INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.90 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:27288.00 km (w terenie 913.00 km; 3.35%)
Czas w ruchu:1261:32
Średnia prędkość:21.56 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:122465 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:501553 kcal
Liczba aktywności:65
Średnio na aktywność:419.82 km i 21h 22m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
524.00 km 0.00 km teren
23:25 h 22.38 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:40.0
Podjazdy:3351 m

MARATON COPERNICUS

Wtorek, 15 sierpnia 2023 · | Komentarze 2

Trasa: ELBLĄG-Frombork-Braniewo-Pieniężno-Lidzbark Warmiński-Olsztyn-Olsztynek-Lubawa-Kurzętnik-Brodnica-Toruń-Grudziądz-Sztum-Kalwa-Żuławka Sztumska-ELBLĄG

MAPA

GALERIA ( więcej ode mnie nie będzie, aparat generalnie strajkował)

Motto: ,,Kopernik była kobietą"  ;-)



Piętnaście lat minęło od czasów pierwszego Copernicusa, będącego wtedy jedną z moich pierwszych długodystansowych wycieczek. Nie miałem pojęcia, że wtedy była to 535 rocznica urodzin Mikołaja Kopernika. Może i dobrze, patrząc na dystans tamtego ultra ;-)

Tegoroczna odsłona Maratonu Copernicus powstała od A do Z z powodu już 550 rocznicy urodzin tego wielkiego astronoma. Wybiegając nieco do przodu, od razu powiem, że ponownie dystans imprezy nie do końca odpowiada liczbie lat rocznicy ;-)

Na start zarządzony o godzinie 18 na Placu Jagiellończyka stawiło się kilkanaście osób nie przerażonych rozgrzanym polbrukiem, oraz – co ważniejsze – wizją gorącego asfaltu i powietrzu w dniu następnym. Wiadomo, nie ma złej pogody na rower i tak dalej ...

Ruszyliśmy lekko spóźnieni, bo goście z Żuław, czyli Kamila i Maciej zrobili jeszcze małe zakupy w Żabce. Szybko wspięliśmy się na Wysoczyznę Elbląską i przez jej szczyt w Milejewie zjechaliśmy do Fromborka, gdzie przy pomniku Kopernika zrobiliśmy sobie okolicznościową fotkę.

Na starcie poprosiłem bowiem uczestników – żeby zaakcentować w ten sposób nazwę imprezy – o trzy zdjęcia grupowe przy jego pomnikach: we Fromborku, w Olsztynie i w Toruniu.

Za Fromborkiem szybko pojawiło się Braniewo, gdzie jazdę z nami zakończyła jedna z trzech rowerzystek, które ruszyły z Elbląga. Dla Patrycji tempo jazdy okazało się chyba za duże i to była dobra decyzja o wycofie.

A reszta grupy pogoniła w warmińską, rozgrzaną nockę. Temperatura oscylowała między 21-23 stopnie i tylko przed wschodem słońca spadła do 18. Jazda prowadziła mało uczęszczanymi drogami, do których w nocy i po zniknięciu ruchu TIR-ów z Bezled zalicza się także DK 51. Jechaliśmy nią z Lidzbarka Warmińskiego do Olsztyna i to była całkiem fajna droga … rowerowa ;-)

W tymże Lidzbarku mieliśmy pierwszy dłuższy postój na 105 km. I tak zaczął się nasz ,,szlak Orlenów”. Na szczęście jeszcze więcej było samochodowego Szlaku Kopernikowskiego – na rowerowy cały czas czekam ;-)

Tutaj też podzieliłem się z grupą złą wiadomością, że mój aparat foto przestał działać i najdłuższy nominalnie tegoroczny wyjazd nie będzie miał właściwej oprawy. Cóż, życie. Pojedzie do naprawy i zobaczymy co da się uzyskać.

Drugi dłuższy postój zrobiliśmy w Olsztynie (150 km), gdzie byliśmy w środku nocy. Najpierw pod zamkiem przy Koperniku, a potem … oczywiście wyjazdowy Orlen w Kortowie :-) Tutaj też włączyłem nawigację, bo nocą odcinka Olsztyn-Olsztynek wzdłuż S51 jeszcze nie jechałem.

Za Olsztynkiem minęliśmy pola Grunwaldu i na wschodzie dało się widzieć jaśniejące niebo, wskazujące że niebawem nastąpi wschód naszej gorącej gwiazdy. To nastąpiło za Lubawą i teraz pozostało czekać na nieuniknione, czyli na upał.

Tymczasem zatrzymaliśmy się na Orlenie w Nowym Mieście Lubawskim, bo pora była śniadaniowa a i nocna jazda wymagała lekkiej regeneracji – ktoś tam sobie pospał na stole czy w innych dziwnych miejscach ;-)

Dalsza droga prowadziła DK 15, która w prosty i nieskomplikowany sposób miała nas zaprowadzić do Torunia. Liznęliśmy nieco Pojezierza Brodnickiego z fajnymi hopkami, ale im bliżej Torunia, tym droga stawał się nudną, usianą długimi i płaskimi prostymi arterią.

Do tego zaczął się wzmagać osobowy ruch samochodowy i to było takie tam nudne nabijanie kilometrów do miasta urodzin Mikołaja Kopernika.

W Toruniu zameldowaliśmy się – nie, nie na Orlenie :-)) - w lokalu z żółtą literą M i tam też grupa zjadła coś, co można od biedy nazwać obiadem. Nie było tanio, ale było szybko i kalorycznie. A to na ultra najważniejsze …

W kierunku Starego Miasta i ostatniego na trasie znanego mi pomnika Kopernika wszyscy już nie ruszyli. Mariusz i jeden z Marcinów ruszyli na PKP, potem odłączyła się Kamila z Maciejem. Temperatura na Rynku sięgnęła +40 i my też zaczęliśmy stamtąd uciekać.

Sprawnie wyprowadziłem grupę z zatłoczonego i rozgrzanego centrum Torunia i zaczęliśmy powrót. W Toruniu zapadła decyzja, aby nie realizować całej trasy, bo groziło to spędzeniem drugiej nocki w siodełku. A to już zupełnie inna bajka ultra, no i parę osób do pracy w środę musiało się zalogować.

Od Torunia (330 km) jechaliśmy ze sprzyjającym wiatrem, więc grupa dość szybko przestała stanowić całość. Zresztą tak było od początku, było parcie na prędkość - nie bacząc, że to żadne zawody a spokojna wycieczka ;-)

I tak nadszedł czas jazdy tylko w towarzystwie Angeliki, która nie znosi jazdy w upał, ale mimo wszystko zdecydowała się podjąć wyzwanie zrobienia kolejnego, jeszcze dłuższego niż Maraton Elbląski, w tym roku ultramaratonu. Wizja życiówek chyba przyciąga, bo i Kamila – dzięki ,,wsparciu” PKP, które nie miało biletów na pociąg – wróciła na trasę z Maciejem i od okolic Stolna, po zjechaniu z DK 91 jechaliśmy w czwórkę.

No i zaczęła się walka z rozgrzanym powietrzem, kilometrami, zmęczeniem i monotonią długiego pedałowania. Pomagałem jak umiałem, aby te życiówki stały się faktem.

Jazdę ,,uprzyjemniały” postoje na stacjach paliw, już nie tylko Orlenu ale także innych i w sklepikach. Picie znikało w mgnieniu oka, a to co było lodowate lane w bidony, po kilku kilometrach miało temperaturę zupy. Dobrej, rozgrzewającej zimą zupy.

Teraz się rozstrzygało, czy te bardzo trudne warunki złamią dziewczyny, czy nastąpi decyzja o nieodwołalnym zakończeniu jazdy. Hartowała się stal na moich oczach, fajnie było to obserwować.

W ogóle, każdy kto ukończył tę jazdę w Elblągu może z pełnym przekonaniem podejmować dalsze wyzwania. Takie warunki i nie zdarzają się zbyt często i jeżeli ktoś dał sobie radę teraz, to znaczy że poradzi też sobie na dłuższych dystansach. Tylko wielogodzinne opady deszczu mogą być podobnie niszczące jak palące słońce.

Dotarliśmy w końcu do Grudziądza (400 km), gdzie zajrzeliśmy na enty z kolei Orlen. Potem była ciekawa, z asfaltu, droga rowerowa aż do miejscowości Mokre przy DK 55. Pozwoliło to uniknąć sporego ruchu samochodów wracających z długiego weekendu do Grudziądza.

Dalej był mój rodzinny Kwidzyn z Orlenem wjazdowym na czele, bo jakżeby inaczej :-)) Coraz bliżej było do Elbląga. Dzieliło nas od niego z 75 km. Życiówka Angeliki z Maratonu Elbląskiego właśnie została poprawiona, Kamila zrobiła to nieco wcześniej, bo dojazd na start dostarczył jej sporego handicapu oraz odwiedziny dworca w Toruniu też zrobiły swoje ;-)

Kamila z Maciejem mieli plan jechać do Nowego Dworu Gdańskiego, zaś ja z Angeliką podarowałem sobie kręcenie po DK 22 od Malborka, słusznie przypuszczając że na koniec długiego weekendu to spokoju tam nie będzie, mimo dochodzącej godziny 23.

Za Kwidzynem (435 km) w pewnym momencie przestaliśmy ich widzieć, na Orlenie w Sztumie także ich nie było, więc ze Sztumu zjechaliśmy w stronę Żuław Wiślanych, żeby przez Kalwę i Żuławkę Sztumską dotrzeć do Zwierzna.

Po drodze Angelika zrobiła kilkunastominutową drzemkę na przystanku autobusowym – to częste doświadczenie podczas prób jechania drugiej nocy na rowerze - czym zdobyła kolejny szczebel wtajemniczenia na ultra. Ostatnim będzie spanie na stojąco albo w trawie :-)) Ja w tym czasie zaktualizowałem sobie kilka aplikacji w telefonie i przyzwyczajałem nogi do chodzenia.

