP. Mam jednak nieodparte wrażenie że z asfaltem na odcinku do Zosina stało się przez zimę coś strasznego. Zamierzam nocować w Horodle, gdzie jest duży dom weselny, ale okazuje się być cały zajęty przez ekipę budowlaną. Ruszam więc do Zosina i tam nocuję w motelu przy przejściu granicznym, przy okazji podstemplowując kartę kontrolną.

Dane wyjazdu:
297.00 km 0.00 km teren
13:11 h 22.53 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:22.0
Podjazdy:1604 m

MRDP - II etap

Poniedziałek, 19 sierpnia 2013 · | Komentarze 0

Trasa: Stańczyki-Dubicze Cerkiewne.

FOTOGALERIA

Mijam uśpione miejscowości, docieram do kolejnego punktu kontrolnego w Wiżajnach na polskim biegunie zimna. Nie ma mowy o pieczątce, musi wystarczyć fotka z tablicą. Docieram do Szypliszek przy DK 8 gdzie spotykam otwarty bar. Pora na śniadanie jest dobra (3 rano;-) więc jajecznica z gorzką herbatą ląduje na stole. Po jedzeniu czuję się jak nowo narodzony i ruszam dalej.

Droga prowadzi z góry mapy na dół, więc śmieję się że mam teraz z górki. Stan dróg pozostawia jednak wiele do życzenia, chociaż zdarzają się odcinki przyjemne.
Mijam Sejny (kolejny punkt kontrolny) i już jadę DK 16 w kierunku Augustowa. Na tej drodze mam najbardziej niebezpieczny incydent na trasie MRDP. Tir wyprzedzając traktor zmusza mnie do zjechania na trawiaste pobocze, które na szczęście jest równe i rower utrzymuje równowagę. Serdecznie pozdrawiam kierowcę słowami powszechnie stosowanymi w takich sytuacjach i jadę dalej.

Niebawem opuszczam krajówkę i dalej kryjąc się w cieniu lasów Puszczy Augustowskiej jadę w kierunku Lipska. Tutaj kończą się lasy i wracamy do walki z południowym wiatrem. Do Sokółki gdzie wyznaczono punkt kontrolny docieram około 10 rano. Prowiantuję się w sklepie i ruszam na Supraśl w którym nigdy jeszcze nie byłem. Będąc tam nie mogę sobie odmówić kilku zdjęć prawosławnego klasztoru, a że lokalna restauracja ma w swojej ofercie pierogi z kaszą gryczaną … :-). W międzyczasie mija druga doba od czasu ruszenia z Rozewia. Licznik pokazuje 603 km. Nie mam w zasadzie żadnego zapasu kilometrów przed etapami górskimi.

Po obiedzie drogą przez Puszczę Knyszyńską docieram do Michałowa i zbliżam się do zalewowego Jeziora Siemianowskiego, które słynie z grobli na której jest linia kolejowa. Robię tutaj krótki odpoczynek podczas którego obserwuję spory ruch jachtów i żaglówek na zalewie. Kolejny punkt kontrolny to Narewka na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Jestem w niej przed 16. Niebo w końcu zachmurzone, kropi deszcz, fajnie.

W okolicach Hajnówki korzystam z nowej drogi rowerowej, której asfalt jest równy jak stół i w porównaniu z szosą - ech, to nie ma co porównywać. Jadę tak dobre kilka kilometrów!, aż docieram do Hajnówki. W mieście trzeba bacznie obserwować drogowskazy, bo jest dużo skrzyżowań i łatwo o pomyłkę.

Wyjazd na Białowieżę wyprowadza mnie z miasta i od razu wbijam się w przebudowę drogi i znane z Mazur wahadło. Wykorzystuję ponownie obecność amortyzatora w moim uszosowionym góralu i lecę poboczem. Za szybko jechać się nie da, ale przynajmniej nie stoję w korku i nie wybijam się z rytmu.

Do Siemiatycz, gdzie chciałem nocować mam jeszcze 70 km i raczej nie dotrę tam w rozsądnej porze, a muszę naładować akumulatory do oświetlenia. Korzystam więc z reklamy przydrożnej, która mówi że w Dubiczach Cerkiewnych jest schronisko PTSM. Zjawiam się tam, ale że w nocy nikt nie z niego nie wypuści to dziękuję i idę na kwaterę prowadzoną przez baptystów. Tutaj nie ma problemu, aby o północy wyjść z domu i dlatego zostaję na odpoczynek, który trwa do 1 w nocy. W międzyczasie ładuję baterie i loggera ( nie wiem w sumie po co) i ruszam w trasę.

