INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.90 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:27288.00 km (w terenie 913.00 km; 3.35%)
Czas w ruchu:1261:32
Średnia prędkość:21.56 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:122465 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:501553 kcal
Liczba aktywności:65
Średnio na aktywność:419.82 km i 21h 22m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
457.00 km 0.00 km teren
19:20 h 23.64 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:24.0
Podjazdy:2198 m

MARATON ELBLĄSKI

Niedziela, 6 czerwca 2021 · | Komentarze 8

Trasa: ELBLĄG-Braniewo-Lelkowo-Orneta-Pasłęk-Kisielice-Nebrowo Wielkie-Biała Góra-Ostaszewo-Mikoszewo-Sztutowo-Rybina-Marzęcino-ELBLĄG

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem)

Film dzięki uprzejmości Łukasza Jatkowskiego (LUKE_HS)






Trzecia edycja maratonu Dookoła Dawnego Województwa Elbląskiego doczekała się zmiany nazwy na bardziej zwartą i zrozumiałą, brzmiącą po prostu Maraton Elbląski, oraz doczekała się medali dla finiszerów. Pandemia COVID nie ułatwiła większego rozwoju imprezy, który chodzi mi po głowie – może rok 2022 będzie bardziej łaskawy?

Edycja 2021 wróciła na ,,kanoniczną” trasę z roku 2019, czyli zgodną z ruchem wskazówek zegara, ruchem prawostronnym i pokonywaniem pagórków Warmii nocną porą. Nie da się ukryć, że jest to wersja łatwiejsza :-)

Na starcie zlokalizowanym na elbląskim Placu Słowiańskim zjawiła się 20 osobowa grupa rowerzystek i rowerzystów zdecydowanych na walkę ze swoimi słabościami, przeciwnikami i 444 km trasą zawierającą 2200 metrów przewyższeń. Byli wśród nas debiutanci na takim dystansie – co mnie szczególnie cieszy, bo to impreza z założenia będąca wstępem do prawdziwych wyścigów ,,ultra”, byli też starszy wymiatacze, którzy na niejednym maratonie chleb już jedli. Przybyli też goście spoza Elbląga, ale nadal z terenu dawnego województwa (Sztum, Lichnowy, Malbork). Były też osoby mające ,,porachunki” z nieukończonych edycji.

Zegar wyznaczający limit na pokonanie tej trasy zaczął cykać w sobotę o godzinie 19:00 i miał to czynić do godziny 19:00 w niedzielę. Jak nietrudno policzyć, na pokonanie trasy było równo 24 godziny, czyli doba. Dużo i mało zarazem :-)

Ulica Browarna i Mazurska wyprowadziły nas z Elbląga, który opuściła zwarta grupa i stan ten trwał do rozpoczęcia wspinaczki na Wysoczyznę Elbląską w Kamionku Wielkim. Tutaj szybko uwidoczniły się różnice sprzętowe i kondycyjne. Pierwszy postój grupa miała zaplanowany na braniewskim Orlenie i do tego miejsca każdy podążał swoim tempem, solo lub w grupach. Sprzyjający wiatr sprawił, że jazda była raczej szybka, dynamiczna, chociaż nie dla wszystkich. Za Pogrodziem jeden z kolegów (Arek) wymieniał dętkę, zaś drugi (Marcin) walczył z uszkodzoną oponą, co ostatecznie zakończyło jego udział w imprezie na tablicy ,,Braniewo”. Cóż, życie.

Gdy dotarłem na Orlen, zasadnicza część grupy już w najlepsze delektowała się hot-dogami i faszerowała kawą na krótką, czerwcową nockę. Widać też było w użyciu nogawki i rękawki, dla mnie to było zdecydowanie za ciepło i co za tym idzie - przedwcześnie.

Do Braniewa dotarłem w towarzystwie dwóch pań M: Marty i Magdy z których Magda ukończyła edycję 2020 maratonu, a dla Marty to był debiut w imprezie. Debiut w ramach przygotowań do P1000J, a może i BBT, także plany wyglądają zacnie. Teraz celem obu bikerek było zmieszczenie się w limicie czasu, bo ta sztuka Magdzie się rok temu nie powiodła. Trzecia z dziewczyn, Sylwia, Maraton Elbląski jechała po raz … czwarty i także walczyła o zmieszczenie się w limicie. Jak to możliwe, skoro to była 3 edycja?

Rowerzystka w roku 2019 walczyła bowiem dwa razy: raz trasy nie ukończyła, drugi raz próbowała i ukończyła :-). Sylwia do Braniewa przybyła nieco z tyłu, bo jako jedyna jechała na rowerze MTB z grubymi oponami. Jak już jesteśmy przy rowerach uczestnikach to jeden z dwóch Marków w peletonie jechał na rowerze poziomym, jak znalazł na żuławską końcówkę trasy, ja zaś debiutowałem na mojej szosie, dla której to był jak dotychczas rekordowy przejazd.

Ostatni do Braniewa dotarł Wiktor z Malborka, senior w naszym gronie, dla którego tego typu dystans też był debiutem.
Za Braniewem ciemności zaczęły gościć na trasie już na dobre, chociaż były to takie ciemności nie do końca ciemne. Słońce bowiem płytko chowa się w czerwcu za horyzont i jego poświata towarzyszyła nas przez cały czas bezchmurnej nocy.

Zawodnicy mieli przykazane zapisywać ślad gps, albo robić zdjęcia wirtualnych punktów kontrolnych, tak abym mógł zweryfikować poprawność i samodzielność przejazdu. Nikt nie miał z tym problemu, większość osób jechała na elektronicznych nawigacjach zapisujących ślad. Głównym założeniem imprezy było zmieszczenie się w limicie czasu wszystkich uczestników, także tych z tyłu ;-)

Jadąc przez warmińskie, uśpione wioski porównywałem czasy z pierwszego przejazdu w roku 2019 (edycja 2020 jechała ,,odwróconą” trasę). Wyglądało to na razie bardzo, bardzo dobrze. Mieliśmy dobrze ponad godzinę zaliczki po 100 km. Widziałem jednak, że gorąca niedziela na bezleśnych Żuławach Wiślanych będzie mocno męcząca, pomimo braku górek i ta zaliczka może zostać szybko roztrwoniona.

Peleton porwał się na grupki, ja jechałem sporo solo, trochę z Robertem, z Sylwią, minął mnie też Wiktor gdy przez Lelkowem zdecydowałem się ubrać. Do Pieniężna wjechałem z Sylwią i Robertem i w tym gronie jechaliśmy w sumie już do końca. Za Ornetą spotkaliśmy na przystanku Łukasza, Radka, Martę i Magdę i w tym gronie dotarliśmy do Pasłęka, gdzie przeżyłem lekki szok, gdy tamtejszy Orlen okazał się być zamknięty. Dwa lata temu był czynny, ale byliśmy na nim sporo później, a teraz … trzeba było jechać na pobliski Lotos, wydłużając w ten sposób trasę o całe 3 km.

Tutaj sprzedaż była tylko przez okienko, no, ale w realiach czerwcowej nocy to nie był problem. Co innego w lutym ;-). Catering szedł na całego, hot dogi, kawa, zapiekanki, jakieś inne wynalazki bo na trasie na zbyt wiele sklepów nie można było liczyć.
Z Pasłęka trasa prowadziła nowym wariantem, wykorzystującym równe asfalty do Rychlik i z Rychlik do Myślic. W ten sposób ominęliśmy mocno zużyty asfalt DW 526 Pasłęk-Myślice na który wrócimy, jak się poprawi :-)

Pagórki Pojezierza Iławskiego ponownie nieco porwały naszą grupkę, Sylwia w towarzystwie Roberta ciężko walczyła z każdym podjazdem, ja miotałem się między przodem a tyłem; spotkaliśmy się z powrotem na rondzie w Przezmarku. W międzyczasie zakończyła się nocka, świt powitał nas stylowymi mgłami i równie stylową temperaturą +8. Tak jak mgły szybko opadły, tak temperatura równie szybko zaczęła rosnąć. Sytuację ratował wiatr z kierunków północnych, co wskazywało, że od zjazdu w dolinę Wisły będzie pod wiatr, ale chłodny.
Zanim jednak pojawiła się dolina Wisły i Żuławy Kwidzyńskie, to zaliczyliśmy Kamieniec, Susz i Kisielice, gdzie na stacji benzynowej nadszedł czas mało wyrafinowanego śniadania. U mnie był to rogal, kawa i … mieszanka studencka.

Za Kisielicami droga prowadziła innym wariantem do Gardei, także z uwagi na lepszy asfalt. Ten odcinek pokonałem samotnie, tuż przed zjazdem do Wisły spotykając Magdę i Martę. Teraz z nimi pokonałem sporo kilometrów, podziwiając ich pewną, spokojną jazdę. Z czasem pojawili się jeszcze Radek i Łukasz, którzy w Gardei zjechali na chwilę z trasy do sklepu na stacji benzynowej i w ten sposób zostali z tyłu.
Na Żuławach odżyła też Sylwia i wraz z Robertem dogoniła nas w okolicach Korzeniewa. Potem jednak trudy jazdy w pełnym słońcu zaczęły powoli dawać znać i znowu się porwaliśmy. Dziewczyny razem, ja samodzielnie, Robert z Sylwią, a chłopaki nie wiadomo gdzie :-)

Za Białą Górą zaczął się najbardziej upierdliwy odcinek maratonu, bo asfalty okolic Piekła i Mątowów Małych pozostawiają od lat sporo do życzenia. Tak bardzo, że wygodnie było jechać odcinek 2 km po nowych płytach betonowych niż po słabiutkim asfalcie.
W Kończewicach przekroczyłem DK 22 i odtąd nawierzchnia była już coraz lepsza. W Lisewie spotkałem Radka, który stał na poboczu i jak się potem okazało, właśnie podejmował decyzję o wycofie. Szkoda, ale za już za rok kolejna okazja … Spokojnie kręcąc i też odczuwając trudy jazdy dotarłem do Nowej Cerkwi, gdzie zrobiłem sobie lodowy popas w cieniu drzewa.

Chwilę potem wjechałem do Ostaszewa, gdzie spotkałem Roberta poszukującego … Sylwii. On robił zakupy, podczas gdy ona pojechała, tylko nie było wiadomo gdzie. A że od dłuższego czasu wiózł na swoich plecach jej plecaczek z telefonem, to i nie było jak się z Sylwią skomunikować. Normalnie, Bareja :-)
Niewiele koledze pomogłem, bo Sylwii nie widziałem. Istniało ryzyko, że pojechała na wał Wisły, bo z Ostaszewa to taka prosta droga na niego wiedzie. A że miała rower MTB… Gdzie się ostatecznie podziewała nie wiem, bo spotkałem ją dopiero przed Marzęcinem, w towarzystwie Marty i Magdy.

Zanim jednak z Robertem ponownie się spotkałem w Tujsku i je dogoniliśmy, samodzielnie walczyłem z blachosmrodami wracającymi z Mierzei Wiślanej po długim weekendzie. Mój pas ruchu w jej kierunku był pusty i dziurawy, jechałem więc środkiem co skutecznie uniemożliwiało jakiekolwiek wyprzedzanie. Droga Drewnica-Mikoszewo jest w opłakanym stanie, prawdopodobnie przez budowę kanału żeglugowego w Nowym Świecie.

Przed Mikoszewem zorientowałem się, że po skręcie w prawo wiatr znowu będzie pięknie napędzał, co czyniło całkiem realnym dotarcie wszystkich zawodników w limicie 24 godzin. Czując szybką jazdę zjechałem w Jantarze z trasy, aby uzupełnić kalorie. Droga na plażę była obstawiona licznymi barami z jadłem wszelakim. Nie czas było jednak biesiadować, najszybciej dostałem półmetrową zapiekankę i ruszyłem w drogę.

Drogi zjazdowe znad morza zaczynały się korkować, jadąc w kierunku morza miałem pusty pas. Wygodnie i komfortowo. Z Jantara droga prowadziła przez Stegienkę, Rybinę i Sztutowo z powrotem do Rybiny, skąd obrałem kierunek na Tujsk i Marzęcino. W Tujsku czekał na mnie Robert, z którym rzuciliśmy się za dziewczynami. Wszystkimi trzema :-))
Tak jak pisałem wyżej, dogoniliśmy je w Marzęcinie, mając chwilowe prędkości podchodzące pod 40 km/h! Dochodziła godzina 17:30 i tylko kataklizm mógł spowodować niezmieszczenie się w limicie czasu. Nic takiego się nie stało i o godzinie 18:10 wjechaliśmy do Elbląga, a o 18:20 zameldowaliśmy się na mecie przy literach ELBLĄG nad rzeką, nomen omen, Elbląg. 40 minut przed upływem doby, tak więc udało się wspaniale :-)

Po serii pamiątkowych zdjęć każdy udał się na zasłużony odpoczynek. Najpierw na zieloną trawę obok liter, a potem do domu :-)
Gratuluję Karolowi zajęcia pierwszego miejsca w tej edycji imprezy, wielkie brawa dla wszystkich finiszerów a także tych, którym się teraz jeszcze nie udało, ale próbowali. Uda się za rok.