Po tym resecie jechało się znacznie szybciej i w ten to sposób o godzinie 1 w nocy dotarliśmy do Elbląga. Nowa liczba Angeliki to teraz 525 km przejechane non stop. Wielkie gratulacje! Jest moc, jest charakter :-)

Także Kamila poprawiła wynik z Maratonu Elbląskiego, ale nie wiem dokładnie o ile. Kamila chwal się! :-) Panowie, to z tego co wiem mieli już większe przebiegi, ale jeżeli czegoś nie wiem to proszę o info.

Dziękuję wszystkim za wspólne pedałowanie, walkę i dobre przygotowanie do tych niełatwych warunków. To gdzie pojedziemy w następnym sezonie?




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
512.00 km 0.00 km teren
23:50 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:65.00 km/h
Temperatura:38.0
Podjazdy:6141 m

TOUR de SILESIA

Sobota, 8 lipca 2023 · | Komentarze 4

Trasa: GODÓW-Orlova-Dobratice-Lysa Hora 1324 m-Lubno-Frýdlant nad Ostravicí-Chlebovice-Kylesovice-Bruntal-Praded 1491 m-Zlate Hory-Vysoka-Prudnik-Głogówek-Kędzierzyn Koźle-Kuźnia Raciborska-Rybnik-Pszczyna-Czechowice Dziedzice-Jasienica-Skoczów-Zebrzydowice-GODÓW

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem, całość wyjazdu + zdjęcia Andrzeja Demczuka, Michała-TdS oraz Mateusza Bireckiego (TdS))

WYNIKI

Dalej




Z maratonem Tour de Silesia (TdS) pierwszy kontakt miałem w pamiętnym roku 2020 kiedy to na wiosnę pandemia COVID rozłożyła świat na łopatki. Ale nie dała rady chłopakom ze Śląska, którzy stworzyli edycję zdalną, covidową, tej imprezy. To posunięcie bardzo przypadło mi do gustu i tak to grupa elbląskich bikerów wzięła udział w Tour de Silesia Covid Edition.

Trasę 250 km wszyscy spokojnie pokonali, a mi przyszło poczekać chwilę na udział w kanonicznej wersji TdS. Chwila trwała 3 lata, ale warto było czekać. W moim ultra podróżowaniu bardzo ważne – kto wie czy nie najważniejsze – jest to, aby trasa imprezy była mało znana, tajemnicza i z niespodziankami przejezdnymi rowerem.

TdS 2023 wpisał się w te oczekiwania idealnie, a nawet bardziej. Kompletnie nieznane Czechy, dwa szczyty górskie z których każdy większy od rekordowej dla mnie Czarnej Góry 1205 metrów w Kotlinie Kłodzkiej, bardzo mało znana część polska maratonu, 6000 metrów przewyższeń na 500 km. Perfekt!

Do startu w maratonie zachęciłem Andrzeja, który w zeszłym roku był spiritus movens mojego udziału w maratonie terenowym Baltic Bike Challenge 700 km Świnoujście-Krynica Morska, więc teraz ja byłem jego spirytusem w TdS :-)) Nie mógł mi odmówić ;-)

Do Godowa, gdzie był start i meta maratonu przybyliśmy w piątkowy wieczór, na spokojnie pobraliśmy pakiety startowe z chustą (bufem) i zimową czapką pod kask na czele.

Zwłaszcza to drugie akcesorium wskazywało, że orgowie wiedzą coś, czego nie wie cała polska meteorologia, która prognozowała na weekend 8-9 lipca dzikie upały. Zacząłem obstawiać śnieg na Pradziadzie, czyli najwyższej górze maratonu – 1491 metrów.

Poza tym kupiliśmy z Andrzejem okolicznościowe T-shirty Tour de Silesia, czarne jak główne bogactwo tych okolic i napiliśmy się dla równowagi finansowej darmowego piwa.

Po zrobieniu kilku fotek oraz okolicznościowego wywiadu z Sebastianem Dusikiem (Gustav) – jednym z głównych organizatorów TdS obok Pawła Pieczki zrobiliśmy zakupy spożywcze i udaliśmy się do Łazisk, gdzie już czekało na nas słońce, na razie tylko w nazwie hostelu Słoneczny Anioł ;-)

Nocka szybko minęła, udało się normalnie pospać i po śniadaniu spokojnie ruszyliśmy na start. Nasza grupa ruszała o godzinie 8:05 i tak też punktualnie to nastąpiło. Ściganci z miejsca odpalili 5 bieg i tyle było ich widać.

Ja chciałem przynajmniej przez jakiś czas korzystać z ogonów naszej grupy jako nawigacji na czeskich drogach – bo po starcie może z 5 km było w Polsce – ale szybko okazało się, że to my jesteśmy ogonem :-)))

Trzeba było więc odpalić telefon, tym bardziej że Andrzeja nawigacja coś tam wariowała i musiał on ją resetować. Jako że po kilkunastu km było już widać Łysą Górę to w sumie na ekran za często nie trzeba było zerkać. Góra ta wydawała się niebotycznie wysoka, wyraźnie wystająca ponad całą okolicę i okoliczne wzniesienia. Prawdziwa Królowa Śląska Cieszyńskiego…

Asfaltami szerokimi i wąskimi, dobrym i popękanymi dotarliśmy w jej pobliże, aby w okolicach 50 km trasy rozpocząć już tylko 15 km wspinaczkę na szczyt (1324 metrów). Prawdziwa sztajfa zaczęła się po skręcie z głównej drogi na drogę już tylko w jednym kierunku – szczytu.

Dopóki podjazd był w lesie upał nie był tak dokuczliwy, ale po wyjechaniu z niego zacząłem się odwadniać prawie w oczach. Na szczęście dobrze oszacowałem swoje potrzeby i na sam podjazd zostawiłem cały bidon. Pierwszy zużyłem podczas 50 km, drugi podczas 16km. Zabawne ;-)

Na podjeździe trzeba było uważać, bo słoneczna pogoda sprawiła, że drogą przemieszczały się albo ją przecinały grupy pieszych, do tego zjeżdżali – czasami z lekko przesadzoną prędkością – inni uczestnicy TdS. Na szczęście to nie była to droga z nachyleniem podjazdu na poziomie 20% i nie było potrzeby meandrować od pobocza do pobocza, bo wtedy groziłoby to czołowym zderzeniem.

Na całym podjeździe miałem dwa momenty, kiedy chciałem zejść z roweru. Było to w chwilach jak prędkość spadała do 7-7,5 km/h i jego prowadzenie nabierało sensu w ramach urozmaicenie ruchowego.

Że jednak były to krótkie chwile to ostatecznie pchania nie było, ale przerwy fotograficzne oczywiście tak, bo widoki były przednie a podczas zjazdu to wiedziałem, że nie będzie ochoty na zatrzymywanie się.

Im bliżej szczytu tym bardziej gotowałem się na widok rowerów elektrycznych, które swobodnie nas wyprzedzały. Na co dzień oczywiście nic nie mam do takiej formy aktywności, bo i na nich trzeba coś tam kręcić, ale w tym momencie … ;-)

Na szczycie pojawiłem się o godzinie 11:30, czyli w samym apogeum upału. Nic więc dziwnego, że po postawieniu roweru i zdjęciu kasku pierwszą czynnością było wylanie na siebie chyba z połowy baniaka z wodą. I to było dobre, i to było fajne. I teraz można było coś zjeść.

Na szczycie bowiem orgowie przygotowali bufet, pierwszy z pięciu na całej trasie 500 km. Ciacho było dobre, arbuzy rewelacyjne, banany spoko, woda nieodzowna, batony KruKam zabrałem na drogę, napoje Tymbark wypiłem a coli już nie było.

Na Andrzeja poczekałem około 25 minut, bo jednak słuszne okazały się moje przestrogi, aby wymienił sobie kasetę z 28 na 34 zęby. Ja tak zrobiłem i to z pewnością pomogło. On tego nie dokonał i na pewno miał trudnej. Skończyło się pchaniem przez dobre 2-3 kilometry.

Po odpoczynku ruszyliśmy w dół około godziny 12:15 i tak skończyła się przygoda z Łysą Górą. Stan asfaltu i tłumy ludzi uniemożliwiły zjazd z prędkością o której czasami się marzy, więc na dole bolały nas palce od częstego hamowania, a wiele km potem dostrzegłem czarne ślady na tylnej tarczy hamulcowej. Coś musiałem przysmażyć ;-)

Kolejne kilometry mijały na jeździe czeskimi drogami z raczej malutkim ruchem samochodowym, oszczędzaniu wody bo sklepów było jak na lekarstwo a te co były – jakiejś sieci – to zamknęły się w sobotę o 11 i cześć. Pracowały w sobotę zaś od godziny 7, jak podawała informacja na drzwiach. Że też to się komuś opłaca na 4 godziny ludzi spędzać w sobotę?

Po dobrych 100 km przestałem w końcu widzieć ogromne dwa kominy elektrowni Detmarovice, czyli w sumie miejsca naszego startu w Godowie. Bo do tej pory to była taka wycieczka dookoła komina :-)))

A gdy zobaczyliśmy z Andrzejem pylon ze znajomym symbolem orlenowskiego orła, to nie bacząc że stacja benzynowa stała przy autostradzie nr 1 niedaleko Ostrawy, chcieliśmy do niej z nasypu, przez płot schodzić ;-) Tam była bowiem szansa na picie, jedzenie a może i nawet program Vitay :-)))

Ostatecznie, oczywiście pozostało to w sferze żartów. Ale wjazd rowerami z autostrady na czeski Orlen to byłoby coś ;-)

Za kilkanaście km namierzyliśmy otwartą lodziarnię, co przy nagrzanym do abstrakcyjnych temperatur powietrzu jawiło się jak oaza na pustyni. Ja zakupy lodów zapoczątkowałem, za chwilę kupowało je już kilku ultrasów jadących za mną, w tym Andrzej. Była też granita, ale to cholerstwo jest tak lodowate, że sobie kiedyś gardło tym załatwiłem. Więc nie brałem.