Dane wyjazdu:
403.00 km 0.00 km teren
19:01 h 21.19 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:2267 m

MRDP - I etap

Sobota, 17 sierpnia 2013 · | Komentarze 9

Trasa: Rozewie - Stańczyki.

FOTOGALERIA

Z kwatery w Jastrzębiej Górze oddalonej o kilkaset metrów od latarni morskiej w Rozewiu na miejsce startu wyjechałem swoim ,,Kubusiem’’ bez pośpiechu przed godziną jedenastą. Zamierzałem dobrze wczuć się w atmosferę miejsca startu i na spokojnie oczekiwać godziny ,,0’’, czyli 12.00. Słońce ładnie świeciło oraz wiał ciepły i mocny południowy wiatr.

Miło było spotkać bikerów z Elbląga (Mariusz-Sierra i Artur-ArturBike), którzy zarywając nockę przybyli na kołach nas dopingować. Godzina minęła szybko na rozmowach z innymi maratończykami, ostatnich oględzinach sprzętu i wysłuchaniu odprawy technicznej prowadzonej przez startującego dyrektora MRDP Daniela Śmieję. On też startował na rowerze MTB oczywiście lekko dostosowanym do specyfiki maratonu szosowego. Reszta chłopaków miała różnej klasy maszyny szosowe, od zupełnie normalnych po wysokiej klasy karbonowe cuda. Bardzo różnie wyglądał też sposób ,,zatowarowania’’ roweru – od plastikowego kufra, przez torby podsiodłowe po sakwy. Przed startem dokonałem też kalibracji licznika – taką dokładną metodę pomiaru jaką zastosował Daniel widziałem po raz pierwszy.
W końcu pada sygnał do startu i powoli opuszczamy plac przed latarnią morską. Z pewnością każdy z nas obiecywał sobie w myślach, że najpóźniej za 10 dni chce ją znowu zobaczyć. Chwilę potem wjeżdżamy na kostkę brukową, która jeszcze nieświadomie dla większości stanowi swoiste memento po jakich drogach przyjdzie nam kręcić korbami :-).

19 osobowy peleton spokojnie jedzie do Władysławowa, gdzie kostka w końcu się kończy i przechodzi w asfalt. Prędkość bikerów automatycznie wzrasta, na rogatkach miasta chłopaki jadą już pod wiatr ponad 30 km/h i oczywiście nie jest to tempo dla mnie. Ja uskuteczniam spokojne ,,patataj’’ w granicach 23 km/h i po raz ostatni widzę grupkę w okolicach Pucka. Na przeciwnym pasie ciągnie się potężny sznur samochodów w kierunku Mierzei Helskiej – wszak trwa długi weekend.

W Redzie zatrzymuję się przy sklepie uzupełnić napoje i wjeżdżam na główną drogę prowadzącą przez Trójmiasto. W terenie zabudowanym wiatr jest mniej dokuczliwy i w końcu mogę trochę przyspieszyć. Zielona fala mi sprzyja, a jak nie sprzyja to jej nieco pomagam ;-). W końcu jednak zaczyna się od granic Gdyni potężny zator i znowu trzeba zwolnić. Przebudowa ulicy Morskiej trwa aż do zjazdu na obwodnicę i potem znowu robi się luźno. Przelatuję przez Gdynię, zakaz jazdy rowerem w Sopocie omijam ulicą równoległą, bo nie spytałem na starcie, czy organizator pokryłby koszty ewentualnego mandatu :-).

Planuję w Gdańsku Oliwie zajechać do Mc Donaldsa na obiad, bo pora ku temu stosowna, a i snikersów mam już dość. Jak planuję, tak też robię. Mija około 30 minut i już jadę dalej.
W centrum Gdańska zmienia się kierunek jazdy na wschodni i wiatr już nie jest tak upierdliwy. Opuszczam Trójmiasto bez większego żalu – jazda między blachosmrodami to w końcu moja codzienność. Ruszam na wschód, ale na razie kawałek do mostu pontonowego w Sobieszewie to jazda na … północ. Poznaję potęgę wiatru – 30 km/h osiągam lekkimi ruchami korby. Wszystko co dobre szybko się jednak kończy i w Sobieszewie wjeżdżam na Mierzeję Wiślaną. Las chroni przed słońcem i bocznym wiatrem, a zielony kolor jest bardzo pożądany. Na promie przez Wisłę w Świbnie melduje się kilka minut przed 16. Obsługa informuje mnie, że ekipa była dwa kursy temu, czyli około 1 godziny. Byli tak kochani, że zapłacili za mnie 5 zł i ja już nie muszę :-)). Dzięki chłopaki! :-).