Z klasyfikacją można zapoznać się tutaj, a niebawem czeka nas afterek z wręczeniem okolicznościowych medali i naklejek – poniedziałek, 28 czerwca o godzinie 18:00 w elbląskim Bistro Burger Tatanka. Zapraszam także kibiców.







Dane wyjazdu:
565.00 km 0.00 km teren
27:56 h 20.23 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:28.0
Podjazdy:5285 m

MARATON PÓŁNOC-POŁUDNIE - ETAP 2

Niedziela, 13 września 2020 · | Komentarze 9

Trasa: PŁOCK-Skierniewice-Nowe Miasto nad Pilicą-Skarżysko Kamienna-Bodzentyn-Szydłów-Solec Zdrój-Lipnica Murowana-Limanowa-Ochotnica Górna-BUKOWINA TATRZAŃSKA

MAPA

GALERIA (z opisem)



Wypoczęty, naładowany – ja i elektronika, najedzony makaronem z obiadu i sezamkami wstaję, szybko pakuję te parę rzeczy, które targam w kuferku i opuszczam kładący się spać Płock. Robię kilka fotek iluminowanych zabytków, spoglądam na wiszący poniżej wzgórza most nad Wisłą, którym za chwilę po raz drugi w czasie MPP przekroczę Królową i puszczam klamki hamulców.

Za moment Wisłę mam już za sobą i wyjeżdżam z Płocka drogą znaną z BB Tour w kierunku Gąbina. Jest ciepło, wiatr sprzyja, ruch samochodowy nie istnieje – nic, tylko kręcić. I to robię.
Żeby jeszcze odory z mijanych ferm drobiu i chlewni tak bardzo nie wchodziły w nos to wszystko byłoby idealne. No, ale nie można mieć wszystkiego ;-) Mijam Gąbin, Sanniki, Kiernozię (fajna nazwa) i za chwilę mam półmetek maratonu, czyli 500 km za sobą. Licznik przewyższeń pokazuje około 3500 metrów, to jeszcze z 5 km przede mną.

Docieram do DK92, potem melduję się nad A2 i za nią zaczynam jazdę ścieżką rowerową prowadzącą aż do Skierniewic. Znana z tego wyjazdu droga tym razem nie jest przeze mnie zbyt długo wykorzystywana, bo ruch na jezdni nie istnieje, to i ja nie widzę powodu, aby tłuc się po polbruku, miejscami zanieczyszczonym.

Z rozpędu wjeżdżam do Skierniewic, ale tutaj szybko się orientuję, że nie skręciłem na rogatkach miasta w lewo. Za Skierniewicami trasa prowadzi najdłuższym chyba odcinkiem drogi krajowej na całym MPP. DK70 w poniedziałkową noc jest zupełnie pusta, co mnie nieco dziwi, bo prowadzi ona do ruchliwej S8. Pewnie za dnia tak różowo to nie wygląda.

Jadę przez tereny zupełnie mi nieznane, nigdy nie odwiedzone. Biała Rawska myli mi się z Rawą Mazowiecką, za to w Zakrzewie przed Białą nie myli mi się dom Mariusza Pudzianowskiego z okolicznościowym pomnikiem przed posesją. Fotka musi być :-)

Przed godziną 6 jestem w Nowym Mieście nad Pilicą, zalegająca mgła niemożliwa zrobienie fotki mostu. Wyjeżdżając z miasta mam okazję widzieć wlewającą się falę samochodów wiozących ludzi do pracy. Na pasie wyjazdowym jestem sam. Dobry układ. Tutaj też mija 600 km trasy.

Teraz układ jest prosty: o 12 muszę mieć 700 km, o godzinie 18-800 km, o 24-900 km i wtedy zostanie mi 9 godzin na ostatnie 100 km górskiej jazdy. Bułka z masłem! O domowych planach zrobienia całości w 60 godzin już dawno zapomniałem :-)

Do tej pory jadąc przez nocne Mazowsze nie widziałem długich prostych, którymi tutaj ,,jak od linijki” są poprowadzone lokalne drogi. Teraz zaczynam je widzieć, a nie jest to zbyt pasjonujące. Jedziesz, jedziesz i końca takiej prostej nie widać.

Zbliża się pora śniadania, sklep w Rusinowie jest już czynny więc wbijam się do niego. Kaloryczny pasztet, serki topione, bułki i maślanka lądują w żołądku i bez zbędnej zwłoki startuję dalej. Zapowiada się bezchmurny, gorący dzień.

Docieram do Przysuchy, gdzie z ciekawością rozglądam się za zakładami Hortexu. Są one nieco z boku więc ich nie dostrzegam. Sam natomiast ląduję na DK12, która w poniedziałkowy poranek pusta już nie jest, ale że ma pobocze to jazda nią nie przypomina rosyjskiej ruletki.

Mijając liczne sady owocowe zjeżdżam do tętniącej życiem poranka Przysuchy i równie szybko ją opuszczam, bo minuty lecą. Opuszczam też DK12 i Mazowsze a wraz z nim płaskie tereny. Zaczynają się pierwsze zmarszczki terenu, bliskość Gór Świętokrzyskich jest już odczuwalna. Nie muszę dodawać, że jadę przez tereny zupełnie dziewicze. To była zresztą główna przyczyna zapisania się na ten maraton. Nowość trasy jest dla mnie rzeczą zawsze zasadniczą.

Za Chlewiskami skręcam już centralnie w Góry Świętokrzyskie i robię podjazd do wsi Huta – łagodny, tylko dlaczego bez żadnego nawet zakrętu ? :-) Prosta od linijki pod górę. Jak jest podjazd, to musi też być zjazd i w ten sposób docieram do DK42 w Płaczkowie.

Płakać nie zamierzam, chociaż 666 km trasy nakazuje ostrożność. Na tej krajówce panuje względny spokój, a że i ona ma jakieś tam pobocze to i 10 km szybko mija. Jestem w Skarżysku-Kamiennej gdzie trasa MPP nawiązuje kontakt z S7 prowadząc drogą techniczną i starą DK 7 do Suchedniowa. Znając spokój przy S7 i S22 w okolicach Elbląga tutaj przeżywam mały szok. Sraczka blachosmrodów nie ma końca, droga nie pobocza, muszę blokować cały ruch, bo zaczyna się wyprzedzanie ,,na gazetę”. Sorry, Winettou!

Przed Skarżyskiem mija też druga doba jazdy a ja piszę na fejsie: ,,Mam przejechane 670 km. Jestem na przedmieściach Skarżyska-Kamiennej. Do mety 330 najtrudniejszych km i prawie 24 godziny. To ma szansę powodzenia. Pozdrawiam i dziękuję za wszystkie dobre słowa. Jestem naprawdę nimi poruszony. Postaram się nie zawieść.”

Nagrodą za ten krótki, ale trudny odcinek jest ładna panorama ze szczytu wzniesienia, tuż przed zjazdem do Suchedniowa. W tym mieście zajeżdżam na Orlen uzupełnić bidony oraz zaatakować coś zimnego. Lody Bounty są dobrym wyborem.

Za Suchedniowem trasa MPP prowadziła przez wieś Michniów, znaną mi z książki ,,Pozdrówcie ode mnie Góry Świętokrzyskie” Cezarego Chlebowskiego. Obecnie we wsi, spalonej i wymordowanej przez Niemców w 1943 r za pomoc partyzantom ,,Ponurego” trwa rozbudowa mauzoleum. Kilka chwil tam spędziłem, co widać w galerii.

Za Michniowem już na dobre zaczęły się Góry Świętokrzyskie , a za Bodzentynem (700 km -11:15) to już w ogóle nuda się skończyła. Dynamiczny zjazd do Bodzentyna, kojarzonego z targami koni objawił mi nową prawdę o tym mieście, siedzibie Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Tutaj handluje się masowo ciężarówkami, zwłaszcza firmy MAN. Takich ilości ciągników siodłowych tej formy jeszcze nie widziałem. Dobrze, że stały na placach ;-)

Z Bodzentyna zacząłem długą, ale łagodną wspinaczkę do Świętej Katarzyny i dalej na przełęcz Krajeńską. Nowa droga DW 752 z pasem rowerowym była miłą odmianą po łatanym zjeździe do miasta. Żar z nieba lał się już konkretny, więc jak dojrzałem ofertę z lodami i mrożoną kawą kierownica od razu skręciła w tamtym kierunku. I tak sobie siedząc w Świętej Katarzynie – dziwnie to brzmi ;-) – schładzałem swoje rozgrzane wnętrze. Czas był dobry, można było chwilę odpocząć.

Z przełęczy zrobiłem kilka zdjęć krajobrazowych i ruszyłem w dół. Teraz pas rowerowy już nie był tak przydatny, bo przy sporej prędkości okazał się … za wąski.
Po dotarciu do Daleszyc dalsza droga prowadziła nową drogą rowerową z asfaltu w okolice Rakowa. Ruch rowerowy na niej nie istaniał, więc miałem całą dla siebie. Sympatycznie. Niebawem pojawił się Raków -ta nazwa już mi coś mówiła, bo w zeszłym roku jechałem GreenVelo przez Raków. Wiedziałem więc, gdzie można zjeść dobry, rowerowy obiad. Rok temu to były żołądki gęsie z dużą ilością kaszy gryczanej. Niestety, bar Arianka okazał się już nie istnieć, także i ja obszedłem się smakiem.

Za Rakowem długa i pusta prosta zaprowadziła mnie do Szydłowa, który pomylił mi się z … wstyd przyznać … Ujazdem :-). W końcu połapałem się jednak, że zamku Krzyż topór to ja tutaj nie zobaczę, a trzeba wypatrywać zabytkowych, gotyckich murów miejskich i takiegoż zamku wzniesionego przez Kazimierza Wielkiego. Nie było to trudne zadanie, tak samo jak dostrzeżenie sadów śliwkowych z których ta okolica słynie. Samych śliwek jednak nie kosztowałem.

Za Szydłowem pożegnałem się z Górami Świętokrzyskimi i na obiad zatrzymałem się w Stopnicy. Restauracja z hotelem Rywa Verci okazała się być doskonałym wyborem, najadłem się tutaj do syta, naładowałem sprzęt na ostatnią nockę w trasie, odpocząłem i już mogłem jechać dalej. Co okaże się niezwykle ważne w górach, zabieram stąd pojemnik ze spaghetti bolognese, które zjem przed ostatnimi 100 km.

A tymczasem dochodzi 17 a ja opuszczam Stopnicę i kieruję się na Solec Zdrój uparcie kojarzący mi się z Buskiem Zdrój. Są w sumie niedaleko od siebie. Przelatuję bez zatrzymania przez uzdrowisko i jadę dalej. Jakieś drobne zmarszczki na trasie są, ale generalnie płasko i zaczyna się dolina Wisły.

Mija 800 km na trasie, godzina 18 też mija – przerwa w Stopnicy pochłonęła zgodnie z planem cały margines. Teraz trzeba do północy zrobić kolejne 100 km, żeby mieć margines na ostatnie 100 km i ewentualne krótkie drzemki na przystankach autobusowych lub innych oryginalnych miejscach.

Trasa prowadzi po pięknej grobli przy stawach rybnych niedaleko Szczerbakowa. Za chwilę wjeżdżam do Wiślicy, gdzie można podziwiać zabytkową bazylikę z XIV wieku. Obecnie w remoncie, więc czasu nie tracę.
Za Wiślicą słońce chowa się za górki i zaczynam 3 nockę . Teraz wóz, albo przewóz. Widoków nie ma, okolica kompletnie terra incognita, jakieś Koszyce na drogowskazach – czy to już Słowacja? :-)) Mogę w pełni się skupić na pedałowaniu do mety.

Już po ciemku wjeżdżam do Małopolski, ostatniego województwa na trasie MPP. Bacznie obserwuję ekran telefonu bo błąd nawigacyjny w tej sytuacji może mieć katastrofalne skutki.

Za Koszycami po raz trzeci przejeżdżam Wisłę, tutaj przypominającą większy potok i trasą meandrującą jak co najmniej Biebrza zaliczam kolejne km. Oglądam kolejne nazwy miejscowości i zbliżam się do gór. Przecinam autostradę A4, puściutką jakby ją wczoraj otworzyli i zaczynam podjazd przez Porębę Spytkowską. Trasa wije się jak język, jest pokusa skrócić sobie, ale jak to tak. Żadnych nielegalnych ułatwień.