To ochłodzenie było dobre, bo do punktu w Kylesovicach dotarłem za dobrą godzinę. Andrzej jechał nieco wolnej i na ten bufet dotarł z 5 minut po mnie. Menu było opisane jako ,,zupa-krem” i byłem pełen niepokoju, co to za krem dla ultrasów orgowie przygotowali. Bo generalnie znam jeden na ultra, mało jadalny ;-)

Krem okazał się pomidorową z makaronem, czyli był to strzał w 10! Już wiedziałem, że Pradziada sobie łyknę na deser razem knedlami, które były tam przewidziane.

Ale tymczasem połykałem drugi talerz pomidorowej i popijałem zimną colą ze stojącej tam lodówki, którą zaangażowana obsługa co chwila zapełniała kolejnymi butelkami. Na punkcie były też arbuzy i banany oraz napoje Tymbark.

A jak komuś było mało, to już za korony mógł udać się do restauracji i poprawić sobie np. pizzą.

Z Kylesovic ruszyliśmy z Andrzejem razem i dopóki trasa była płaska to Endrju napierał, tak jak on potrafi. Czyli ogień … Problemy zaczęły się przy najmniejszych zmarszczkach, gdzie kolega momentalnie zostawał z tyłu. A przed nami był raczej niekrótki podjazd na Pradziada …

Jeden z postojów na którym czekałem na Andrzeja, skończył naszą wspólną jazdę na TdS. Limit 30 godzin, który sobie założyliśmy przed startem (organizatorzy dawali 34 h) godzin był coraz mniej realny, a prognoza pogody na niedzielę nie dawała nadziei na radykalne przyspieszenie – miało być jeszcze goręcej niż dzisiaj.

Jedynym plusem był fakt, że Czechy się kończyły i niebawem trasa wchodziła do Polski. Polski, gdzie logistyka zakupów jest bajką w stosunku do naszych południowych sąsiadów.
Andrzej kazał mi jechać samemu, gdyż jemu coraz bardziej doskwierała prawa stopa, która bolała, piekła i ogólnie cierpiała po chyba zbyt długim spacerze w SPD-ach na Łysą.

I tak zaległ na trawie, wyglądając naprawdę słabo. Rad nierad, ruszyłem dalej solo, zostawiłem mu 400 koron żeby w razie czego mógł sobie coś kupić, zrobiłem fotkę wioski w której zaległ i postanowiliśmy skontaktować się telefonicznie już w Polsce.

Bo w Czechach roaming raz działał, raz nie działał, a generalnie nie było żadnego zasięgu. Pomimo ustawienia wszystkiego co możliwe w naszych telefonach.
Także od 177 km jechałem samotnie, chociaż po pewnym czasie dogoniłem kilku bikerów jadących przede mną. Z nimi tasowałem się już do samej mety.

Tymczasem na mapie zbliżałem się do Bruntala, jakiegoś większego miasta na trasie. Postanowiłem tutaj poszukać czegoś do picia, jedzenie powiedzmy że miałem. Na rynku namierzyłem tylko kilka restauracji i żadnych otwartych sklepów. Kiedy już machnąłem na to ręką moim oczom pokazał się otwarty kebab.

I to było dobre. Nie kebab i nie pizza w nim (sic!), ale chłodziarka pełna puszek Coca-Coli :-) Dwie poszły w torbę, jedna w siebie i już byłem gotowy do rozpoczęcia wspinaczki na Pradziada.

Bo to w sumie tutaj się zaczęło. Po drodze był jeszcze krótki zjazd do Małej Morawki a stąd to już zaczęła się jazda w górę. Około 16 km podjazdu, z czego 9 takiego już konkretnego, na szczyt.

W masywie Pradziada dało się zaobserwować chmury, ale to już była taka woda po kisielu bo to była już godzina 20 i upał w naturalny sposób zelżał. Fajnie za to wyglądał szczyt z masztem oświetlany przez zachodzące słońce. Takie oko Saurona ;-)

Około 21 pojawiłem się na dużym parkingu pod Pradziadem i zacząłem zasadniczy podjazd na szczyt. Ruch samochodowy nie istniał, gdzieś tam zamigotała mi czerwona lampka zawodnika, którego postanowiłem sobie dogonić. A że podjazd jednak nie przypominał tego z Łysej to i udało mi się tego dokonać.

Po drodze zatrzymywałem się oczywiście zrobić zdjęcia, ale myśli o prowadzeniu roweru nie pojawiły się. Metry wysokości wchodziły jak nóż w masło, było niespodziewanie łatwo. Organizator dał nam wybór, czy najpierw zdobywamy szczyt i potem jedziemy na bufet-punkt kontrolny w schronisku Chata Barborka czy też na odwrót – najpierw bufet, a potem 3 km na szczyt.

Ja wybrałem drugą opcję, bo nie lubię na zjazdach hamować jak nie trzeba, a i z pustym żołądkiem jechać na rekordową dla mnie wysokość – 1491 metry n.p.m. jeszcze z rowerem nie byłem – nie chciałem.

I tak wbiłem się na punkt, gdzie knedle z jagodami i bitą śmietaną posypane kakao podawał mi sam Paweł Pieczka, jeden z najlepszych zawodników polskiej sceny ultra, organizator Tour de Silesia.

Poza tym na punkcie było ciasto, była kawa, cola oraz banany i arbuzy. Było też ciepło, bo za oknami temperatura bardzo ładnie zleciała z +30 do +10 i zacząłem się cieszyć z cienkich, wełnianych rękawiczek, których użycie przewidziałem już w Elblągu.

Po najedzeniu się i wypiciu kawy ruszyłem na szczyt w towarzystwie pieszych turystów. Kilku próbowało się ścigać się ze mną, ale po informacji, że mam w nogach ponad 200 km i na pewno wygrają wyścig na szczyt, zahamowali i wdali się w rozmowę co, jak i dlaczego?

Na szczycie Pradziada majaczyła w ciemnościach wieża telewizyjna z czerwonymi lampkami sygnalizacyjnymi. Zrobienie zdjęcia bez statywu w tych warunkach graniczyło z cudem, ale od czego jest najmocniejszy tryb bocialarki ;-)

Oświetliła ona wieżę do pewnej wysokość i pozwoliła co nieco zobaczyć. Jeszcze więcej widać na zdjęciu Andrzeja, który zrobił takie cudo. Tak czy siak, Pradziada nocą mam zaliczonego, teraz trzeba będzie go zaliczyć kiedyś za dnia. To powinno być łatwiejsze ;-)

Chwilę potem rozpocząłem zjazd, ale asfalt i na Pradziadzie nie był pierwszej młodości i do linii lasu trzeba było zsuwać się ostrożnie. Zwłaszcza że ruch pieszy istniał, a bywali oni nieprzewidywalni w swoich manewrach.

Na wysokości schroniska dostrzegłem w lampie znaną sylwetkę Andrzeja, wspinającego się na Pradziada. Kurwa, jak ja się ucieszyłem widząc tego fightera w tym miejscu!!! Dałem po hamulcach, stanąłem koło niego i zapytałem, czy był już na punkcie kontrolnym/bufecie?

Powiedział, że nie był więc prawie siłą zawróciłem go z podjazdu i kazałem jechać coś zjeść, napić się i odpocząć. Nie protestował, chyba się mnie wystraszył :-)))))
Za chwilę ponownie byłem więc w schronisku, Andrzeja zostawiłem pod opieką Pawła, ojca-dyrektora TdS a sam ruszyłem dalej w dół.

Zjazd leciałem na hamulcach, bo noc, bo nieznana droga, bo las, bo wizja sarenek i innych borsuków, bo chęć dotarcia do mety w jednym kawałku ;-)

Na parkingu pod Pradziadem byłem ponownie po 3 godzinach od pojawienia się tutaj po raz pierwszy i tak akcja zdobywania tego szczytu się zakończyła. Droga dalej prowadziła z górki, a na kolejnych kilometrach czekały jeszcze dwie krótkie wspinaczki na jakieś pomniejsze górki.

Przed nimi dogoniłem innych bikerów z maratonu, przez chwilę jechaliśmy razem, no ale na tych dwóch podjazdach za Pradziadem ich zgubiłem.

W końcu o godzinie 3:16 wjechałem do Polski przez Trzebinę i chwilę potem zameldowałem na wytęsknionym – nigdy nie sądziłem, że taki stan może dotyczyć stacji paliw :-))) – Orlenie w Prudniku.

To nic, że za 10 km był przygotowany bufet w Laskowicach. Musiałem zjeść i wypić coś znanego. W tym przypadku były to zapiekanki i kawa.

Po tym wczesnym śniadaniu ruszyłem pełny optymizmu ku wschodzącemu nad Opolszczyzną słońcu, które przywitałem na pustej i dobrej jakościowo DK 40 jadąc w kierunku Kędzierzyna Koźla.

Po drodze zajrzałem na wspomniany bufet w Laskowicach. Nic tam nie jadłem, chociaż ryż z warzywami wyglądał spoko. Popiłem sobie coli, zjadłem banany i ruszyłem dalej.

W drodze do Kędzierzyna przyglądałem się typowym w tym województwie dwujęzycznym nazwom miejscowości. Podobne co do zasady są w województwie pomorskim, tam w języku kaszubskim, a w opolskim w języku niemieckim z uwagi na mieszkającą tutaj mniejszość niemiecką.