Za Wisłą zbliżam się do pierwszego punktu kontrolnego w Stegnie, a że nie wiem co i jak mój logger zapisuje postanawiam zbierać pieczątki na karcie z opisem trasy i fotografować tablice z nazwami miejscowości w których są wyznaczone punkty kontrolne.
Dalsza jazda do Elbląga to doskonale znane żuławskie drogi, pokonywane po wielokroć w czasie różnych wycieczek rowerowych. Gdy na horyzoncie pojawiła się ciemna wstęga Wysoczyzny Elbląskiej i białe wieżowce osiedla Zawada zacząłem się zastanawiać, czy kibicom chce się jeszcze czekać na ostatniego ze stawki:-). Odpowiedź na to pytanie otrzymałem na moście Unii Europejskiej nad rzeką Elbląg, gdzie siedzieli sobie Fish, Radek, Radek-Dziurson i Sebastian-Zadlo. Zrobili m fotki, a ja popędziłem do dopingującej rodziny( żona, syn, mama, tata, babcia) stojącej przy trasie przejazdu przez Elbląg. Trzeba było się zatrzymać, porozmawiać i przyjąć prezenty ;-). Przeszliśmy razem kilka metrów, (pchałem rower na takim małym podjeździe! :-) i czas było się pożegnać. W międzyczasie dotarli chłopaki z mostu UE i w ich towarzystwie opuściłem rodzinne miasto.

Elbląska ekipa towarzyszyła mi do Milejewa, gdzie skręcili w kierunku Łęcza bo tam była impreza z okazji otwarcia wiaty rekreacyjnej. Z pewnością dobrze się bawili ;-). Ja zaś ruszyłem w kierunku granicy z Rosją i do Gronowa, gdzie był drugi punkt kontrolny dotarłem około 21. Po drodze zjadłem niezawodne hot dogi na Orlenie w Braniewie i zrobiłem zakupy na nocną jazdę. W Gronowie podbiłem kartę w przygranicznym kantorze i musiałem w kilku zdaniach opowiedzieć co to za impreza, bo ludzie widzieli tylko szybko jadących kolarzy, ale nie wiedzieli co i jak oraz po co :-).

Za Gronowem jadę przez zupełnie wyludnione okolice, taki typowy koniec świata. Droga jest mi znana z innych wycieczek, dlatego trudności w nawigacji brak. Pojawiają się za to trudności przy przyjmowaniu płynów – czuję dziwną gorycz w ustach i nie bardzo wiem z czym to wiązać. Od początku trasy nawadniam się Poweradami, napoje są mi dobrze znane i nigdy nie powodowały problemów. Także menu mam dość standardowe i nie zawierające żadnych nowości. A więc co jest?
Pedałuję zatem dalej w ciemną, ciepłą noc. Jak to nocą wiatr się uspokoił i nie wywierał znaczącego wpływu na tempo jazdy. Przelatuję przez Lelkowo budząc wszystkie psy, w Górowie Iławeckim jest już środek nocy i śpi wszystko, nawet wesołe czworonogi. Widzę, że prędkość zaczyna mi siadać poniżej 20 km/h także siadam i ja na przystanku w rowerowo dobrze brzmiących Piastach Wielkich z zamiarem krótkiej regeneracji. Wygodny przystanek sprawia, że wyciągam nogi i tak mijają … prawie dwie godziny. Ładna mi krótka regeneracja :-).