Stojąc gdzieś na poboczu ze zdziwieniem widzę, że ktoś mnie pozdrawia. To rowerowe małżeństwo Koseskich, które ku mojemu zdziwieniu kręciło km za mną. Byłem przekonany, że zamykam stawkę jadących :-). I tak sobie teraz kręcę za nimi w pewnej odległości, żeby jednak zachować czystość przejazdu solo.
Za podjazdem jest zjazd, a w Lipnicy Murowanej zatrzymuję się. Nie po to aby obejrzeć palmy wielkanocne, ale żeby zjeść makaron wieziony od Stopnicy. Dochodzi północ, jestem na 890 km, jest OK.

Dalsza jazda to odcinek DK 28 przed Limanową pokonywany razem z tym miastem w środku nocy, a więc szybko i sprawnie. Za to podjazd od Limanowej na przełęcz Ostrą do Nowej Wsi dłużył się niesamowicie, a co gorsza zacząłem ziewać. Była godzina3, do zamknięcia mety 6 godzin i 70 km. Teoretycznie to wyglądało łatwo, ale to nie były Żuławy Wiślane.

Zjazd do Kamienicy był oczywiście za krótki a tutaj szykował się przebój trasy, czyli przełęcz Wierch Młynne. Wcześniej o nie słyszałem, że jest stromo i na zjeździe jest kilkadziesiąt metrów płyt ,,jumbo”. Takich tam, żuławskich :-).

Licznik włączyłem więc w tryb ,,nachylenie” i tak do 15 procent starałem się jechać. Jak jednak pokazało się procent 17, a w świetle lamp zobaczyłem, że ścianka się nie kończy, to szybko ruszyłem z buta. Przeczucie mnie nie myliło, bo za chwilę licznik wskazał 21% i to był maks na Wierch Młynne. Fajnie, ale po co – noc była ciepła i rozgrzewka nie była mi potrzebna ;-).

Zjazd był także wymagający, bo luźne kamyczki, piasek i ogólna wąskość drogi nie zachęcały do puszczenia hamulców. Płyty nie stanowiły jakiegoś dramatu.

W końcu jednak pojawiła się Ochotnica Dolna, a jak Dolna to wiadomo było że będzie i Górna. To podobno jedna z najdłuższych wsi w Polsce (swego czasu najdłuższa – teraz Zawoja), no podjazd też był długi, chociaż bez spektakularnych ścianek. Tym razem do zdobycia była przełęcz Knurowska. Zatrzymując się na chwilę żeby wlać w siebie Kofactin Forte Shot – wojna o metę toczyła się już na całego – ponownie wyprzedziła mnie rowerowa para Koseskich.

Ich oddalające się światełka oraz guarana i kofeina buzująca we mnie sprawiły, że ruszyłem za nimi, nawet przez chwilę myśląc, że muszę być na mecie przed nimi. Myśli raczej niespotykane o 5 rano :-)
Jako że na przełęczy pojawiłem się razem z niebieściejącym niebem to oczywiście musiałem zrobić fotkę wschodu słońca nad Gorcami. Po to też w końcu jeździ się nocą.

Zjazd do Knurowa był bardzo pokręcony, ale ja już wiedziałem że tylko awaria sprzętu może mnie pozbawić mety w limicie. Była godzina 6 a ja miałem do mety 30 km. Czujność wzmogłem po wjechaniu w mgłę, która towarzyszyła mi do rozpoczęcia podjazdu finałowego w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej.

Przedtem jeszcze należało przeżyć spotkanie z DW 969 Krościenko-Nowy Targ, na której miałem problem, aby włączyć się do ruchu, taki ruch na niej panował w kierunku Nowego Targu. Dobrze, że potwornej mocy lampa tylna Bontragera wisiała na torbie podsiodłowej, to mogłem być pewny, że widać mnie z daleka. Mimo wszystko krótki odcinek z Harklowej do Ostrowska (6 km) obudził mnie dokumentnie. Do tego musiałem uporać się z brakiem wskazań licznika, którego magnes oddalił się od czujnika na widelcu. Niby proste, a motałem się z tym przez chwilę.

Do mety miałem 22 km i w tym momencie sobie uświadomiłem, że jestem w dolinie Dunajca, a poziomie 500 metrów n.p.m jak wskazywał licznik, a meta, czyli schronisko Głodówka w Bukowinie Tatrzańskej jest na wysokości 1150 metrów. Czekało mnie prawie 700 metrów przewyższenia, a czasu miałem prawie 2 godziny. Niby sporo, ale …
Włączyłem już naprawdę 6 bieg i rozpocząłem wyścig z czasem. Nie traciłem czasu na rozbieranie się, chociaż od Leśnicy-Groń jechałem już w pełnym słońcu i zaczynało robić się gorąco.

Zastanawiając się czy orgowie nie pokusili się aby puścić finiszu Gliczarowem wspinałem się jak kozica na kolejne metry dzielące mnie od upragnionej mety.
Po pokonaniu jednej konkretnej ścianki przed samą tablicą Bukowina Tatrzańska zatrzymałem się i zrobiłem fotkę finiszową. Podobno wtedy elbląski fejs zamarł, dlaczego kropka na mapie monitoringu tyle czasu stoi.

Wiedziałem jednak co robię i już za chwilę – która pewnie dla kibiców była wiecznością – wjechałem do Bukowiny i dostrzegłem widok o którym marzyłem od chwili ruszenia z Helu – panoramę Tatr :-).
Krótki zjazd do ronda w Bukowinie był miłą odmianą od wspinaczki, ale nie oznaczał jej końca. Dobrze pamiętałem z innych jazd, że do Głodówki to jeszcze trochę trzeba podjechać. Irytujący był popękany asfalt na drodze w kierunku Łysej Polany, który zmuszał do jazdy daleko od pobocza.

Jeden zakręt, drugi, ostatni podjazd i zjazd za który pojawiła się meta w Schronisku Głodówka. Akurat przy bramie stały dwie śmieciarki, ale ominąłem je bokiem i wjechałem pod budynek. Cel był osiągnięty, walka była wygrana. Byłem na mecie w sposób do tej pory niepraktykowany, czyli ,,na styk”, dokładnie o godzinie 8:37, 23 minuty przed upływem limitu maratonu, który wynosił 72 godziny (3 doby). Nie byłem ostatni :-P

Tomek Niepokój zawiesił mi na szyi medal, ja go ucałowałem jak najcenniejszą relikwię i udałem się na śniadanie. Teraz sobie przypominam, że zapomniałem zamówić posiłek maratonowy, który czekał na każdego finiszera. Zestaw śniadaniowy z podwójną jajecznicą też był smakowity :-)

No a potem udałem się na zasłużony sen, który trwał gdzieś tak do godziny 15. Kolejne godziny wypełniło mi gapienie się na panoramę Tatr z Głodówki, która jednak nie dorównuje tej z Łapszanki, w doborowym towarzystwie innych ultrasek i ultrasów.

PODSUMOWANIE


Łamiąc 1 stycznia w dość paskudny sposób łokieć mocno skomplikowałem sobie rowerowy rok 2020. Jak dodamy do tego pandemię to wychodzi, że już niczego nie można było być pewnym. Prawie trzymiesięczna przerwa od jeżdżenia sprawiła, że na starcie MPP czułem się mocno niepewnie. Niecałe 7000 km przejechane do dnia startu 12 września pozwalało jako-tako myśleć o dotarciu do mety, ale pozostawały pytania o kondycję zrastającego się łokcia i ogólne rozjeżdżenie.

Tak więc sukces w postaci ukończenia maratonu zawdzięczam naprawdę wielu osobom, które chciałbym wspomnieć i bardzo im podziękować:

- doskonałej pracy dr Kamila Orlikowskiego, który już przy stole operacyjnym wiedział, że zamierzam startować w maratonie i złożył mi łokieć w sposób absolutnie perfekcyjny – na trasie MPP ani przez chwilę złamana kończyna nie zagościła w moich myślach,

- ofiarnej pracy rehabilitanta Łukasza Sałamachy, który masażami i ćwiczeniami doprowadził łokieć do pełnej sprawności,

- pracy elbląskich rehabilitantek z ECM LifeClinica, ze Szpitala Miejskiego na ul. Komeńskiego i z Centrum Rehabilitacji na ulicy Królewieckiej,

- serwisowi rowerowemu KM Bike za staranne przygotowanie CUBE do trasy,

- Darkowi Fercho z Neksusa za przygotowanie kół ze szczególnym uwzględnieniem szprych ;-)

- kibicom, którzy zagrzewali do walki na Helu i towarzyszyli na pierwszych km: Magdzie, Marcie, Sylwii, Leszkowi, Mariuszowi, Sławkowi, Piotrowi, Łukaszowi i Krzyśkowi,

- potężnemu gronu kibicujących znajomych na Facebooku, wspierających dobrym słowem, telefonami, SMS-ami i myślami. To był pierwsza moja jazda od czasu założenia konta, kiedy spotkałem się z takim dopingiem. Wsparcie okazało się mocarne, pozwoliło pokonać wszystkie kryzysy a przede wszystkim nie zasnąć ostatniej nocy, bo po prostu nie chciałem Was zawieść, nie mogłem :-). Wielkie Dzięki!

Dziękuję też organizatorom MPP ze Stowarzyszenia Koło Ultra za przygotowanie świetnej trasy, która pozwoliła obejrzeć mi mnóstwo nowych miejsc na mapie Polski i zaznać pozytywnego zmęczenia. Dobra robota Panowie.




>>>Dalej>>>




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
475.00 km 0.00 km teren
22:40 h 20.96 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:28.0
Podjazdy:3117 m

MARATON PÓŁNOC-POŁUDNIE - ETAP 1

Sobota, 12 września 2020 · | Komentarze 2

Trasa: HEL-Władysławowo-Krokowa-Luzino-Chmielno-Skarszewy-Pelplin-Kwidzyn-Kisielice-Sierpc-PŁOCK

MAPA

GALERIA (z opisem)

Film dzięki uprzejmości Łukasza Jatkowskiego (LUKE_HS). Pierwszy film z ultra na którym mnie widać :-))




Po wybornie przespanej nocy ruszyliśmy z Markiem do lokalnej piekarnio-cukierni na śniadanie. Ten patent miałem sprawdzony już dwa lata temu, teraz tylko było widać, że co najmniej kilku innych bikerów także wpadło na pomysł śniadania w tym miejscu.

Jedząc sobie konkretne śniadanie złożone z oferty lokalu oraz wczorajszych zakupów w Polomarkecie (owsianka, bakalie, ser żółty, jogurty) nawiązaliśmy kontakt z elbląskimi kibicami, którzy zarywając nockę dotarli o poranku na Hel, żeby pokibicować nam przy starcie oraz zrobić wspólnie początkowe kilometry. Tak jakoś jednak wyszło, że dotarli do piekarni, kiedy my już byliśmy pod … latarnią morską, w punkcie startu MPP. Może i dobrze, bo byśmy tam tłum zrobili a to w dobie pandemii nie jest dobre.

Tak więc spotkaliśmy się z elbląską ekipą pod latarnią morską na Helu i w spokoju – powiedzmy, że w spokoju – czekaliśmy na start. W międzyczasie odbył się montaż lokalizatorów GPS, dzięki którym mogliście nas widzieć na mapie trasy MPP.

Niebawem pojawił się radiowóz policji, słowo wstępne wygłosił jeden z orgów i zaczęło się końcowe odliczanie. Formuła organizacyjna MPP przewiduje od pierwszej edycji jazdę całego peletonu w eskorcie policji przez cały Półwysep Helski, czyli z wykorzystaniem dróg w sposób szczególny i samodzielną jazdę od Władysławowa, już w zgodzie z zapisami kodeksu drogowego.

Tematem dyskusyjnym była zawsze prędkość peletonu podczas tego przejazdu, która miała być zbliżona do 25 km/h, ale pamiętam, że w roku 2018 oscylowała przy 30 km/h. Dla jadącego na MTB to przepaść ;-). W tym roku było znacznie lepiej, jeszcze na ostatniej prostej przed Władysławowem widziałem grupę przed sobą – w roku 2018 od Jastarni jechałem już tylko przed karetką pogotowia.

We Władysławowie pożegnali się ze mną kibice, poza Mariuszem , który planował jazdę do Kwidzyna, będącego-bagatela na 260 km trasy MPP. Dziękuję Wam jeszcze raz za obecność i zarwanie nocki, której zarywać wcale nie musieliście :-)

Policja doprowadziła nas do ścieżki rowerowej za Władysławowem i tam zakończyła się och eskorta. Teraz należało podzielić się na przepisowe, maksymalnie 15 osobowe grupki, co wiejący prosto w twarz wiatr i pierwsze hopki doskonale ułatwiły.

Za Władkiem pobocza zaroiły się od stojących rowerzystów , którzy zatrzymali się w wiadomym celu. Widać, woleli tego nie robić w trakcie jazdy kolumny za radiowozem, bo wtedy peletonu już by nie dogonili ;-)
Wspólne kilometry z Mariuszem - Marek w tym czasie pędził gdzieś w szpicy maratonu – zakończyły się dość szybko, bo w okolicach Krokowej już zaczęły się między nami dziury, a po zjeździe do Jeziora Żarnowieckiego straciłem Mario z oczu.