W Kędzierzynie-Koźlu zatrzymałem się nad Odrą zrobić kilka zdjęć i rzucić okiem na miasto, które miałem okazję widzieć po raz pierwszy. Kojarzyłem je właśnie z Odrą i z zakładami chemicznymi, które dało się z trasy dostrzec.

Za Kędzierzynem rozpoczęły się lasy Kuźni Raciborskiej spustoszone w 1992 roku przez największy w historii powojennej Polski pożar. Teraz po tym katakliźmie nie było już śladu i drzewa dawały piękny cień w ten kosmicznie upalny dzień. Wsparcie zaczęło także nadchodzić od Koszmara, który też informował, że Andrzej jest z 30 km za mną.

Lasami dotarłem do Rybnika, także miasta w którym jeszcze moje rowerowe koła się nie kręciły. Pierwszą tablicę z nazwą miasta przyjąłem zwyczajnie, drugą – po iluś tam kilometrach – z lekkim uśmiechem, a gdy zobaczyłem po raz trzeci RYBNIK to pomyślałem, że tego miasta już nie opuszczę.

Ta miejscowość ma bardzo nieregularny kształt – co widać na mapach – i dlatego tak wiele razy wjeżdżałem i wyjeżdżałem z niego :-)

Za Rybnikiem minął 400 km trasy i do mety zostało jeszcze 108 km i jeden punkt kontrolny. Gdzieś tam na horyzoncie pojawiły się znane z początkowych kilometrów dwa wysokie kominy Detmarovic, albo to była fatamorgana, bo one lubią tworzyć się w gorącym powietrzu.

Żywota dokonały także akumulatory w moim aparacie, bo zabrałem tylko 3 sztuki, zamiast 5. Na szczęście główny akumulator działał należycie, chłodzony solidnie wodą z licznie mijanych po drodze Żabek. Otwartych Żabek ;-)

Tak na marginesie, to logistyka ultra w Czechach i w Polsce to dwa światy. Tam ciężko było coś znaleźć otwartego, u nas sklepy zwykłe, Żabki i Orleny czynią jazdę w każdych warunkach banalną nawet w niedzielę.

Trasa teraz prowadziła przez najmniej atrakcyjne okolice. Nie było na czym oka zawiesić, nie było górek, był za to spory ruch aut – pomimo niedzieli – wskazujący, że Śląsk to liczebnie zupełnie inna bajka niż puste województwo warmińsko-mazurskie.

Opłotkami minąłem Pszczynę i dotarłem w okolice kojarzone z maratonu Wisła 1200. Goczałkowice Zdrój, Zabrzeg i kiedy już zacząłem wypatrywać trawy po kolana – uczestnicy Wisły 1200 wiedzą o czym piszę, reszta się dowie jak przejedzie albo poczyta relację – dotarłem do Międzyrzecza Górnego na ostatni podczas TdS bufet.

Wbrew nazwie miejscowości nie prowadził do niej jakiś podjazd z serpentynami czy też o nachyleniu 20%. Tutaj otrzymałem na talerzu kebaba z frytkami i surówką, dostrzegłem też zimne piwo 0%, które zafundował mi sam Paweł Pieczka – dzięki! W Elblągu będzie na Ciebie czekało zimne EB ;-) – które weszło jak marzenie w rozgrzany organizm.

Wypiłem też z litr zimnej coli z lodem. Lodem, który jak się potem okazało był inspiracją dla będącego z tyłu Andrzeja i jego bolącej stopy do zrobienia sobie lodowego okładu. Miałem ochotę poczekać tutaj na niego, tak aby razem finiszować, ale kibicujący Marcin jednym SMS-em sprawił, że postanowiłem walczyć.

Napisał: ,,W 32 powinieneś się zmieścić …” To było jak szpila, która sprawiła że ostatnie 50 km do mety pokonałem w 2 godziny. To mogło mnie zabić, ale co tam :-)))

Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Dzięki Koszmar!

I tak to w szaleńczym tempie przeleciałem ostatnie kilometry maratonu, odnajdując znajome obrazy z GMRDP w okolicach Zebrzydowic i Marklowic. Na chwilę znowu wjechałem do Czech, aby po chwili finiszować w Godowie. Po 31 godzinach 42 minutach śląska epopeja dobiegła końca.

Najgorętszy medal w mojej historii ultra wręczył mi Paweł Pieczka i po chwili siedziałem na trawie w cieniu solidnej lipy odpoczywając sobie po tej niesamowitej przygodzie.

Monitoring mówił, że Andrzej także dostał przyspieszenia na ostatnich kilometrach i wyrobi się w limicie 34 godzin.

Ja tymczasem podniosłem 4 litery i udałem się na obiad. Otrzymałem kotleta z piersi kurczaka, modrą kapustę i ziemniaki. Dokupiłem do tego browara i to wszystko było dobre. Bardzo :-)

W międzyczasie na metę dotarł Andrzej (33:11) i narzekając, że nikt go nie fetował i nie czekał z medalem dotarł na obiad. Medal miał ;-)

Teraz był czas na wymianę spostrzeżeń, wniosków i wymianę poglądów z innymi ultrasami. Po obiedzie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do Słonecznego Anioła. Nie było problemem zasnąć…

Podsumowanie:
Po raz pierwszy ktoś z Elbląga wziął udział w tym maratonie i tym bardziej cieszy, że obu debiutantom udało się go zakończyć w limicie czasu już za pierwszym razem. Prawdziwy ultra charakter pokazał oczywiście Andrzej, powstając jak Feniks z popiołów po czeskim kryzysie i finiszując ze sporym zapasem. Kiedy wiele znaków wskazywało, że ta sztuka może mu się nie udać. Brawo Endrju!

Oczywiście muszę wbić mu małą szpilę, bo gdyby mnie posłuchał i przed TdS wymienił sobie kasetę na 34z to pewnie nie musiałby pchać podjazdu na Łysą i w ten sposób stopy by sobie nie nadwyrężył. Nie zrobił tego, bo musiałby wymieniać też przerzutkę tylną. A tego nie chciał ;-)

Organizacyjnie impreza została przygotowana bardzo dobrze, a największy zarzut mam do organizatorów, że nie poinformowali na odprawie, jak wygląda kwestia sobotniej dostępności sklepów w Czechach. Ta wiedza – biorąc pod uwagę ekstremalne warunki – pomogłaby inaczej rozplanować logistykę zakupów.

Inne sprawy miały mniejszy kaliber i dotyczyły drobnych braków na bufetach zapowiadanych artykułów (cola na Łysej) albo menu niekoniecznie rowerowego (kotlety na mecie, kebab z frytkami w Międzyrzeczu).

Dzięki Paweł, dzięki Sebastian za zaangażowanie i pasję w tym co robicie. A Tour de Silesia polecam każdemu, kto chce poznać ciekawe okolice pogranicza polsko-czeskiego i zaliczyć dwa piękne czeskie szczyty. I niech Was nie zmyli te ,,kameralne” 500 km ;-)











Dane wyjazdu:
78.00 km 0.00 km teren
03:33 h 21.97 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:27.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

MARATON ELBLĄSKI 2023

Niedziela, 11 czerwca 2023 · | Komentarze 0

Ponownie w roli organizatora, sponsora i obsługi punktu w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim.  Do tego doszła obsługa nowego punktu na trasie Maratonu Elbląskiego  w Mikoszewie nad Wisłą na Mierzei Wiślanej.

Do Jelonek i z Mikoszewa jechałem rowerem, a transfer samochodowy z Jelonek do Mikoszewa zapewnili mi druhowie OSP Jelonki Bartek i Paweł. Bardzo Wam za to dziękuję :-)

GALERIA  (Marek, Piotr, Marcin, Albert)

PROFI GALERIA MAREK LEWSKI

GALERIA GRAŻYNA MASŁOWSKA

GALERIA PIOTR ODZIEMCZYK

FILM TVP Olsztyn

FILM Magdaleny Powroźnik (wjazd na metę Angeliki i Sylwii)

KLASYFIKACJA

MAPA

GPS

RELACJA MARCIN






Za nami już piąta edycja szosowego Maratonu Elbląskiego 444km/24h, czyli trasy po granicach dawnego województwa elbląskiego. W tym roku na starcie stanęła rekordowa – choć jeszcze niezadowalająca – ilość uczestniczek i uczestników. Były to 4 zawodniczki i 23 zawodników. Panie stanęły w rywalizacji OPEN, zaś panowie – 3 w SOLO, 20 w OPEN.

Przypomnę, że kategoria SOLO wymaga jazdy samotnej, bez kontaktu na trasie z innymi zawodnikami. Dlatego uchodzi za trudniejszą, rzadziej wybieraną i przez to bardziej prestiżową.

Także na maraton wyruszyło w trzech grupach startowych 27 osób z czego do mety dotarło 25. Dwie osoby były zmuszone do przerwania jazdy: z powodu kontuzji, jak i zbyt wolnej jazdy, nie dającej szans na zmieszczenie się w limicie czasu 24 godzin.

Pierwsi zawodnicy zameldowali się na mecie po niecałych 15 godzinach. Ostatnie zaś 44 minuty przed upływem limitu 24 godzin. Pełne wyniki: https://me2023.bbtracker.pl/

Na trasie czekały trzy punkty żywieniowo-kontrolne na których można było zjeść, napić się i podpisać listę obecności. Punkt w Jelonkach ponownie powstał dzięki uprzejmości Pana Zbigniewa Lichuszewskiego, wójta gminy Rychliki i przy wsparciu druhów miejscowej OSP.

Bufet w Nebrowie Wielkim powstał dzięki uprzejmości jego właścicielki Pani Ani, która zgodziła się pracować od 3 rano w niedzielną noc. A Mikoszewo i obiad w domu podcieniowym zawdzięczamy Katarzynie i Michałowi Pielaszkiewiczom.