Wstaję i ruszam w dalszą drogę. Niebawem docieram do Bartoszyc i tutaj kończy się droga, którą znam. W Sępopolu nigdy jeszcze nie byłem, a tam jest trzeci punkt kontrolny na trasie MRDP. Wyjazd z Bartoszyc jest mało intuicyjny, a że to niedziela rano to nie bardzo jest się kogo spytać. I tak przez dłuższy czas nie wiem czy dobrze jadę. W końcu jednak uzyskuję potwierdzenie dobrze obranego kierunku. Poza tym przed miastem wyprzedza mnie ekipa z Gorlic, a oni nie mogą się mylić :-). W Sępopolu jestem około 5 rano i zastanawiam się czy jest tu całodobowa stacji paliw. Stacja jest, ale nie całodobowa, także nici z ciepłego śniadania. Na słodycze nie mogę już patrzeć, muli mnie na sam widok czekolady czy batonów. W torbie mam owsiankę, która potrzebuje tylko wrzącej wody, dlatego postanawiam wypatrywać domostw gdzie ludzie już nie śpią i mogą mi zasponsorować kubek wrzątku ;-).

Docieram do Glitajn i tam udaje mi się znaleźć dom w którym się już nie śpi. Konwersacja z miłą gospodynią podczas oczekiwania na wrzątek i sama konsumpcja owsianki trwają jakiś czas. Na koniec dobra kobieta życzy mi powodzenia i błogosławi na dalszą drogę. Miłe i naprawdę wzruszające przeżycie :-).

Niestety, nie pomaga mi to w pokonywaniu dalszych kilometrów. W Barcianach dogania mnie Marek-Transatlantyk, który nocował w Bartoszycach. Robimy małe zakupy w sklepie i próbuję coś zjeść. Banany wydają mi się dobrym wyborem, ale mój żołądek jest innego zdania. Sytuacja robi się niedobra – bo bez jedzenia to ja mogę jechać, ale na najbliższą stację PKP :-/.

Postanawiam bardzo powoli jechać dalej i żyję nadzieją, że cyrk żywieniowy skończy się tak samo szybko jak się zaczął. Transatlantyk, co oczywiste, w tej sytuacji odjeżdża a ja niebawem mijam śluzę Kanału Mazurskiego w Leśniewie.

Droga przed Węgorzewem jest w przebudowie, są liczne wahadła na których często jadę niewyasfaltowaną częścią jezdni aby nie prażyć się w słońcu. Docieram w końcu do Węgorzewa ( 50 km w sześć godzin!), gdzie w pizzerii próbuję zjeść delikatny makaron zapiekany z sosem. Idzie całkiem dobrze, ale kończy się tak samo jak o poranku. Przepraszam przestraszoną obsługę za zamieszanie i opuszczam Węgorzewo. Nie mam sił na dalszą jazdę zatem w cieniu przydrożnego drzewa ucinam sobie dłuższy popas. Zasypiam i po tym odpoczynku ( trwał z 2-3 godziny) ruszam w dalszą drogę. Zastanawiam się co może być moim napędem do dalszej jazdy, a że docieram do Bań Mazurskich próbuję kultowych lodów domowej roboty. Na wszelki wypadek siadam w ustronnym miejscu :-). Lody jednak są dobrym wyborem, problemów nie sprawiają. Czuję, że mocy przybywa także ruszam dalej. Docieram do Gołdapi, gdzie trwają zawody biegowe i część ulic jest czasowo wyłączona z ruchu. Rowerzystów jednak przepuszczają. Mijam Jędrusia, gdzie kiedyś z Robertem jedliśmy wspaniałe kartacze, jednak teraz nawet o nich nie myślę.

Za Gołdapią zaczynają się Mazury garbate, co oznaczą nieco większe hopki niż dotychczas. Po wyeliminowaniu izotoników jadę na zwykłej wodzie i lodach. Dieta dość oryginalna jak dla mnie, ale skuteczna. Zastanawiam się nad koncepcją dalszej jazdy, bo prognoza wiatrowa na poniedziałek jest nadal niepomyślna i będzie wiało z południa. Dobre jest to, że nie powinno być już tak gorąco. Druga w zasadzie nieprzespana noc może nie być dobrym pomysłem w tych okolicznościach (chociaż takie miałem założenia przedstartowe) i dlatego postanawiam skorzystać z usług gospodarstwa agroturystycznego w Stańczykach ( obok sławnych mostów kolejowych).

Zjeżdżam około 1 km z trasy maratonu i doprowadzam się do porządku. Na kwaterze przebywam od godziny 19 do północy. Ruszam w dalszą drogę po zjedzeniu kartaczy (a co tam – zaryzykowałem :-) przygotowanych przez właścicielkę i czuję się dobrze.