Za to moim oczom ukazał się krótki odcinek testowy drogi, na którym asfalt wymieszano z tworzywem sztucznym i nawierzchnia przypominała nieco gąbkę. Opony 1,1 zauważalnie mi się w tym zapadały. Na szczęście test nawierzchni wyciszającej ruch samochodowy nie był długi i po minięciu gigantycznych rur elektrowni szczytowo-pompowej ,,Żarnowiec” rozpocząłem pierwszy konkretny podjazd do Kaszubskiego Oka.

Górka dobrze mi znana, z maksem na poziomie 12% wprowadziła mój oddech na maksymalne obroty i lekko przeraziła rowerowe małżeństwo Koseskich, gdyż jak stanąłem na szczycie dać ulgę mojemu pęcherzowi, to Marcin pytał się, czy wszystko jest OK. Było wszystko w jak najlepszym porządku :-)

Z tą parą miałem okazję jeszcze kilka razy się widzieć na dalszych kilometrach maratonu, w tym podczas wspinaczki na przełęcz Knurowską, ale o tym potem.

Tymczasem zbliżało się Luzino i podobnie jak w roku 2018 tutaj znowu był jakiś objazd. Kierując się znakami objazdu dotarłem do DK 6 i w strumieniu samochodów dotarłem do skrzyżowania na Luzino. Tutaj zobaczyłem, że niepotrzebnie nadłożyłem km, bo bardziej świadomi sytuacji bikerzy lecieli przez krótki, jak się okazało, plac budowy. Mogłem i ja z moją Rebą na pokładzie :-)

Za Luzinem rozpoczęła się już konkretna wspinaczka na Kaszuby, które podczas tej edycji mieliśmy okazję poznać lepiej. Tutaj bowiem orgowie MPP postanowili znaleźć km brakujące do przekroczenia 1000 km tego rocznej edycji. Krążenia i zbierania km oraz przewyższeń było więc co niemiara. Plusem takiego planowania trasy był fakt, że wiatr z kierunków południowych nie był tak cały czas w twarz, a nawet czasami pomagał skoro jechaliśmy i na wschód, i na zachód, a i na północ przez chwilkę też.

Zbliżała się pora obiadu, więc kiedy Wojtek Łuszcz ujawnił ,że też czegoś w tym stylu poszukuje to połączyliśmy siły i po pięknym zjeździe do Chmielna zaczęliśmy w tym kaszubskim kurorcie szukać stosownego obiektu. Obiekt to był i to niejeden, tylko że każdy z nich przeżywał oblężenie i na obiad trzeba by było przeznaczyć sporo czasu. Czasu, którego za dużo nie było ;-).

Dlatego też pojechaliśmy dalej, a kiedy Wojtek mi odjechał zatrzymałem się w Brodnicy Górnej, przed Złotą Górą, w Karczmie Philipp’a. Żurek i pomidorowa konkretny makaron na II danie podlany piwem 0%. Można było dalej zdobywać kaszubskie hopki.

Dobre jedzonko uśpiło moją czujność nawigacyjną i zaraz za Złotą Górą zamiast zjechać do Brodnicy Dolnej, ja kontynuowałem jazdę pod górę w kierunku wsi Maks i Przewóz. Po drodze fotografowałem piękne widoki kaszubskich jezior. Ta turystyka kiedyś mnie zgubi ;-) Jak się zorientowałem, że ekran komórki mówi mi coś innego niż ja myślę, miałem już 4 km w gratisie, czyli w sumie 8. Pięknie, chociaż oczywiście mogło być gorzej!

Zarządziłem więc w tył na lewo, a za chwilę miałem też telefon od syna : Ojciec, źle jedziesz! :-) Tak to wróciłem na właściwą trasę i kręciłem dalej. Niebawem dotarłem do Somonina, korzystając chwilowo z dobrej drogi rowerowej mającej lepszy asfalt niż jezdnia. Za Somoninem w zasięgu wzroku pojawił mi się na podjeździe do Egiertowa lokalny biker, który chciał powalczyć na podjeździe, ale na tym km maratonu to ja miałem jeszcze mnóstwo sił …

W Egiertowie nie korzystałem z Orlenu, tylko znaną z innych wycieczek drogą do Przywidza dotarłem do tego szykującego się do snu miasteczka, zderzając się za nim z krótką, soczystą ścianką wyjazdową. Znak pokazywał 11%, ale mój licznik był innego zdania i pokazał 9 procentów.

Powoli opuszczałem Kaszuby a wjazd do Skarszew oznaczał wjazd na Kociewie. W Skarszewach powstaje Orlen na miejscu innej stacji paliw, a tymczasem moja uwaga skupiła się na ,,Aniołku” :-). Szczegóły w galerii.

Rozpoczęła się pierwsza nocka w trasie, oświetlenie poszło w ruch, ciuchy nie bardzo bo ciepło było przyjemnie. Za Skarszewami licznik powinien wskazać mi 200 km, no ale ja je miałem już nieco wcześniej.

Wstępny plan na maraton zakładał postój na Orlenie w Starogardzie Gdańskim, ale że nie odczuwałem takiej potrzeby to i jechałem dalej. W ten sposób kilka osób za mną się znalazły, bo niebawem zaczęły mnie wyprzedzać. Ja wiedziałem, że zatrzymam się w moim rodzinnym Kwidzynie (nigdy nie piszcie i nie mówcie – Kwidzyniu ;-), na Orlenie wyjazdowym.
Po drodze był Pelplin z dalej nie iluminowaną bazyliką, jazda pustą DK 91 do Gniewu i wspinaczka do Betlejem, żeby zobaczyć światła Kwidzyna na drugim brzegu wiślanej doliny. Czekał też fajny zjazd na nowy most nad Wisłą i delikatna ścianka wjazdowa od Marezy. Wszystko dobrze znane.

Na kwidzyńskim Orlenie zamówiłem kawę, burgera – taki miałem kupon promocyjny :-) i postanowiłem doładować komórkę. Gniazdka w ławkach nie działały, więc dałem telefon sprzedawczyni, która zgodziła się doładować go na zapleczu. A sam ruszyłem w konsumpcję.
Po dobrych 40 minutach jedzenia, picia i odpoczynku poprosiłem o telefon. Włączyłem , spojrzałem i poczułem jak robi mi się gorąco. Bateria dalej pokazywała 35% naładowania! Tyle ile było, jak dawałem do ładowania.

Rad nierad, ruszyłem dalej, bo dalsze siedzenie na stacji zakończyłoby się na pewno naładowanie telefonu, ale jeszcze szybciej moim snem. Wszak była już północ z soboty na niedzielę. A o północy to się na ogół śpi ;-)

Podjąłem próbę ładowania telefonu z powerbanka, ale jak to u Murphy’ego – jak coś może nie działać, to działać nie będzie. Kwestią czasu było więc, kiedy nie będę wiedział jak jechać. Trasy nie uczyłem się na pamięć, uznając że i tak nie zapamiętam tych wszystkich zawijasów i wywijańców. Map papierowych też tym razem nie wziąłem, walcząc skutecznie z nadwagą bagażu.

Tymczasem jechałem na Kisielice, te okolice to Kraina Kanału Elbląskiego i są mi znane. Ale po 300 km nazwy już mi nic nie mówiły. Pojezierze Brodnickie leży zbyt daleko od Elbląga, aby dobrze je poznać. Zanim komórka zgasła wynotowałem sobie co większe miejscowości, przecięcie z drogą krajową nr 15 i główne zwroty kierunku jazdy. Czegoś takiego jeszcze nie było! To zupełnie nowe doświadczenie.

Jakim cudem przetrwałem nockę bez grubej skuchy nawigacyjnej pewnie nigdy się nie dowiem, ale w końcu zmusiłem powerbank do współpracy z telefonem i mogłem znowu normalnie nawigować. Akumulator spoczywał w kieszeni nerki, a telefon na kierownicy. Wszystko łączył kabelek, który mogłem łatwo zerwać nieumiejętnie zsiadając z roweru. Prawdziwy cyrk :-)
Tymczasem wiatr zaczął coraz bardziej sprzyjać, a przynajmniej nie przeszkadzać i temperatura szybko przekroczyła 20 stopni.

Kremu do opalania to ja nie miałem, a obawiając się słonecznych poparzeń nie zdjąłem nogawek. I tak nieco się przegrzewając dotarłem do Sierpca, wcześniej odnotowując dobę w trasie i zaledwie 380 km trasy (faktycznie ponad 10 km więcej). Słabiutko.
W Sierpcu lokalny klub rowerowy Dynamo zorganizował punkt cateringowo-wypoczynkowy dla uczestników MPP. Miałem przeczucie, że na mnie to już nikt nie czeka ( była godzina 11), no i przeczucie mnie nie myliło. Ciężko się dziwić, ale jednak na chwilę rozmowy z Jarkiem Krydzińskim liczyłem.

Przeleciałem zatem przez Sierpc i skierowałem się na Płock w którym, jak wynikało ze wskazań zegarka, trzeba będzie zjeść obiad. Potężniejące z każdym kilometrem instalacje Orlenu robiły niezłe wrażenie, zwłaszcza, że były dokładnie na wprost kierunku jazdy. Dym z rafineryjnego komina tworzący gotowe chmury wskazywał, że wieje dokładnie z zachodu.

W Płocku skierowałem się na Stare Miasto, słusznie przypuszczając, że tutaj nie będę miał najmniejszych problemów z dobrym, rowerowym obiadem. I tak też było, zaparkowałem przy ogródku Pizzerii Presto i - nomen omen - szybko, miałem przed sobą potężny makaron z łososiem, solidną sałatkę i zimnego Lecha 0% rzecz jasna. Całemu obiadowi nie dałem rady, więc makaron trafił do opakowania, a ja do Hotelu Starzyński, bo uznałem, że godzina 15 będzie dobra na nocleg :-). Byłem zmęczony upałem, elektronikę należało naładować a nogom dać odpocząć. Nie miałem gwarancji, że dalej znajdę jakiś sensowny nocleg tuż przy trasie, a tutaj stał hotel 200 metrów ode mnie.

Wbiłem się więc do pokoju i już po chwili spałem snem niemowlaka, ustawiając sobie wcześniej budzik na godzinę 19:30.



>>>Dalej>>>


Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
429.00 km 0.00 km teren
19:11 h 22.36 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:1873 m

MARATON DOOKOŁA WOJEWÓDZTWA ELBLĄSKIEGO*

Sobota, 11 lipca 2020 · | Komentarze 10

* - dawnego województwa, rzecz jasna :-)

TRASA: Ebląg-Sztutowo-Mikoszewo-Ostaszewo-Nebrowo Wielkie-Kisielice-Myślice-Pasłęk-Orneta-Lelkowo-Braniewo-Suchacz-ELBLĄG

MAPA

GPS

GALERIA (z opisem, opowiadaniem i wspomnieniami też)




Druga edycja maratonu dookoła dawnego województwa elbląskiego została przeprowadzona na mniej turystycznej, a bardziej odzwierciedlającej kształt województwa trasie. Czyli jechaliśmy bliżej jego granic niż to było w roku 2019. Dystans maratonu uległ w ten sposób nieznacznej redukcji, ale że jechaliśmy w odwrotnym niż rok temu kierunku, to wszystkie podjazdy i hopki wystąpiły w drugiej części maratonu. A to układ trudniejszy fizycznie niż podjazdy robione ,,na świeżo’’.

Startowy piątek, 10 lipca, obfitował w emocjonujące wydarzenia pogodowe, zwłaszcza ulewne deszcze i alarmujące komunikaty RCB o burzach z gradem. Niektórzy z Was wyrażali obawy w związku z tą sytuacją, ale ja byłem dziwnie spokojny. Cztery serwisy meteo utwierdzały mnie, że około 19 powinno się zacząć przejaśniać. Stąd i mój spokój :-).
Tak też faktycznie było, więc o godzinie 20:05 liczna, 14 osobowa grupa bikerek i bikerów ruszyła spod katedry św. Mikołaja w gasnący powoli dzień. Wcześniej był czas na krótkie wypowiedzi dla Elbląskiej Gazety Internetowej Portel i pamiątkowe zdjęcia.

W ruszającej grupie nie wszyscy mieli zamiar zmierzyć się z całym dystansem maratonu; niektórzy chcieli sprawdzić się podczas jazdy nocą, jedna osoba kręciła do Pasłęka, kilka towarzyszyło nam do Wisły. Niemniej, większość podjęła walkę z dystansem, drogami i własnymi słabościami. Po starcie szybko utworzyły się dwie grupy, tzw. ścigantów i jadących wolniej. W tej pierwszej byli: Marcin B., Marcin K., Karol, Mariusz i lekko nieopatrznie Mateusz.