Po raz drugi formalnym organizatorem był PTTK Oddział Ziemi Elbląskiej w którego Ptasim Ogrodzie urządziliśmy biuro zawodów i z którego dziedzińca ruszaliście na trasę Maratonu Elbląskiego. Tam też była meta imprezy. Przy obsłudze imprezy pracował sam prezes Leszek Marcinkowski oraz przewodniczka PTTK Adriana Strukowicz. PTTK zapewnił także konkretny wkład w otrzymane przez Was pakiety startowe.

Monitoring zawodników obsługiwał ponownie niezawodny system BB Tracker. Działał on stabilnie przez cały maraton dostarczając wiarygodnych i pewnych danych na temat pozycji i jazdy zawodników.

W tym roku Maraton Elbląski był zaliczany do kategorii MINI w cyklu Ultracup – Pucharu w Ultramaratonach Kolarskich. Za zwycięstwo można było zdobyć maksymalnie 70 punktów, a minimalnie 35 do klasyfikacji generalnej. Obecnie, po dwóch imprezach, wyniki można podejrzeć tutaj: https://ultracup.pl/lib/bjho4t/wyniki-maraton-elblaski-lj05e1ma.pdf

Przy Maratonie Elbląskim wsparcie rzeczowe otrzymaliśmy od Departamentu Promocji i Turystyki Urzędu Miejskiego w Elblągu za co niniejszym Panu Piotrowi Kowalowi, Dyrektorowi Departamentu bardzo dziękuję.

Sponsorem imprezy, który ufundował nagrody rzeczowe dla zwycięzców w łącznie 3 kategoriach SOLO i OPEN (czwarta była nieobsadzona) był Pan Adam Wadecki, właściciel Salonu-Serwisu Rowerowego Wadecki z Elbląga. Bardzo za to dziękuję.

Specjalne podziękowania składam Marcinowi Koszyńskiemu, startującemu w Maratonie Elbląskim kolarzowi, za opracowanie i przygotowanie całej szaty graficznej imprezy, wykonanie pamiątkowych naklejek oraz za projekt medalu.

Doceniam także obecność wśród nas Marka Lewskiego, zawodowego fotoreportera – freelancera, którego perfekcyjne zdjęcia można oglądać w galerii powyżej.

Dziękujemy Wam za emocjonującą walkę na trasie z przeciwnikami a przede wszystkim z własnymi słabościami. Dziękujemy za docierające od Was do nas miłe słowa. Do zobaczenia za rok na 6 edycji Maratonu Elbląskiego. Trzeba będzie ją zrobić na szóstkę :-)

Rowerpower!







Dane wyjazdu:
493.00 km 1.00 km teren
25:05 h 19.65 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:13.0
Podjazdy:5732 m

ZACHÓD MRDP - etap II

Poniedziałek, 26 września 2022 · | Komentarze 4

GRYFINO-Cedynia-Kostrzyn nad Odrą-Słubice-Gubin-Brody-Zgorzelec-Bogatynia-Leśna-ŚWIERADÓW ZDRÓJ

MAPA (całość)

GPS (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

Dalej >>>



Budzę się całkiem samodzielnie o 23:30 i po chwili już jestem ubrany i gotowy do jazdy na Orlen, na jedzonko. Wcześniej sprawdziłem, w Gryfinie są dwa, więc z pewnością któryś będzie czynny. Pierwszy ma obsługę tylko przez okienko, ale drugi ma wszystko, łącznie z sofami i działającym USB. Zarzucam burgera, popijam herbatą i ruszam w trasę.

Na drodze jestem zupełnie sam, nic nie pada, lekko wieje w twarz. Warunki bajka. Za chwilę mijam elektrownię Dolna Odra i skwierczące nade mną liczne linie energetyczne z tej siłowni. Obserwuję ze spokojem życie poboczy w postaci jeży i kotów i tak przelatuję Widuchową.

Niebawem opuszczam DK 31, aby rozpocząć zjazd do Krajnika Dolnego nad Odrą. Tutaj jest możliwość obejrzenia położonej na niemieckim brzegu Odry rafinerii w Szwedt, która oświetlona jest jak filmowa stacja kosmiczna. Wcześniej spada na mnie kilka kropli deszczu, ale że też widzę gwiazdy na niebie to wnioskuję, że chmurką chwyciła mnie swoją krawędzią.

W Krajniku Dolny po zjeździe musi nastąpić podjazd i taki też jest, do Krajnika Górnego. Mało to wyrafinowane :-) Po zdobyciu Krajnika jadę na podbój Cedyni, którą mijam uśpioną, więc łatwą do opanowania. Potem jest legendarny Osinów Dolny z McD do którego nie zajeżdżam, bo głodny nie jestem. Wysyłam za to SMS, bo to punkt nr 5.

Postój robię przed Siekierkami, gdzie wyłania się z ciemności droga rowerowa prowadzącą na rowerowy most nad Odrą. Most nówka, tegoroczny. Tutaj trzeba będzie wrócić za dnia. A tymczasem robię kilka fotek samego skrzyżowania i MOR-a.

Niezbyt ciekawe jakościowo asfalty spowalniają drogę, ale w końcu docieram ponownie do DK 31 przed Boleszkowicami, gdzie czeka ładna, asfaltowa droga rowerowa. Za długa ona nie jest, poza tym za wsią zjeżdżam z krajówki i ponownie zanurzam się w słabe, leśne asfalty. Tutaj natykam się na wiadukt, po którym za chwilę pędzi pociąg IC Przemyśl-Świnoujście, a jak wiadomo, wycieczka bez pociągu się nie liczy ;-). Wpadają mi też w oko kameralna elektrownia wodna w Namyślinie i niekameralne zakłady papiernicze w samym Kostrzynie.

Nawierzchnia drogi poprawia się przy wjeździe do Kostrzyna nad Odrą, gdzie zatrzymuję się w Lidlu na śniadanie. Zapinam rower, a i tak biegiem lecę przez alejki sklepowe po niezbędne składniki kolarskiego śniadania. Ochrona nie interweniuje ;-))

Śniadanie zjadam w parku nieopodal, obserwując sobie do też się dzieje w poniedziałkowy poranek na krajówce do Słubic. Teraz bowiem czekają mnie kilometry tych na ogół ruchliwych dróg, najpierw do Słubic, a potem ze Słubic do zjazdu na prom w Połęcku.

Na razie nie wygląda to źle, ruch jest do ogarnięcia. Wbijam się i ruszam na Słubice. Początkowo jadę też razem z DK 22, więc jak nic prosi się na skrzyżowaniu odbić na Elbląg, dokąd ta droga prowadzi ;-) Jak już kręcę po DK 31 to widzę, że przede mną długa, taka żuławska w stylu, prosta.

To że jest pod wiatr to standard, gorzej że jest obudowana barierami energochłonnymi po obydwu stronach i nie ma żadnego pobocza. Źle to wygląda w kontekście ewentualnego wyprzedzania ,,na czołówkę” przez jakiegoś kierowcę, bo nie będę miał gdzie uciekać. Odpalam więc lamy przednie w trybie wściekle mrugającym, żeby mnie w razie czego jeden z drugim widział.

I tak sobie odmierzam około 30 km trasy, która jednak nie okazała się tak dramatyczna jak to mogło wyglądać. Pojawiły się zakręty, kilka wiosek, TIR-y wyprzedzały poprawnie a osobówek było mało. Na tym odcinku był jeden podjazd na którym nieco zablokowałem ruch, ale koreczek grzecznie czekał, aż się z nim uporam.

I tak to osiągnąłem Słubice, przez które przejechałem bez zatrzymania i teraz zacząłem lekką wspinaczkę z doliny Odry w kierunku Zielonej Góry. Tym razem czekała DK 29 z kolumnami TIR-ów jadącym z Niemiec, do Niemiec, w kierunku A2 i z A2. Hałas panował potężny, pierwszy raz widziałem 4 TIR-y za sobą czekające na włączenie się do ruchu i ustępujące mi pierwszeństwa. Chciałem je sfotografować, ale pomyślałem, że nie będę nadużywał uprzejmości. I tak mały rowerek przedefilował przed tymi gigantami :-))

Cisza i spokój wróciły po opuszczeniu węzła Świecko i końcu różnych terminali w tym rejonie. Zbliżałem się do kolejnego punktu kontrolnego – nr 6 w Cybince - gdzie ominąłem Orlen a dałem zarobić w barze z kebsami. Tak, dla odmiany.

Za Cybinką zaraz nastąpił zjazd z krajówki do promu na Odrze i tutaj też miałem najniebezpieczniejszą sytuację podczas całego maratonu. Droga w połowie miał nawierzchnię asfaltową, a w połowie gruntową. Po mojej stronie gruntową. Do tego było lekko z górki, więc leciałem asfaltem. Tymczasem zza zakrętu wyłonił się traktor, który ani myślał lekko odbić z asfaltu na pobocze. Ewakuować więc musiałem się ja, co prawie skończyło się glebą. Wiem, że był na prawie, ale jednak w takich sytuacjach rolnicy współpracowali. Temu się nie chciało …

Przed promem spotkałem jeszcze dobrego ducha tego miejsca, Tomka Ignasiaka, który podczas każdego ultra tędy biegnącego robi spontaniczny punkt logistyczny. Tym razem Tomek już uciekał, bo czas go gonił, ale chwilę czasu na rozmowę znalazł. Miło było poznać!

Na brzegu Odry w Połęcku na prom długo nie czekałem, już płynął w naszym kierunku. Naszym, bo w międzyczasie dotarł jeszcze jeden zawodnik, niestety numeru nie zapamiętałem. Odra została szybko pokonana i rozpoczęła się jazda w kierunku Gubina, gdzie planowałem konkretny obiad. Bo za Gubinem zaczynały się Bory Dolnośląskie i tam zapewne mógłbym tylko grzyby znaleźć ;-)

Do Gubina było bez zmian lekko pod górę, za to nawierzchnia drogi się poprawiła w stosunku do 2017 r. W Gubinie chwilę pokręciłem się po mieście, znalazłem świetną Restaurację Rodzinną, gdzie poza dobrym jedzeniem nie robiono trudności z postawieniem roweru w środku lokalu. Polecam! Wrzuciłem w siebie pierogi i pomidorową i tak przygotowany ruszyłem na podbój lubuskich bruków.

Na drodze dali się zauważyć rajdowcy spod znaku FKR. Naprawdę, co niektórzy jeździ jakby prawo jazdy znaleźli w chipsach. Ja rozumiem, że każdy się spieszył do domu, ale po co od razu tak zapier….alać ;-/

Na szczęście z drogi wojewódzkiej 286 niebawem ślad skręcił w prawo i za Jasienicą na DW 285 pojawił się pierwszy bruk. Był do ominięcia twardym poboczem, więc poszło to sprawnie. Potem dotarłem do Brodów, gdzie rzuciłem fotograficznym okiem na dawny pałac Brühla oraz na odnowioną bramę wjazdową (wyjazdową) do miejscowości.

Po tych pięknych wrażeniach kontrastem było nurkowanie w piasku drogi gruntowej między Brodami a Nabłotem. Krótkie to było, ale niepotrzebne. Daniel na mecie mi wyjaśnił, że to tradycyjny przebieg MRDP, ale tu bym akurat z tą tradycję zerwał ;-) Tym bardziej, że obok jest normalna droga…

Za Proszowem bruki miały urozmaicenie w postaci łat asfaltu, więc krążyłem sobie od lewej do prawej i na odwrót; oczywiście byłem sam na drodze. Krążenie jednak szybko się skończyło bo głośny huk z tylnego koła poinformował mnie że prawie 8 barów właśnie opuściło dętkę.

Prawdopodobnie jakiś ostry kamyk przykleił się do opony, a jak wjechałem na kamienie to zadziałał jak szpilka. Rozłożyłem się wygodnie, wyjąłem dętkę, wymieniłem, miałem lekki problem z pompką więc akurat otrzymałem wsparcie od przygodnego zawodnika. Moja potem zaczęła działać, ale teraz nie chciała. Oczywiście, do 8 barów pomką ręczną nawet się nie zbliżyłem, ale z 5-6 barów udało się wepchnąć po kilkuset machnięciach.

Teraz należało znaleźć jakiś kompresor i dobić do nominalnych 7,9 bara. Niestety, kompresora nie miały napotkane lokalne stacje benzynowe, a nie nawet Lotos przy DK 12 w Trzebieli. Kompresor był w bazie GDDKiA, ale ochroniarz nie miał dostępu do garaży ….
Tak wiec jechałem sobie dalej, tym razem po pustej DK 12 wkraczając powoli w ciemniejący dzień. W sumie niskie ciśnienie mogło dać dobre efekty w kręceniu po brukach, których jeszcze trochę było przede mną, ale jednak wolałem co nieco do dętki dorzucić.

Po kilkunastu km jazda DK 12 się zakończyła i już w ciemnościach dotarłem do Nowych Czapli. Było już wiadome, że tutaj to ja nic już nie znajdę. Także dość skupiony jechałem sobie to asfaltem, to brukami, dbając o delikatne wjazdy na zmieniającą się co rusz nawierzchnię. Nie na wiele to się zdało, po kilku km poczułem że walę felgą po kamieniach, co oznaczało drugą kichę.

Raportowałem SMS: ,,Dętka właśnie poległa 2x na brukach. To samo tylne koło. Jest noc, jest las, jest klimat”. Tutaj trzeba dodać, że za chwilę usłyszałem też wojenne odgłosy z nieodległego poligonu żagańskiego, także było całkiem ciekawie. Miałem drugą dętkę, toteż kleić nic nie musiałem, wyjąłem, wsadziłem, napompowałem i podczas inspekcji opony po tej czynności dostrzegłem jej rozcięcie (vide galeria).

No i tutaj – pomimo ciepłej nocy – poczułem, jak mi się robi gorąco. Opony zamiennej to ja nigdy nie wożę, a tutaj taki zonk! Trzeba było zrobić przekładkę opon, ale to postanowiłem zrobić w najbliższej wsi, gdzie była szansa na normalne oświetlenie, bo bocialarką to tak umiarkowanie sprawnie to szło.

Mapa powiedziała, że za 2-3 km jest Potok. I tam też pod trzema sodowymi latarniami dokonałem dzieła przełożenia opon. Teraz już żadna nie miała 8 barów, no ale przynajmniej miałem zapasową dętkę pożyczoną od innego zawodnika. W rozmiarze 25 mm, ale co tam ;-)

Do mety było prawie 200 km i słabo to widziałem, ale cóż – kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Bruki pojawiały się jeszcze tylko przez kilkanaście km, do Gozdnicy, gdzie był kolejny punkt kontrolny. Za Gozdnicą już kręciłem po asfaltach, dbając tylko, aby nie władować się w jakąś dziurę. Straty czasowe miałem ogromne, ale przy założeniu braku awarii wydawało się, że powinienem w limicie się zmieścić.

W Zgorzelcu do którego dotarłem już we wtorek zajechałem tylko na Orlen dorzucić kompresorem do tylnego koła, przednie z dziurą zostawiając w spokoju. Teraz należało zdążyć przed porannym szczytem komunikacyjnym, który do elektrowni i kopalni Turów niósł ze sobą tysiące ludzi. Drogi ze Zgorzelca do Bogatyni nigdy rowerem nie jechałem, a samochodem to było z 20 lat temu, więc nie pamiętałem nic. Teraz też wiele nie zapamiętałem, bo była 4 w nocy jak opuściłem Zgorzelec.

Po drodze były dwa dość długie podjazdy, które zaliczyłem w towarzystwie licznych TIR-ów, a potem był zjazd z industrialnym widokiem na dymiące kominy Turowa. Na zjeździe trudno było się rozbujać, bo przednie koło było podsterowne i zaczynało myszkować przy większej prędkości.

Ucieczka przed szczytem komunikacyjnym prawie się udała, chociaż przed samą Bogatynią zastanawiałem się skąd tutaj tyle autobusów pędzi. Wyjaśniło się pod bramami elektrowni, kiedy to ludzie wysiadali prosto do pracy ;-)

Ja po chwili pedałowałem już w prawie całkowitym spokoju, rzucając okiem na okazale iluminowaną koparkę węgla brunatnego. I tak wraz ze świtem dotarłem do Sieniawki, gdzie ślad prowadził na trój styk granic Polski, Czech i Niemiec. To miejsce akurat pamiętałem dobrze z czasów wizyty na początku tego wieku, więc nie miałem trudności nawigacyjnych. Tutaj też zrobiłem ostatnią większą sesję fotograficzną, wysłałem SMS i zacząłem wspinaczkę na Jasną Górę nad Bogatynią. Z tej miejscówki rozciągała się szeroka, ogromna, może i piękna, panorama na kopalnię i elektrownię.

Zjazd do Bogatyni średnio mnie cieszył, bo było wiadomo, że zaraz czeka wspinaczka do Czech. Przez dawne przejście Bogatynia-Kunratice wjechałem do krainy równiutkich asfaltów, co bardzo mnie cieszyło. Mniej cieszył deszcz, który od jakiegoś czasu sobie kropił, bo sprawiał, że trzeba było bardzo uważać na zakrętach z niedopompowanymi oponami.

I tak to km powoli ubywało, prognozy dojazdu na czas były dobre, chociaż ja cały czas miałem z tyłu głowy, że ta opona pęknie mi na sam koniec i się nie wyrobię. Niebawem Czechy się skończyły i zaczęła się proza słabiutkich asfaltów polskiego pogranicza. Dopiero od Leśnej jechało się w miarę, za to pod górę. Gdzieś tam po drodze od Czech miksowaliśmy się z Gio Eliava, ale ostatecznie za Leśną został nieco z tyłu.

Ja zaś po dotarciu do tablicy Świeradów Zdrój nie mogłem – wzorem roku 2015 podczas Gór MRDP – odmówić sobie fotki finiszowej. Teraz już wiedziałem, że w razie czego dobiegnę do mety, chociaż to byłaby rzeźnia :-)
O 11:26, czyli 34 minuty przed końcem czasu 3 dób moja epopeja dobiegła końca, a moja obecność zaskoczyła nieco MarkaRoberta, bo na monitoringu widzieli mnie z 10 minut do tyłu.

Blacha zawisła mi na szyi, fotki zostały zrobione i nadszedł czas na jedzonko. Zupy pomidorowe pochłonąłem chyba ze trzy, spaghetti wystarczyło jedno. Potem była jeszcze biesiada z uczestnikami i organizatorami GMRDP w Restauracji Pod Żabami a wreszcie zasłużony nocleg w Hotelu Krasicki, który bladym rankiem opuściliśmy z Robertem jadąc 13 km na stację kolejową Rębiszów. Tu też się bałem, że opona rąbnie :-))

I tak to przygodowo minął mi urlop. Dzięki Daniel za wytyczenie fajnej trasy, która w całości na szczęście nie pojawi się podczas pełnego MRDP ;-) Maraton rozpoczęła trójka elblążan i trójka elblążan go ukończyła. Brawa dla Marka za zajęcie 7 miejsca – chyba najwyższego z dotychczasowych startów elbląskich ultrasów.

Kto musi to w przyszłym roku pokręci sobie korbami w ramach Gór MRDP Świeradów-Przemyśl, a ja zamierzam pojawić się w roku 2024 na starcie Wschód MRDP Przemyśl-Rozewie. Do zobaczenia!