Prym w drugiej wiodły rowerzystki Sylwia, dla której to była już trzecia! jazda dokoła województwa i Magda, debiutująca na tej trasie. Wydaje się niemożliwe, że Sylwia jechała po raz trzeci, skoro były tylko dwie edycje maratonu, ale po pierwszej nieudanej próbie, jeszcze w zeszłym roku pokonała trasę maratonu podczas próby drugiej. Taka niecierpliwa :-) Z dziewczynami kilometry kręcili Leszek, Robert W., Andrzej, Krzysiek i potem Mateusz. Kibicami w początkowej fazie byli Piotr, Robert K. i Henryk.

Wiatr sprzyjał nam w początkowych kilometrach i momentami pędziliśmy z prędkościami ponad 30 km/h. To było dobre tempo podczas krótkiej wycieczki na Mierzeję Wiślaną, ale na dystansie 400+ już niekoniecznie. Dlatego też zacząłem studzić ,,gorące głowy’’ i stopniowo zwalniać tempo grupki. Temu celowi służył też pierwszy dłuższy postój na Orlenie w Stegnie, gdzie uzupełniliśmy zapasy jedzenia i picia. Do Mikoszewa dotarliśmy zgodnie - a nawet 2 minuty przed - z harmonogramem (22:30), który rozpisałem w celu orientacji zawodników, jak należy jechać aby zrobić trasę w limicie 24 godzin.

Skręt w lewo ustawił nasza jazdę wzdłuż Wisły i wiatr w tym momencie na dobre 100 km przestał nam sprzyjać. Do tego nastała ciemna, pochmurna żuławska noc i to był pierwszy sprawdzian hartu ducha maratonowej ekipy. Sprawdzian zdany celująco :-)
W Palczewie zatrzymaliśmy się na krótki postój przy wiatraku, którego tylko zarys było widać przez drzewa. Dostrzegliśmy jednak, że jedziemy po Wiślanej Trasie Rowerowej, czyli części EuroVelo 9. Nie wymagało to jednak wspinaczki na wały Wisły.

Momenty w których zbliżaliśmy się do potężnych obwałowań królowej polskich rzek było miłe, bo wtedy wysokie wały dobrze izolowały nas od niezbyt silnego – jak to na ogół w nocy bywa – ale jednak upierdliwego wiatru. Niebawem przejechaliśmy DK22 w Kończewicach i rozpoczęliśmy jazdę w kierunku Piekła i Białej Góry. Niespodziewanie – co niezbyt dobrze o mnie świadczy, jako twórcy trasy ;-) - za Mątowami Małymi pojawiła się droga z betonowych płyt ,,jumbo’’, które jednak były nowe i równo ułożone nie stanowiły problemu dla cienkich opon niektórych rowerów jadących maraton.
Dużo większym problemem była jazda po mocno sfatygowanym asfalcie w Rezerwacie Przyrody ,,Las Mątawski’’, który już rok temu straszył nas za dnia, a teraz pokonywaliśmy go w nocy. Na szczęście 4 km odcinek specjalny nie spowodował żadnych strat.

Potem była Biała Góra ze swoim stylowym węzłem hydrotechnicznym, któremu sporo urody przydałaby iluminacja. Tej jednak nie uświadczyliśmy w tym zabytkowym miejscu i w mieszające się wody Wisły i Nogatu oraz śluzy i wrota popatrzyliśmy sobie w lekkim świetle księżyca. Był też czas na odpoczynek.
Za Białą Górą pojawiły się światła Kwidzyna, miasta i celulozy, zlokalizowane na wysokim brzegu wiślanej doliny, której dołem podążaliśmy. Stopniowo przybliżaliśmy się do nich, mijając po drodze nowy most przerzucony nad Wisłą i całkiem ładnie iluminowany. Trasa prowadziła przez Marezę z której widać było z bliska zamek w Kwidzynie. Do samego miasta nie wjeżdżaliśmy, skierowaliśmy się na Nebrowo Wielkie z którego obejrzeliśmy sobie widoczną w jaśniejącym coraz bardziej nieboskłonie panoramę Nowego, położonego po drugiej stronie Wisły.

To był też kolejny odpoczynek, podczas którego pewne kłopoty zgłosiła Magda. Chłód poranka dał się jej we znaki, godzina przed wschodem słońca charakteryzuje się najniższą temperaturą, a na Żuławach dochodzi do tego jeszcze wszechobecna wilgoć. Na szczęście miała ze sobą dodatkową odzież, która się bardzo przydała a jak do tego otrzymała jeszcze wsparcie mentalne i żywnościowe kłopoty okazały się do przezwyciężenia :-). Tak hartuje się stal ;-).

Za Nebrowem przez Okrągłą Łąkę – gdzie wszystkie łąki są prostokątne lub kwadratowe - zaczęliśmy wydostawać się z wiślanej doliny i Żuław Kwidzyńskich. Czekała nas spokojna, 1-2 procentowa, kilkukilometrowa wspinaczka do Gardei położonej już na Pojezierzu Iławskim.
W niej Robert narobił nadziei na ciepłe śniadanie informując, że lokalna stacja benzynowa przy DK55 jest otwarta. Otwarta niestety nie była i zostaliśmy ze swoimi zapasami i wizją śniadania w Kisielicach. Była bowiem godzina 5 rano i nie było możliwości, aby jakiś sklep był już czynny.

Do Kisielic droga prowadziła z góry i pod górę, obsadzona była drzewami i jechało się przyjemnie. Ruch samochodowy nie istniał, nawierzchnia była równa i kilometry łykało się sprawnie.
I tak to dotarliśmy do Kisielic (200 km), gdzie na lokalnym Lotosie ujrzeliśmy… brak hot-dogów, brak zapiekanek i brak czegokolwiek ciepłego za wyjątkiem napojów. Dobre było i to, więc kawa, herbata została zamówiona, napoje wlane do bidonów i tyle było ze śniadania.

Wyjeżdżając z Kisielic najechaliśmy na sklep POLOmarket, który okazał się już otwarty i to on zapewnił nam śniadanie na trawie, a bardziej polbruku. Polo market-mój ulubiony – cytując klasyka :-))
Ponad godzinny pobyt w Kisielicach (6:00-7:20) zdemolował grafik gwarantujący dotarcie na metę w ciągu 24 godzin i nie udało się tego już nadrobić pomimo znowu sprzyjającego wiatru – aż do samego Lelkowa. Teraz należało się skupić, aby jak najwięcej osób startujących ukończyło maraton i dotarło do Elbląga o własnych siłach.
Niebawem dotarliśmy do Susza, przez który przejechaliśmy bez zatrzymania. Podążałem w grupie z Robertem, Andrzejem, Magdą i Leszkiem. W Kamieńcu Suskim poczekaliśmy na resztę grupy, czyli Sylwię, Krzyśka i Mateusza przed dawnym pałacem rodu von Finckenstein. Dawny ,,wschodniopruski Wersal’’ jest jedną z atrakcji turystycznych na trasie MDDWE, chociaż to ruina.

W Kamieńcu rozstał się z nami Mateusz, który zaczął mocno odstawać na pagórkowatej trasie odczuwając skutki zbyt szybkiej jazdy na początku, nocki w siodle i niezbyt dopasowanego roweru. Planował jazdę do Malborka na PKP, ale wybiłem mu z głowy takie herezje , tym bardziej że do Elbląga przez Dzierzgoń była prawie taka sama odległość. Dostał namiary na pierogarnię w Dzierzgoniu – nie wiem czy z niej skorzystał – i ruszyłem w samotną pogoń za resztą grupy, która nie była łaskawa poczekać na orga ;-).

Dogoniłem ich przed Starym Dzierzgoniem i tak do wiaduktu w Myślicach tasowaliśmy się na hopkach krainy Kanału Elbląskiego. Momentami robiło się ciepło, kiedy słońce wchodziło zza chmur, a według prognoz miało nie wychodzić. Że nie wziąłem w związku z tym kremu przeciwsłonecznego, to i ze zdejmowaniem nogawek zupełnie się nie spieszyłem – nie zdjąłem ich aż do mety :-) Długi rękaw miałem zaś od samego początku.
Na zjeździe przy pochylni Kanału Elbląskiego Buczyniec ustanowiłem rekord prędkości 46 km/h na oponach szerokości 2,1. Szum szedł okrutny ;-)
Niebawem dotarłem do Pasłęka, gdzie na Orlenie był kolejny postój cateringowy całej grupy. Tutaj też pożegnaliśmy się z Andrzejem, który po pokonaniu około 270 km zgodnie z planem udał się oddać obowiązkom rodzinnym.

Zaś nasza wesoła ekipa rozpoczęła wspinaczkę w kierunku Warmii, której górek i hopek obawialiśmy się najmocniej. No, może poza finiszem przez Wysoczyznę Elbląską :-). Na odcinku do Wilcząt miałem okazję obserwować pracę w korbach Magdy, która miarowo i z kadencją w okolicach 90 obrotów na minutę – z nudów sobie policzyłem :-) – zdobywała po kolei kolejne metry przewyższeń. Tak dobrze jej szło, że nie próbowałem jej dogonić, aby niepotrzebną gadką nie rozpraszać. W Wilczętach ponownie uformowaliśmy się w pięcioosobową całość i już do przedmieść Ornety tak dotarliśmy.

W Ornecie zaplanowałem obiad z którego wypisał się Krzysztof, najedzony wcześniej. Poprowadziłem grupę do restauracji Hotelu Pruskiego, gdzie kiedyś w drodze na Pierścień 1000 Jezior jadłem smakowity makaron. Tym razem nie było to nam dane z powodu … stypy, która sprawiła, że restauracja nie przyjmowała żadnych zamówień. To był problem, bo na słodyczach i jakichś bułkach cały czas jechać nie można.
Udaliśmy się zatem do certyfikowanego hotelu z restauracją „Cztery Pory Roku”, mającego status Miejsca Przyjaznego Rowerzystom (MPR) szlaku GreenVelo, który nakarmił nas makaronami, schabowymi, piwem 0% i kawą. I teraz można było rozpocząć wspinaczkę w górę mapy i pod górę faktyczną :-).

Odcinek do Pieniężna minął jakoś bez większej historii, chociaż po obiedzie senność zaczęła mnie ogarniać, ale to jednak ja ogarnąłem senność. Za to odcinek Pieniężno-Lelkowo, który rok temu był jechany w nocy, teraz zdumiał mnie delikatną, ale jednak 11 km wspinaczką. Co zakręt to było pod górkę!
Grupa znowu się porwała, a punktem zbornym stał się sklep w Lelkowie na skrzyżowaniu dróg. Ekipa zamówiła lody, ja uzupełniłem po raz ostatni już bidony i zaczęliśmy jazdo-walkę z wiatrem, który na odcinku do Żelaznej Góry nieźle nas potargał.

Odcinek od Lelkowa do samego Elbląga przywołał wspomnienia MRDP z roku 2017, kiedy to podróżowałem tą trasą w przeciwnym kierunku. Tymczasem zajrzeliśmy na nieczynne przejście graniczne w Gronowie, żeby funkcjonariusz Bartek wyjaśnił nam, dlaczego jest zamknięte ;-). Zamiast Bartka wyszła z budki jego znacznie ładniejsza zmienniczka i powiedziała nam, co i jak :-).
Postój w Braniewie na Orlenie wykorzystałem na wykorzystanie drugi raz kuponu: ,,gorący napój 420 ml i lód Magnum’’. Połączenie na początku jazdy wydawało mi się dość irracjonalne, bo po co się schładzać gorącą kawą w lipcu? Ależ że od upału byliśmy daleko, kalorie były potrzebne a taki lód to niezła bomba, no i lepiej było już nie zasypiać na czekających zjazdach to i kawa weszła gładko.

Pobyt na stacji nieco się przedłużył, bo Roberto wymienił dętkę w przednim kole i już był gotowy do jazdy, kiedy to Leszek zastosował swoje patenty co poskutkowało wykręceniem wentyla presta, zablokowaniem kompresora na stacji, ponownym pompowaniem i powrotem do … starej dętki z minimalną nieszczelnością, która do samego Elbląga nie wymagała pompowania. No, ale na zjazdach już się Robert nie rozpędził.

Przez głowę chodziło mi, żeby dziewczynom ułatwić życie i od Kadyn puścić je dołem, przy Zalewie Wiślanym, do Nadbrzeża, żeby ominęły największe podjazdy. Spojrzały na mnie w stylu: ,,Kpisz, czy o drogę pytasz’’ i już się więcej z tego typu pomysłami nie wychylałem :-)). Oczywiście pojechały górą.
Tymczasem w końcu opuściliśmy Braniewo i remontowanym odcinkiem DW 504 dotarliśmy do Fromborka. Przed nim czekał na nas kibic Piotr, który był z nami na początku maratonu i teraz dociągnął się z nami na jego metę. Dzięki za wsparcie!

Końcówkę trasy próbowaliśmy kręcić razem, ale było to już bardzo trudne. Także każdy jechał swoim tempem, w grupie spotkaliśmy się pod dębem Bażyńskiego w Kadynach i w Suchaczu, gdzie Leszek mieszka i tam go pożegnaliśmy. Tuż przed podjazdem wyjazdowym na Elbląg – wiedział, kiedy się rozstać ;-).
Na tym nielubianym wzniesieniu po raz pierwszy użyłem małej tarczy korby, bo już mi się nie chciało cisnąć. I tak to sobie kręciliśmy młynki, aż ta ostatnia górka została za nami. Teraz czekał nas szybki zjazd do Kamionka Wielkiego i kilkanaście ostatnich km znowu po Żuławach Wiślanych.

Tutaj nie zważając na wiejący ,,w mordewind’’ gnaliśmy na metę jak konie do stajni co siano poczuły. Ostatni postój to rampa na skrzyżowaniu Mazurska/Odrodzenia, gdzie Roberto odbił do siebie nie męcząc już opony ponad miarę, a pozostali domknęli okrążenie województwa elbląskiego pod katedrą św. Mikołaja na Starym Mieście. Czyli tam, gdzie wszystko 25 godzin i 39 minut temu się rozpoczęło. Byliśmy na mecie!

Pożegnalna fotka zakończyła tą ciekawą wycieczkę, elbląskie grono ultra ponownie się powiększyło i jest w nim coraz więcej dziewczyn – teraz doszła Magda. Tak, na marginesie, liderem płci pięknej w Elblągu jest Marta – bikerka, która kilka dni temu pokonała 1200 km Maratonu Wisła. Liczę, że kiedyś zaszczyci nas i na asfaltach MDDWE. Dziewczyny na rowery!
Ekipę ścigantów poproszę o podanie, w jakiej kolejności przybywaliście na metę – bo nie była to jedna grupa, jak słyszę i widzę ;-)

Dziękuję Wam wszystkim za obecność, trud włożony w pokonanie niełatwej przecież trasy i wspólne kręcenie przez tyle godzin. Finiszerom w limicie czasu gratuluję utrzymania wysokiego tempa jazdy i reżimu postojowego. Wahającym się i tym co się nie udało mówię – za rok zrobimy MDDWE po raz trzeci. Trenujcie :-)





Dane wyjazdu:
49.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:13.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu+Karczowiska Górne

Środa, 3 lipca 2019 · | Komentarze 0

Dzień zaczął się od złamania prętu siodełka, które trochę lat już miało. Konkretnie 4. A że i nierówności niemało zaliczyło, to i miało prawo umrzeć. Poddałem się fitingowi o nazwie Id Match przeprowadzonego rękami Mariusza ze sklepu KM Bike. Zmierzył mnie szybko i bezboleśnie i po minucie wyszło, że mam d... w rozmiarze L2 :-). Stosowne siodło Selle Italia NOVUS wisiało akurat na wieszaku, cenę też miało mocno promocyjną, więc równie szybko trafiło na sztycę Bocasa. 
Dzięki Mario za szybkie działanie. 

Potem już bez przykrych niespodzianek pojechałem na ostatni akord maratonu dookoła województwa elbląskiego, obejmujący wręczenie 12 pamiątkowych certyfikatów i 12 odznak PTTK ,,Rajd kolarski dookoła województwa elbląskiego'' dla finiszerów oraz 3 wyróżnień za wytrwałość. Certyfikaty przygotował Roman Olszewski, za co mu niniejszym jeszcze raz bardzo dziękuję.

Odznaki zawdzięczamy Leszkowi Marcinowskiemu, prezesowi elbląskiego PTTK, który niestety nie mógł się dzisiaj z nami spotkać. Na tym specyficznym afterparty ustaliliśmy demokratycznie, że druga edycja maratonu odbędzie się w przyszłym roku na trasie odwróconej w stosunku do tegorocznej. Czyli zaczniemy od łatwych Żuław, aby skończyć na pagórkach Warmii i bolesnym wyjeździe z Suchacza :-)

Na zakończenie odprowadziliśmy Sylwię do Karczowisk Górnych, robiąc w ten sposób krótkie latareczki. Ja zaś zapoznałem nowe siodełko z żuławskimi wertepami. Chociaż nie do końca  - w Raczkach Elbląskich położono już nowy asfalt na całej długości wsi!










Dane wyjazdu:
444.00 km 0.00 km teren
19:32 h 22.73 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:24.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

MARATON DOOKOŁA WOJEWÓDZTWA ELBLĄSKIEGO*

Niedziela, 23 czerwca 2019 · | Komentarze 3

* - dawnego województwa, rzecz jasna :-)

TRASA: ELBLĄG-Tolkmicko-Braniewo-Lelkowo-Pieniężno-Orneta-Pasłęk-Susz-Kisielice-Gardeja-Nebrowo Wielkie-Kwidzyn-Biała Góra-Malbork-Ostaszewo-Mikoszewo-Sztutowo-Nowy Dwór Gdański-ELBLĄG

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem)

FILM (autor: MarekDIVE)





 Idea przejechania trasy dookoła dawnego województwa elbląskiego narodziła się po uzyskaniu informacji z elbląskiego oddziału PTTK, że taka trasa powstała i jest nawet odznaka za jej pokonanie. To było gdzieś tak z dwa lata temu. W zeszłym roku kolega Wojtek zrobił ją etapami a ja już wiedziałem, że z braku czasu trzeba będzie pokonać dystans w trybie non-stop. Teraz od pomysłu należało przejść do fazy realizacji.

Na miejsce startu jechałem już lekko zaniepokojony, ile to z tych 60 osób, które wykazały zainteresowanie maratonem na Facebooku zdecyduje się faktycznie stawić na Placu Słowiańskim. Miałem bowiem wrażenie, że sporo osób klikało odpowiedni przycisk nie dostrzegając, że to wycieczka na dystansie 447 km a nie 44 km ;-)

Plac Słowiański o godzinie 20:00 pusty oczywiście nie był, ale kręcący się w okolicy ludzie mieli także związek z trwającymi Dniami Elbląga, sporo osób było też w roli kibiców, obserwatorów i zwykłych gapiów.

Wygłosiłem krótką przemowę ze stopni fontanny, wykonaliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i można było ruszać w trasę. Ostatecznie ruszyły w nią 22 osoby, które miały różne założenia co do trwania jej długości. W naszym peletonie pojawiły się też trzy rowerzystki (Joanna, Sylwia i Marysia) z zamiarem pokonania całej trasy. Wyróżniał się także jadący na rowerze poziomym Marek.

Ulica Mazurska wyprowadziła nas z miasta i jeszcze chwilę mieliśmy do rozpoczęcia zdobywania pierwszych podjazdów na Wysoczyźnie Elbląskiej. Jak to zwykle bywa peleton rozciągnął się na płaskim jadąc pod wiatr; Roberto monitorował pędzącą czołówkę, a ja skupiłem się na zamykaniu grupy.

Pierwszy podjazd za Kamionkiem Wielkim okazał się trudną przeprawą dla uczestników i grupa straciła łączność wzrokową ze sobą. Ale że wcześniej zapowiedziałem, że pierwsza dłuższa przerwa będzie na Orlenie w Braniewie to – myślę – że nikt nie odczuwał niepokoju z faktu , że jedzie przez chwilę samotnie. Po podjazdach nastąpiły jak wiadomo także zjazdy i w ten sposób szybko osiągnęliśmy Tolkmicko. Czekała na nas jeszcze jedna wspinaczka do Pogrodzia, a potem to już miały być mniej ekstremalne interwały warmińskiej ziemi.

Nieco obawiałem się stanu remontowanej drogi wojewódzkiej 504 na odcinku Pogrodzie –Frombork, ale okazało się, że spora część nowej nawierzchni jest już położona, a jazdę urozmaicały postawione tymczasowe skrzynki sygnalizacji świetlnej. Tutaj też dostrzegłem kolegę naprawiającego dętkę, ale nie potrzebował on pomocy i poradził sobie we własnym zakresie.
We Fromborku pożegnali się z nami zgodnie ze swoim planem Henryk i Łukasz (pierwszym, który zjechał z trasy był Robert – jeszcze w Elblągu, potem w Kamienniku Wielkim zawrócił Darecki) a my za chwilę zameldowaliśmy się w Braniewie.

Na stacji benzynowej odpoczynek trwał już w najlepsze, tutaj też dołączył do nas Władek, który z tego miasta rozpoczął objazd województwa elbląskiego. W nogach mieliśmy 50 km, była godzina 22:30. Przerwa trwał dobre 20 minut w czasie której zawodnicy pojedli, popili i odpoczęli. Tutaj też przeżyłem lekki szok poznawczy, gdy poznałem ciężar roweru ( a właściwie sakw) rowerzystki Sylwii. Podobno wzięła picie na całą drogę …

Bez zbędnego zamulania ruszyliśmy dalej na północ w kierunku Gronowa. Spowolnił nas jednak ośmiotorowy przejazd kolejowy na rogatkach Braniewa pod którego szlabanami staliśmy dobre kilka minut. Wykorzystałem to do zrobienia nocnych zdjęć peletonu.
Wiatr w międzyczasie osłabł prawie zupełnie i odcinek do granicy z Rosją w Gronowie pokonaliśmy ekspresowo. Po skręcie na Żelazną Górę pożegnaliśmy się z dobrym asfaltem, który do tej pory mielimy pod kołami naszych rowerów a zaczął się warmiński miszmasz.

Kolejny postój nastąpił w Lelkowie, gdzie zmieniliśmy kierunek jazdy na południowy, który z drobnymi odgięciami towarzyszył nam do Kisielic. Wiatr stał się naszym sprzymierzeńcem, chociaż nawierzchnie dróg nie zawsze pozwalały to wykorzystać.
Niebawem minęliśmy uśpione Pieniężno (100 km – 1:30) i skierowaliśmy się na Ornetę. Przed tym miastem nastąpiła walka z tracącą powietrze dętką w rowerze Waldka i upartą oponą, która nie chciała jej przyjąć. W końcu jednak wszystko znalazło się na swoim miejscu.

Ekipa czekała na nas w Ornecie, a że świt był z gatunku zimnych (tylko +6) to i ruszyliśmy bez zbędnej zwłoki. Za Ornetą pożegnał się z nami Andrzej, którego założeniem startowym było spędzenie nocy w siodełku i przez Godkowo i Pasłęk wrócił samodzielnie do Elbląga.

My tymczasem mknęliśmy na Wilczęta. Tuż przed tą miejscowością wykonałem kilka zdjęć klimatycznego wschodu słońca z nisko ścielącymi się mgłami i wspaniałymi kolorami nieba. To jedna z tych chwil, kiedy wiesz czemu nie warto spać, jak można jechać.
W Wilczętach pożegnałem się z Marysią i jeszcze jednym bikerem, którzy postanowili w tym miejscu zjechać do Elbląga. Maria jechała na rowerze w stylu roweru miejskiego na którym jednak nie mogła rozwinąć skrzydeł prędkości (chociaż zrobiła na nim kiedyś 250 km). Wiem jednak, że czeka na nią już rower szosowy, na którym niebawem pokaże niejednemu facetowi plecy.

Samotnie pogoniłem więc za oddalającą się grupą zasadniczą, którą dopadłem na pasłęckim Orlenie (160 km – 5:00). Miałem ochotę na hot-doga, ale okazało się, że grupa wyczyściła cały zapas ciepłych, a na nowe trzeba byłoby czekać 30 minut. Zadowoliłem się więc kanapką na ciepło i kawą.

Wiadomością z gatunku nieprzyjemnych była informacja, że druga z naszych bikerek, Sylwia, nie dotarła jeszcze do Pasłęka. Okazało się , że w Wilczętach pojechała prosto i do Pasłęka jechała na około, przez Młynary. Samotna jazda w nocy i na nieznanej trasie nie podłamała w niej ducha i jak ją ujrzeliśmy można było ruszać dalej. Z Orlenu chyba nie skorzystała :-).

Za Pasłękiem walkę toczyliśmy ze zmasakrowanym asfaltem drogi wojewódzkiej 526 której nawierzchnia mogła się chyba tylko podobać Karolowi, który jechał na fullu z oponami 2,4. Cała reszta ekipy miotała się od pobocza do pobocza w poszukiwaniu najrówniejszego toru jazdy. A ja zacząłem zachodzić w głowę, czemu męczę się na Bocasie a Cube na oponach 2,1 i z amorem stoi w domu. Za rok tego błędu nie powtórzę :-)

Po dotarciu do ronda w Przezmarku (190 km – 7:30) zarządziłem postój, bo istniało ryzyko, że ktoś pojedzie prosto a należało skręcić w prawo. Staliśmy dość długo, co Waldek wykorzystał na kolejną naprawę dętki.
Wkrótce dojechała reszta grupy, w tym Sylwia z Leszkiem. Zbliżał się czas rozejrzenia się za miejscem, gdzie będzie można zjeść konkretne śniadanie i nie miał to być Orlen.