Dalej>>>





Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
573.00 km 1.00 km teren
23:43 h 24.16 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:9.0
Podjazdy:5732 m

ZACHÓD MRDP - etap I

Sobota, 24 września 2022 · | Komentarze 2

Trasa: ROZEWIE-Ustka-Darłowo-Kołobrzeg-Międzyzdroje-Szczecin-Nowe Warpno-GRYFINO

MAPA (całość)

GPS (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

Dalej >>> 





Daniel Śmieja z cyklu MRDP utworzył swoisty program lojalnościowy, a to za sprawą medalu, będącego nowoczesną, stalową formą puzli. Na cały cykl wchodzą 4 imprezy, począwszy od Zachód MRDP (2022), Góry MRDP (2023), Wschód MRDP(2024) i na koniec pełne MRDP (2025), dookoła Polski.

Także jak się chce ułożyć je całe, to trzeba było zacząć od Zachodu MRDP. Tegoroczna trasa z Rozewia do Świeradowa Zdrój została nieco zmodyfikowana względem pierwszej edycji, kiedy to meta była w Złotym Stoku i trzeba było zaliczyć w drodze na nią Kotlinę Kłodzką. Teraz etap miał się kończyć w Świeradowie Zdrój, co wymagało nieco wydłużenia trasy, tak aby prestiżowy 1000 km był przekroczony. W ten sposób dostaliśmy do zaliczenia krążenie w okolicach Szczecina oraz odwiedziny Worka Turoszowskiego z Trójstykiem Granic.

Na Rozewie udałem się dzień wcześniej, aby spokojnie nastawić się do czekającego wysiłku, pobrać skromny pakiet startowy i dobrze się wyspać. Księżycowy Roberto dotarł do Hotelu Kliper w Chłapowie nieco później, zaś Marek planował przyjechać pod rozewską latarnię morską w sobotę, od razu na start.

Wesołe towarzystwo ultrasów z całej Polski spotkałem już w pociągu z Gdyni, więc podróż minęła ekspresowo. We Władysławowie każdy udał się w swoją stronę, ja zacząłem od obiadu :-)

Potem dotarłem do Chłapowa, poczekałem na Roberta i razem udaliśmy się do biura zawodów w Jastrzębiej Górze, niedaleko latarni morskiej. Tam skonstatowaliśmy, że w sumie poza Danielem Śmieją, dyrektorem MRDP, nie znamy nikogo więc zbyt długo tutaj nie zabawiliśmy. Wróciliśmy do hotelu, zjedliśmy kolację i grzecznie poszliśmy spać, bo kolejne nocki już takie spokojne być nie miały …

Po wybornie długim śnie – start o 12:00 ma jakieś swoje dobre strony – i spokojnym zjedzeniu solidnego, bardzo solidnego śniadania udaliśmy się około 11 na start, pod latarnię morską Rozewie. To bardzo dobrze znane ultrasom miejsce, z którego startowało i kończyło się już wiele imprez z cyklu MRDP.

Teraz na zawody zapisało się około 65 osób, w sumie niewiele, ale wbrew pozorom to nie była taka łatwa impreza. Przed wszystkim otaczała nas już jesień, ze swoim dość krótkim dniem i przez to długą nocą, niskimi temperaturami po zachodzie słońca, no i jednak prawie 6000 metrów przewyższeń na dystansie 1040 km.

Ja sam miałem przez cały wrzesień wewnętrzne przekonanie, że będzie na nas padać przez 3 doby, czyli cały limit czasu na pokonanie tego dystansu. To na szczęście się nie sprawdziło, w momencie startu świeciło słońce i – co w sumie nie do wiary – wiał wiatr z południa, południowego-wschodu. A my przecież ruszaliśmy na zachód :-)

Przed startem Daniel przeprowadził krótką odprawę techniczną oraz poinformował, że tym razem nie będzie startującym dyrektorem, bo wcieli się w rolę kierowcy z naszymi przepakami do Świeradowa Zdrój.
Punktualnie o 12 kolorowy peleton ruszył w drogę. Mieliśmy kilka km aby podzielić się na kodeksowe 15, a zawodnicy kategorii SOLO nabrać stosownego odstępu od innych rowerzystów. Marek miał założenie ruszyć do przodu i powalczyć jak na ultrasa przystało, Robert stwierdził że ma już dość w tym roku samotnego jeżdżenia i będzie jechał w mojej okolicy, żeby pogadać na postojach a ja, cóż – znowu wiozłem w kieszeni aparat foto ;-)

To był dla mnie debiut na nowym rowerze, szosowym Treku Domane, który w styczniu przeszedł fitting i ta jazda była jego i mnie na nim pierwszym naprawdę długim przejazdem. Pytań i wątpliwości miałem sporo, ten wyjazd miał na większość z nich odpowiedzieć. Jakąś tam rozpiskę sobie zrobiłem, przyjąłem dwie wersje czasowe mety – 55 h lub 65 h, zaznaczyłem Orleny i McDonaldsy oraz godziny pracy promu w Połęcku na Odrze.

Zgodnie z przewidywaniami od startu jechało się szybko, kilometrów ubywało, szybko zameldowałem się pod rurami elektrowni w Czymanowie, gdzie czekał jedyny na nadmorskim odcinku solidny podjazd pod wieżę widokową Kaszubskie Oko. Tutaj szybko się okazało, że brak koronki korby 22, jaką miałem w MTB (Trek ma korbę 50x34) oraz kaseta zakończona na 32 zębach pozwalają wjechać na górę, ale z komfortem to ma niewiele wspólnego, że o kadencji nie wspomnę. Na prawdziwe góry kaseta będzie wymieniona.

Dalej już górek nie było, więc jazda szła prawidłowo. Kogoś ja wyprzedzałem, ktoś tam śmigał obok mnie. Wizualnie wyróżniał się Irek Szymocha jadący w sandałach i skarpetach merino, który to zestaw bardzo sobie chwalił. Jechał też rower z kuferkiem, ale tym razem nie należał do Wojtka Łuszcza, a do Dariusza Chojnowskiego. Fajnie, że idea kuferków nie umiera :-))

Pierwszy postój na wodopój zaliczyłem w Główczycach na Orlenie, gdzie też zjadłem loda, bo jakoś tak gorąco się zrobiło …
Na chwilę tylko, bo jesienny dzień zaczął się powoli kończyć w Ustce, gdzie był zlokalizowany pierwszy, wirtualny jak wszystkie kolejne, punkt kontrolny. W takim miejscu mieliśmy obowiązek wysłać SMS informujący o jego zaliczeniu. Tak jest od zawsze na MRDP.

Po dotarciu do Darłowa, gdzie na Orlenie zaliczyłem pierwszą na maratonie kawę i burgera, zaczęła się jazda na lampach i temperatura szybko i zgodnie z przewidywaniami zaczęła szybko spadać. Miałem na sobie długie, zimowe spodnie, pozostało założyć stosowne rękawiczki i już 8 stopni Celsjusza krzywdy zrobić nie mogło.

Niebawem minąłem Jarosławiec i wjechałem na mierzeję Jeziora Jamno, żeby w ten sposób okrążyć Koszalin. Stąd starą DK 11 szybko i sprawnie dotarłem do Kołobrzegu, gdzie już na starcie zaplanowałem postój – czy to w McD, czy na Orlenie. Że ten pierwszy był jeszcze otwarty, to wybór padł na niego. Dochodziła godzina 23, licznik wskazywał 250 km. Ultra towarzystwo okupowało lokal, rowery stały nawet w środku, normalnie miejsce przyjazne rowerzystom ;-)

Solidny McRoyal i dwa jakieś inne wynalazki naładowały akumulatory na już prawdziwie nocną jazdę. Kolejny postój planowałem w Międzyzdrojach, czyli za prawie 100 km. Wcześniej był Trzebiatów, za którym niezwykłych emocji dostarczył mi potężny jeleń z okazałym porożem, który był łaskaw wyjść sobie na asfalt z 20-30 metrów przede mną. Było hamowanie, bo oczami wyobraźni widziałem za nim solidne stadko. Tymczasem on też poruszał się w kategorii solo.

Zaplanowałem jeszcze lekkie hamowanie w miejscowości Wisełka, tuż przed Międzyzdrojami. Miejscu dla mnie szczególnym, bo to właśnie tutaj miałem swoją pierwszą w karierze poważną kraksę rowerową. Obejrzałem sobie to miejsce, nieco teraz zmienione drogą rowerową i ruszyłem dalej. Zjazd do Międzyzdrojów w leśnych ciemnościach zrobiłem ,,na spokojnie”.

W Międzyzdrojach Orlen okazał się być niecałodobowy, co było lekką niespodzianką, bo byłem przekonany, że jest inaczej. Została więc nieodległa Moya, gdzie nie byliśmy sami, ale w licznym, rowerowym towarzystwie. O godzinie 4 to mogli być tylko uczestnicy ZMRDP :-)) Klimat na stacji był mocno senny, faceci przysypiali i tylko z Kingą Budny była szansa chwilę porozmawiać. Ona stwierdziła, że w takich warunkach nie potrafi zasnąć. Ja zaś wiedziałem, że dłuższy pobyt tutaj sprawi, że i ja odpłynę, więc po kawie i nie do końca zjedzonej zapiekance postanowiłem jechać dalej.