Jako że Robert, Lucjan i Marcin zameldowali się w Suszu sporo przed nami zostałem poinformowany, że śniadanie w formie bufetu oferuje znana mi już z zeszłego roku Warmianka. W Suszu (210 km- 8:30) odbywał się tego dnia triathlon i pewnie dlatego restauracja była czynna od rana. Służby przepuściły nas warunkowo (jechaliśmy chodnikiem) i wkrótce zasiedliśmy nad talerzami z jajecznicą, pomidorami, ogórkami i innymi specjałami dalekimi od hot-dogów. Ładowanie kalorii odbyło się za całe 17 zł od osoby.
Po śniadaniu niektórzy zalegli na trawie, ale nie czas był na spanie czy opalanie. Mieliśmy ponad godzinę opóźnienia w stosunku do planu zakładającego przejechanie dystansu w 24 godziny brutto.

Kończyły się powoli pagórki na naszej trasie i przez Kisielice oraz Trumieje dotarliśmy do Gardei (250 km – 11:11). Słońce zaczęło już bardzo mocno świecić i należało zadbać o odpowiednie chłodzenie. W tym celu przydał się lokalny sklep, łaskawie czynny w niedzielę niehandlową.

Za Gardeją czekał nas zjazd w dolinę dolnej Wisły i tak rozpoczęła się jazda bez żadnych wzniesień, czyli po Żuławach – kwidzyńskich – na dzień dobry. Jako że jechaliśmy teraz na północ, wiatr zaczął wiać nam w twarz, ale nie były to jakieś silne porywy.
Peleton był już mocno porwany, tak że do Nebrowa Wielkiego (270 km – 12:17) wjeżdżaliśmy grupkami. Pojawiły się znaki Wiślanej Trasy Rowerowej, która niebawem będzie oznakowana w całym województwie pomorskim. Pod jednym ze sklepów na przedmieściach Kwidzyna (Nowy Dwór) zebraliśmy się w większą grupę i tak już podróżowaliśmy do końca. W Kwidzynie odłączył się Robert , który miał uroczystość rodzinną i o 18 musiał być już w Elblągu a wraz z nim Lucjan i Marcin. Ten ostatni dołączy do nas na ostatnie 100 km w Malborku.

A tymczasem przejechaliśmy u podnóża warownej katedry w Kwidzynie i ruszyliśmy w kierunku Wisły w Korzeniewie. Dalsza droga wiodła wzdłuż królowej polskich rzek schowanej za wysokim wałem przeciwpowodziowym. Na własne oczy ujrzeliśmy ją w Białej Górze, czyli rozwidleniu z którego swój bieg rozpoczyna Nogat.

Za Białą Górą (310 km – 14:38) zaliczyliśmy Piekło i nazwa tej miejscowości dobrze też opisuje jakość asfaltu w jej okolicach i przy Rezerwacie Las Mątawski. To już był prawdziwy dramat, bo do łaciatego asfaltu, który towarzyszył nam na większości trasy, doszły dziury. Tutaj nawet jazda slalomem okazała się dużym wyzwaniem. Trzaski z mojego roweru dochodziły niesamowite. Na szczęście nie rozpadł się.

Pora obiadowa sprzyjała rozmyślaniom, co i gdzie by tutaj zjeść. Bliskość Malborka ułatwiała planowanie, tylko że z powodu obsuwy czasowej, nie chcieliśmy zasiadać w restauracji bo obiad dla takiej grupy trwałby dobrą godzinę. Z uwagi na sporą liczbę osób debiutujących na długim dystansie nie chciałem, aby nasza jazda zakończyła się podczas drugiej nocy, kiedy to deficyt snu staje się niebezpieczny.

Zatrzymaliśmy się więc na rogatkach Malborka (Grobelno), gdzie jest jeden z najlepszych Orlenów w naszych okolicach. Poza standardowym menu można tam zjeść pierogi, wypić świeżo wyciśnięty sok, a nawet wziąć prysznic jakby ktoś się uparł. Ja postawiłem na pierogi ruskie i colę i to było dobre ;-)
Malbork (340 km – 16:55) i zamek obejrzeliśmy tylko zza perspektywy Nogatu i tyle musiało wystarczyć. W Malborku dołączył do nas Marcin, natomiast jazdę na trasie zakończyła Sylwia, która z powodu kontuzji tutaj się wycofała w towarzystwie Leszka.
Przed nami było ostatnie 100 km, z czego było wiadomo, że na ostatnich km wiatr będzie nam sprzyjał. Była więc szansa na zobaczenie tablicy ,,Elbląg’’ za dnia.

Do Nowego Stawu przez Kościeleczki prowadzi z Malborka nowa droga rowerowa z której skorzystaliśmy. Takie rzeczy to tylko w pomorskim. Przez Nowy Staw przemknęliśmy bokiem, nie zajeżdżając pod sławny ,,ołówek’’ jak i nie mniej sławnego ,,Jędrusia’’ ;-)
Postój zrobiliśmy w Ostaszewie, gdzie uzupełnione zostały płyny. Bezalkoholowy Żywiec smakował wybornie. Po przekroczeniu S7 w Dworku wjechaliśmy w strefę oddziaływania zmotoryzowanych turystów podążających na i z Mierzei Wiślanej. Wszak były to już wakacje i dodatkowo jeszcze koniec długiego weekendu. Większość z nich zmierzała w kierunku Gdańska i Elbląga, toteż do wyprzedzeń ,,na gazetę’’ nie doszło.

Jadąc równym i dość szybkim tempem dotarliśmy do Mikoszewa (380 km - 19:00), gdzie po postoju cateringowym grupa włączyła 5 bieg i czując najwyraźniej bliskość mety przyspieszyła. Momentami jechaliśmy z prędkościami 27-29 km/h, co sprawiło, że Mierzeję Wiślaną do Sztutowa pokonaliśmy ekspresowo.
W Sztutowie pierwszym zjazdem ruszyliśmy na Rybinę, bo to już nie był czas na podziwianie mostu 4 pancernych i Szkarpawy. W zamian mieliśmy Wisłę Królewiecką.

Zbliżał się ostatni trudny odcinek przed nami, czyli wąska i ruchliwa droga wojewódzka 502 do Nowego Dworu Gdańskiego. Nie chcąc jechać oponami w większości szosowymi po płytach betonowych z Tujska, trzeba było odcinek z Rybiny do Żelichowa pokonać w towarzystwie blachosmrodów.
Obyło się bez niebezpiecznych sytuacji, chociaż kilku kierowców spieszyło się nadmiernie. W Żelichowie skręciliśmy na boczny asfalt i w spokoju dotarliśmy do przedostatniego punktu kontrolnego w Nowym Dworze Gdańskim (409 km – 20:36).

Przejechaliśmy przez miasto bez zatrzymywania się, a na postój wybraliśmy skrzyżowanie przed Marzęcinem. Dla bezpieczeństwa bowiem (obawiałem się ruchu powrotnego znad morza na odcinku Marzęcino-Kazimierzowo) zmieniłem koncepcję końcówki trasy i do Elbląga postanowiłem wjechać od starą drogą krajową nr 7. W tym celu Marzęcino uwieczniłem tylko na karcie pamięci aparatu, a całą grupą ruszyliśmy w kierunku Solnicy.

Tam wjechaliśmy na starą siódemkę, która jest wyposażona teraz w drogę dla rowerów i ruszyliśmy w kierunku bielącego się wieżowcami na tle Wysoczyzny Elbląskiej Elbląga. Piękny widok po dobie jazdy. W Jazowej wjechaliśmy z powrotem do województwa warminsko-mazurskiego, które 20 lat zastąpiło województwo elbląskie. W Kazimierzowie odbiła na Bielnik II Joanna, ostatnia z trzech rowerzystek które śmiało podjęły trud przejechania maratonu. Jej jedynej udało się to za pierwszym razem. No, ale trudno się dziwić, skoro dziewczyna potrafi przebiec non-stop 240km ale też dysponowała najbardziej stosownym do tego rowerem!

W zamian dotarł do nas Darecki, który miał do nas dołączyć o poranku w Pasłęku, ale trochę mu się przesunęło. Ale co tam :-)
Chwilę potem minęliśmy tablicę ,,Elbląg’’ co Karol skwitował uniesieniem ręki w górę. Dobrze znam ten gest z moich różnych powrotów do Elbląga i podejrzewam, że debiutujący na długim dystansie biker czuł wielką radość i dumę.

Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu Trasy UE i Nowodworskiej aby wykonać pamiątkową fotografię finiszerów. Była godzina 21:40, czyli nasze opóźnienie w stosunku do planu wyniosło dokładnie 100 minut. Do zamknięcia pętli w Braniewie szykował się Władek, bo tam rozpoczął jazdę z nami. Niestety, musiał zrobić to samotnie. Reszta ekipy udała się na zasłużony wypoczynek, chociaż ja zbyt długo nie pospałem, bo już o 5:30 siedziałem z rowerem w pociągu do Ostródy.

Podsumowanie:

W jedną dobę elbląskie grono ultrasów powiększyło się dwukrotnie. Do 7 osób (Robert, Krzysiek, Mariusz, Leszek, Marek, Sławek, Marecki) dołączyło drugie tyle (Joanna, Władek, Karol, Marcin K, Marcin B, Wojtek i Roman). To było podstawowe założenie imprezy, aby pozwolić i pomóc chętnym osobom do podjęcia wyzwania, które tylko na pierwszy rzut oka wydaje się z gatunku ,,mission impossible ‘’. Cel ten został osiągnięty w 200%.

Tak niespodziewany i wspaniały odzew elbląskiego środowiska rowerowego zmusza wręcz do podjęcia wyzwania organizacji maratonu w przyszłym roku. Kocham taki mus :-)

Należy także wspomnieć o osobach, które ruszyły z Placu Słowiańskiego z zamiarem sprawdzenia najpierw jak się czują w jeździe nocnej, albo na krótszym dystansie. To także wyszło bardzo dobrze i myślę, że takie etapowanie długich dystansów jest najlepszym sposobem na zostanie w pełni świadomym ultrasem i pokonanie w końcu bariery 1000 km.

Odrębny akapit należy poświęcić naszym trzem rowerzystkom w peletonie. Sukces Joanny nie dziwi, biorąc pod uwagę jej wielkie doświadczenie w biegach maratonowych i znajomość własnych możliwości. Sylwia po odchudzeniu roweru i jeździe bez sakw także nie będzie miała większych problemów na długich dystansach. Jej bojowy hart ducha wykona połowę roboty, nogi wykonają drugie 50 %. Marysia po zmianie roweru na szosowy będzie w stanie jechać nieco szybciej i wtedy także z tak mocną głową ukończy niejeden maraton.

Jeszcze raz dziękuję Wam za wspólne spędzenie czasu na trasie i moc pozytywnych emocji. Zapraszam na środowy afterek!






Dane wyjazdu:
13.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:22.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Piątek, 21 czerwca 2019 · | Komentarze 2

Już tylko godziny dzielą nas od startu maratonu dookoła dawnego województwa elbląskiego, który będzie dla kilku osób debiutem na rowerowym ultra, a dla kilku rozgrzewką przed głównymi imprezami tego sezonu. Trzymajcie kciuki za wszystkich!

W związku z imprezą powstał okolicznościowy znaczek wykreowany przez Marcina, zaś dla finiszerów będzie czekała stosowna odznaka PTTK wykreowana przez nie wiadomo kogo :-). 




A tak poza tym rozpoczęło się lato ...



Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
457.00 km 0.00 km teren
18:46 h 24.35 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:-2.0
Podjazdy:1614 m

CENTRUM MARATON

Sobota, 2 marca 2019 · | Komentarze 9

Trasa: ELBLĄG-Ostróda-Działdowo-Żuromin-Bieżuń-Sierpc-Płock-Kutno-Nowa Wieś-Piątek-Łowicz-Sochaczew-PRUSZKÓW

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem)



Po odwiedzinach środka Europy (jednego z kilkunastu!)w Suchowoli na Podlasiu chodziła mi po głowie myśl obejrzenia środka Polski. Ten książkowy znajduje się w Piątku, a dokładnie 3 km dalej we wsi Goślub, najnowsze wiadomości podają Nową Wieś pod Kutnem, a sam pomnik postawiono w Piątku na skrzyżowaniu dróg wojewódzkich.

Po tym długim wprowadzeniu, czas było stanąć wraz z Robertem na elbląskim Placu Dworcowym w, nomen omen, piątek, i ruszyć w ciemną noc ku centrum Europy i centrum Polski.

O godzinie 18 ruszyliśmy w trasę nie doczekawszy się pomysłodawcy terminu wyjazdu, czyli Mariusza. Jeszcze przed startem daliśmy sobie czas, aby do Małdyt ustalić czy jedziemy najpierw do Suchowoli, czy też może do Piątku.

Rozważania te miały oczywiście związek z wiejącym od kilku dni niezwykle sprzyjającym wiatrem z kierunków północnych. Jeżeli byłby to wiatr północno-zachodni to Suchowola byłaby pierwsza, jeżeli natomiast wiatr wiał z czystej północy to Piątek pierwszy szedł na celownik. W piątek 1 marca wygrał wiatr z północy …

Inne parametry pogodowe były równie eleganckie – brak opadów jakichkolwiek, brak oblodzenia, brak śniegu, lekki mróz do -5 stopni maksymalnie. Robert zabrał kolarzówkę, ja pomykałem na MTB ubranym w szosowe slicki. Taka szybka konfiguracja sprawiła, że już o 20:50 siedzieliśmy w Ostródzie (70 km) na Orlenie, gdzie uzupełniłem termos z herbatą i bidon. Nasiadówka związana z kolacją trwała trochę długo, ale w końcu zebraliśmy się w sobie i ruszyliśmy starą DK 7 w kierunku Olsztynka.

Przed tym miastem zjechaliśmy z niej i kierując się na Działdowo dalej pędziliśmy na południe. Średnia prędkość z jazdy dobrym asfaltem dróg technicznych przy S7 i starą DK 7 wyniosła prawie 28 km/h.

Zaczęła się ona obniżać po wjechaniu na DW 542, którą dojechaliśmy do Działdowa (0:30, 132 km). Tam na Orlenie nastąpiło ponowne tankowanie termosu i rozpytanie się o stan drogi w kierunku Żuromina. Ta była OK, więc omijając Mławę ruszyliśmy po ukosie w kierunku Żuromina i Sierpca.

Tutaj też poczuliśmy moc wiatru, który momentami wiał z boku i spychał nas na środek drogi. Że to był środek nocy, to nie miało to większego znaczenia, poza takim, że Robert zaczął mocno marznąć. Stało się to tak dokuczliwe, że na Orlenie w Żurominie (3:00, 170 km) informacja o sprzedaży tylko przez okienko mocno go wkurzyła. Ruszył ogrzać się w kierunku lokalnego posterunku policji, a ja przez okienko zamówiłem zapiekankę i kawę. Można to nazwać I śniadaniem lub późną kolacją ;-)

Jak już się najadłem, to pojechałem na policję szukać Roberta. Odpoczynek jeszcze chwilę potrwał i ruszyliśmy dalej na południe. Znowu pięknie wiało nam w plecy, a że były to okolice słynące z licznych ferm drobiu to charakterystyczny smród towarzyszył nam długo po ich minięciu. Przynajmniej spać się nie chciało :-)

W Sierpcu (5:00, 205 km) nigdy jeszcze nie byłem nocą, więc zatrzymałem się pod ładnie iluminowanym kościołem farnym, któremu poświęciłem kilka chwil. Roberto w tym czasie grzał się w klatce schodowej jakiegoś domu.

Dalsza jazda prowadziła w kierunku Płocka, gdzie zamierzaliśmy przekroczyć Wisłę starym mostem, bo nowy ma takie szerokie dylatacje, że opona roweru szosowego cała się w nie chowa. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, jak spektakularną glebą może się to skończyć. Zresztą, jest tam chyba zakaz jazdy rowerami ;-)

Orlenowski komin produkujący białą chmurę widać było już chwilę za Sierpcem, bo noc miała się już ku końcowi, ale zanim wjechaliśmy do Płocka odwiedziliśmy jeszcze nieplanowanego Orlena w Lelicach, gdzie zjadłem prawdziwe rowerowe śniadanie, czyli owsiankę i wypiłem kawę. Ta owsianka to nowość w ofercie koncernu, ale bardzo dobra nowość. Jedzie się na tym wybornie. I kosztuje tylko 4,49 zł w komplecie z gorącym mlekiem lub wodą, jak ktoś lubi.

W Płocku (7:30, 245 km) odwiedziliśmy jeszcze piekarnio-cukiernię, bo wiecie jak ciężko jest się oprzeć zapachom świeżego pieczywa i bułek.

Opuszczając Płock zrobiłem jeszcze kilka fotek i już byliśmy na DK 60, którą myślałem jechać do Gostynina, a potem zjechać na DW 581 w kierunku Kutna. Poranny szczyt komunikacyjny nie był zbyt dokuczliwy, aczkolwiek taki pas rowerowy, jak widać w galerii, na krajówce mógłby ciągnąć się dłużej…

Przed Gostyninem zjechałem z głównej drogi w prawo, aby do miasta wjechać inaczej. Zrobiłem to kilkaset metrów przed początkiem obwodnicy tego miasta, co było słabą koncepcją ;-).
Do tego na bocznej drodze skończył się asfalt i jak niepyszni wróciliśmy na krajówkę, i tak wjechaliśmy do miasta.

W Gostyninie (9:30, 270 km) nie znalazłem właściwych drogowskazów i po jego przejechaniu wróciliśmy na ... DK 60. Wracać się już nie chciało. Do Kutna toczyliśmy się spokojnie i pod wiatr, bo ten zaczął w międzyczasie wiać z południowego-zachodu, co idealnie komponowało się z kierunkiem naszej jazdy od Piątku. Naprawę, nie pamiętam tak korzystnego układu :-)

Zanim jednak można było skorzystać ponownie z jego dobrodziejstwa wjechaliśmy do Kutna (11:00, 300 km), gdzie zajrzeliśmy do centrum, na rynek i obejrzeliśmy, kultowy w pewnych kręgach, dworzec PKP. Dworzec po remoncie jest niczego sobie :-)

Z Kutna ruszyliśmy do Nowej Wsi, gdzie w zeszłym roku stanął centroid wyznaczając w ten sposób nowy środek Polski, z uwzględnieniem wód terytorialnych. Punkt znajduje się na prywatnej posesji, ale sympatyczny właściciel nie robił problemów z chęci obejrzenia go z bliska.

Po wykonaniu okolicznościowych zdjęć ruszyliśmy do oddalonego o 25 km Piątku, gdzie środek naszego kraju wyznaczono w czasach słusznie minionych i bez uwzględnienia wód terytorialnych – podobno.

Bocznymi drogami dotarliśmy do DW 702, która doprowadziła nas do centrum miasteczka (13:00, 333 km, gdzie na skrzyżowaniu dróg stoi okazały pomnik. Wcześniej, przez 8 km jechaliśmy sobie za traktorem (starego typu) z przyczepą, korzystając z tunelu aerodynamicznego, który sobą tworzył.

Tuż obok pomnika stoi Orlen, ale my chcieliśmy czegoś innego do jedzenia. Wskazano nam pizzerię Mefisto, która poza pizzami miała obiady abonamentowe, dla nas niedostępne oraz jedną zupę, gulaszową. Robert zrezygnował z zamawianie czegokolwiek, ja zaryzykowałem tą gulaszową. Cóż, to nie była prawdziwa gulaszowa, chociaż po cenie (5 zł za talerz), powinienem się tego domyślić :-). Innych lokali w Piątku nie ma i pozostało nam jechać do Łowicza, z nadzieją, że tam musi być jakaś cywilizacja kulinarna.

Za Piątkiem obejrzałem pierwszy raz z bliska zupełnie opustoszałe bramki autostrady, na których nie było żadnej obsługi i hulał wiatr. Wiatr, który ponownie nas napędzał na długich prostych w kierunku Łowicza. Ostatnia przed Łowiczem ma około 10 km długości – to lepiej niż na Żuławach Wiślanych! Droga ta jest obecnie remontowana i ignorując znaki objazdu raz musieliśmy ulec, bo most na rzece jeszcze nie był gotowy.

W końcu jednak ukazało się centrum Łowicza (16:00, 370 km), w którym po krótkich poszukiwaniach zasiedliśmy w pizzerii Po-Drodze. Makaronów w ofercie nie było, chociaż nie … były. Był żurek z makaronem i zupa barszcz czerwony z … makaronem. Zbyt krótko żyję, żeby coś takiego już widzieć :-D.
Były też pierogi ruskie i w sumie dało się z tego złożyć pożywny obiad w dobrej cenie.

Pewnym zgrzytem było pojawienie się właściciela (chyba?), którego oburzyły nasze rowery stojące z boku w pustym lokalu i ślady błota z butów na podłodze – pamiątki po obejściach przed Łowiczem. Rowery wprowadziliśmy za zgodą obsługi, a zwracanie uwagi klientom w temacie zabrudzenia podłogi jest zachowaniem niestandardowym. W końcu za darmo tam się siedzieliśmy, a podłoga szorowarki nie wymagała, tylko kilku ruchów miotłą. Czy innym gościom też zwraca się tam tak uwagę?

W Łowiczu, który nie wiedzieć czemu lokalizowałem w województwie mazowieckim, a nie łódzkim, chciałem jeszcze obejrzeć bazylikę katedralną. Znaleźliśmy ją bez problemu i po zrobieniu zewnętrznych zdjęć świątyni pojechaliśmy w kierunku Sochaczewa. Pojechaliśmy już na pełnym luzie, bo DK 92 ma piękne, szerokie pobocze w sam raz dla rowerów. Ruch też był już weekendowy i hałas bardzo nie dokuczał.

Na rogatkach Sochaczewa skręciliśmy w kierunku Żelazowej Woli i mijając centrum miasta skierowaliśmy się do celu mojej wycieczki w styczniu 2017 roku. Teraz o zwiedzaniu nie było mowy, zatrzymaliśmy się tylko na jedno zdjęcie.

Dobiegała końca doba od wyjazdu z Elbląga a na liczniku miałem zaledwie 413 km. Nie było już sensu jechać na wschód, bo głównym problemem oprócz marznącego Roberta był fakt, że z okolic Suchowoli, a konkretnie z Osowca-Twierdzy mieliśmy tylko jeden pociąg do Elbląga w niedzielę. Z Kutna, jak był pierwotnie planowany powrót, spóźnienie się na jeden pociąg nie skutkowałoby zostaniem do poniedziałku na peronie. Do godziny 14 należałoby zrobić około 320 km, co biorąc pod uwagę nieznane drogi wzdłuż S8, jak i drugą noc w siodle wydawało się zadaniem karkołomnym Poza tym Suchowolę to ja już widziałem i motywacji zbyt wielkiej nie miałem.

Przypomniało mi się, że w Pruszkowie trwają mistrzostwa świata w kolarstwie torowym, a że w Pruszkowie nigdy nie byłem, a tor tylko widziałem kilka razy w telewizji rzuciłem hasło, aby tam pojechać i tam przenocować. Roberto podchwycił tą koncepcję i przed Warszawą skręciliśmy na Ożarów Mazowiecki i Pruszków.

Zawiodłem się wyglądem toru z zewnątrz, bo sypiące się schody nie przystoją narodowemu centrum kolarstwa podczas mistrzostw świata zwłaszcza. Robert wszedł do środka, podczas gdy ja pilnowałem rowerów i potwierdził, że w środku jest OK.

Po tej wizji lokalnej wziąłem telefon w garść i zacząłem szukać noclegu. W trzecim hotelu był wolny pokój trzyosobowy, w sam raz dla dwóch bikerów i dwóch rowerów. Przybytek nazywał się Tadros i tyle wystarczy. Resztę wyczytacie w Internecie ;-)


W niedzielę Robert ruszył o poranku kupić bilety na PKP, a ja dołączyłem do niego w okolicach dworca Warszawa Zachodnia, pokonując samodzielnie drogę Pruszków-Warszawa. Łatwo nie było, ale jak na Alejach Jerozolimskich skończyła się nagle ścieżka i trzeba było jechać pod prąd, to lekko być nie mogło. Kontraruch na takiej drodze to nawet mi się nie śnił :-)


I ruszyliśmy na podbój Warszawy.  


Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
2.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:30.00 km/h
Temperatura:5.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Czwartek, 27 grudnia 2018 · | Komentarze 2

Poświąteczna aktywność dobrze by mi dzisiaj zrobiła, ale padał deszcz i znowu zaległem. Może jutro. W końcu plan na 2018 rok został wypełniony :-)

Tymczasem pochwalę się nową odzieżą, która dotarła do mnie tuż przed świętami także Mikołaj spisał się na medal. Ciuchy w Elblągu są aktualnie unikatowe i sądzę, że w 2019 roku ten stan rzeczy powinien ulec zmianie, bo ileż może być smerfów w jednym mieście :-P



Żeby nie było, że w czasie przerwy świątecznej nie myślałem o rowerze, zapraszam Was serdecznie do lektury relacji z Maratonu Północ-Południe 2018 (razem z jazdą powrotną) która powstała właśnie wtedy. Naprawdę warto ;-)

POCZĄTEK

Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
8.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Czwartek, 20 września 2018 · | Komentarze 0

Trochę zdrowia ten medal kosztował, ale oczywiście warto było :-). 

Kategoria SUPERMARATONY