Robert także ruszył i tak to zaczęliśmy jazdę na południe. Ten odcinek miałem już dobrze zapamiętany za sprawą majowego przelotu z Andrzejem, więc wiedziałem czego się spodziewać. Trochę pod górkę, trochę z górki a potem Szczecin. Sporo nowych asfaltów, zresztą cały odcinek wybrzeża to asfalty dobre i bardzo dobre. Jak już nawet Smołdzino doczekało się …

Lekkie wykopaliska drogowe spotkaliśmy w Stepnicy, ale szło je ogarnąć 28 mm oponami, tym bardziej że już nastał świt. I tak to rozpoczęła się niedziela, która na wjeździe do Szczecina nieco mnie zdziwiła dość dużym ruchem samochodów. No, ale to w końcu spore miasto. Spokojniej było w samym mieście, gdzie szerokie drogi były skromnie wypełnione blachosmrodami. Zaliczyłem postój na Orlenie, gdzie na śniadanie była kawa i … batony Pawełki. A takie coś mnie naszło, pewnie przez promocję :-))

Ze Szczecina, po zrobieniu kilka zdjęć, trasa skierowała mnie na Police, które już kiedyś widziałem, ale w nocy. Zaś w Nowym Warpnie nie byłem nigdy i tutaj planowałem skonsumować obiad. Po drodze na ten zachodni ,,koniec świata” minęła pierwsza doba jazdy, podczas której przejechałem 473 km docierając do Trzebieży. Plan minimum zakładał 405 km albo 450 km, także całkiem dobrze to wyglądało. Docierały do mnie jednak dziwne objawy z lewej pachwiny, które spowodowane były dziwnie zwijającą się lycrą spodenek w tym miejscu. Było widać pierwsze symptomy obtarcia, więc od razu Nivea Baby został użyty.

Podczas obiadu (flaki, gulaszowa + Lech Free) w fajnej tawernie przy przystani jachtowej w Nowym Warpnie Robert zadeklarował chęć dotarcia na nocleg do Kostrzyna nad Odrą, ale to było dobre 200 km, a ja wiedziałem, że jak się zacznie druga nocka to mi żadne kawy, i żaden Trek nie pomoże. Za Nowym Warpnem każdy z nas ruszył więc swoim tempem, a zobaczyliśmy się ponownie na mecie.

Jadąc przez Puszczę Wkrzańską miałem okazję obserwować chyba z pół Szczecina na grzybobraniu. Ludzi było mnóstwo. Zresztą, trudno się dziwić, bo pogoda sprzyjała i tylko wiatr rowerowo zrobił się mniej przyjazny, bo już na dobre i ostatecznie trasa wiodła na południe.
Na tej mijance Szczecina zaliczyliśmy ścieżki rowerowe przy samej granicy, oraz sami otwieraliśmy sobie bramy na nich, a dokładnie jedną bramę na niemiecką stronę, która ma zapobiegać migracji dzików chorych na ASF. Pojawił się też jeden odcinek z kostki brukowej, który ominąłem wygodnym szutrem, bo czas na bruki miał nadejść, ale w województwie lubuskim.

Analiza mapy kazała szukać noclegu w Gryfinie, mieście, którego nazwa ciągle mi się myli z Gryficami. Wybaczcie mi mieszkańcy! W jego okolice dotarłem po czterokilometrowym odcinku prowadzącym przez Niemcy połączonym ze zjazdem w dolinę Odry. Pierwszym mostem przekroczyłem koryto Odry zachodniej, a potem, już w Polsce, drugim mostem – zwodzonym – koryto Odry Wschodniej. Z niego rozciągała się całkiem ładna panorama Gryfina oraz widok na elektrownię Dolna Odra, której wysokie kominy widać było na południe od miasta.

W Gryfinie po chwili jechałem już do Hotelu Wodnik, gdzie dostałem elegancki pokój z widokiem na Odrę, nie musiałem tym razem wojować, aby rower był ze mną w pokoju i przed godziną 19:00 już spałem, ustawiwszy sobie budzik na 23:50.

Dalej>>>



Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
10.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

WISEŁKA 500 - To tu, to tam po Warszawie

Piątek, 8 lipca 2022 · | Komentarze 4

Historia tworzy się na moich oczach :-)

Jutro o 9:20 ruszam z moim synem na trasę jego pierwszego ultramaratonu rowerowego. Jest to impreza o nazwie Wisełka 500 z Warszawy do Gdańska. Startujemy w drużynie, nasz numer startowy to 133, a jazdę obserwować będzie można - o ile monitoring będzie działał - na stronie https://tracking.dotmaker.eu/live?race=wiselka-500

Na przejechanie 500 km trasy mamy 80 godzin i zamierzamy wykorzystać ten czas do końca. W końcu są wakacje ;-) Trzymajcie kciuki za nas!

Dalej>>> 




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
54.00 km 0.00 km teren
02:42 h 20.00 km/h:
Maks. pr.:32.00 km/h
Temperatura:11.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

MARATON ELBLĄSKI 2022

Sobota, 28 maja 2022 · | Komentarze 0

Trasa: ELBLĄG-Komorowo Żuławskie-Węzina-Jelonki-Węzina-Komorowo Żuławskie-ELBLĄG

GALERIA

RELACJA MARCIN

Tym razem uczestniczyłem w imprezie z pozycji organizatora (bufet w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim), także fotki są innego rodzaju a i kilometrówka jakby nietypowa maratonowo ;-) Gratulacje dla wszystkich zwycięzców, finiszerów i uczestników. 



W taki to sposób poznaliśmy zwycięzców Maratonu Elbląskiego 2022. Ultra królowanie na najbliższy rok objęli: Marcin Chruszczyk i Sylwia Kopaczewska, najlepsi w swoich kategoriach finiszerzy maratonu.
Była to najtrudniejsza - z uwagi na pogodę - edycja imprezy, która przebiegała pod znakiem deszczu i chłodu. Z szesnastu osób które ostatecznie wyruszyły na trasę do mety dojechało 11. Powodami wycofań były nieusuwalne na trasie awarie sprzętu lub kontuzje.

Była to także pierwsza edycja podczas której pojawiła się możliwość obserwowania i kibicowania zawodnikom poprzez serwis BBTracker https://me2022.bbtracker.pl/, po raz pierwszy mieliście na trasie bufety i ciepły posiłek na mecie oraz statuetki dla najlepszych.

Po raz pierwszy Maraton Elbląski miał także formalnego organizatora, zatem bardzo dziękuję Leszkowi Marcinkowskiemu, prezesowi PTTK Oddział Ziemi Elbląskiej, za to że mi nie odmówił i impreza w takim kształcie mogła dojść do skutku ?

Przy organizacji Maratonu Elbląskiego nieoceniony wkład wnieśli: Marcin Koszyński - autor medalu, numerów startowych i wszystkich grafik, Robert Woźniak i Adam Wadecki, Sklep-Salon Rowerowy Wadecki - obsługa punktu w Białej Górze, Robert Janik, BBTracker - właściciel i obsługujący system BBTracker, Adriana Strukowicz - wsparcie biura zawodów.

Dziękuję także Leszkowi Sarnowskiemu - Staroście Sztumskiemu, za pomoc przy utworzeniu bufetu w marinie Biała Góra nad Nogatem oraz Zbigniewowi Lichuszewskiemu Wójtowi Gminy Rychliki za pomoc w utworzeniu bufetu w świetlicy w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim. Dziękuję także strażakom OSP z Jelonek za wsparcie udzielone zawodnikom na punkcie.

Do zobaczenia za rok!






Dane wyjazdu:
381.00 km 200.00 km teren
23:43 h 16.06 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:12.0
Podjazdy:1025 m

BALTIC BIKE CHALLENGE - ETAP I

Sobota, 7 maja 2022 · | Komentarze 0

Trasa: ŚWINOUJŚCIE-Kołobrzeg-Ustka-Łeba-WŁADYSŁAWOWO

GPS (całość maratonu)

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

Dalej >>> 





Jedno zdjęcie zastępuje 1000 słów, a film? ;-) Relacji tekstowej zatem nie będzie :-))








Dane wyjazdu:
409.00 km 25.00 km teren
18:03 h 22.66 km/h:
Maks. pr.:59.00 km/h
Temperatura:35.0
Podjazdy:2185 m

GREENVELO BIAŁYSTOK-ŁOMŻA+

Poniedziałek, 16 sierpnia 2021 · | Komentarze 2

Trasa: BIAŁYSTOK-Śliwno-Strękowa Góra-Łomża-Kadzidło-Chorzele-Nidzica-Ostróda-Pasłęk-ELBLĄG

MAPA (całość)

GPS (GV Strękowa Góra-Łomża)

GALERIA (z opisem)




Pojawił się wolny dzień, pojawiło się okienko z prognozowaną dobrą pogodą i dorwałem bilet na pociąg więc ruszyłem w niedzielne popołudnie na wschód. Celem był Białystok, skąd zamierzałem przejechać się szlakiem GreenVelo do Łomży.

Do Łomży prowadzi szlak łącznikowy nr 202 ze Strękowej Góry, podczas gdy szlak główny odbija tam na północ, w kierunku Biebrzańskiego Parku Narodowego. Ja natomiast interesowałem się tym razem Narwiańskim Parkiem Narodowym (NPN) i Narwią, która w kierunku Łomży z okolic Białegostoku płynie.

Największą chyba atrakcją NPN są pomosty na Narwi między Śliwnem a Waniewem, przy których pojawiłem się godzinę przed wschodem słońca zamierzając w ten sposób sforsować dolinę Narwi. Niestety, to się nie udało, gdyż od strony Waniewa pomosty obecnie nie funkcjonują o czym zostałem poinformowany stosownym komunikatem na miejscu w Śliwnie.

Zanim jednak dotarłem nad Narew przeżyłem 6 godzinną podróż PKP upchany jak sardynka w puszce – co prawda siedziałem a Trek wisiał, ale wagon wypełniony był po brzegi ludźmi z miejscówkami, jak i bez. No i prawie wszyscy też jechali do Białegostoku.
W końcu jednak pojawiła się stolica Podlasia, zjadłem kolację w całodobowym McDonaldzie i uporałem się z wymianą baterii w czujniku licznika, która akurat teraz zakończyła swój żywot. Pokręciłem się trochę po uśpionym mieście i około 2 w nocy ruszyłem w trasę, tak aby wschód słońca ujrzeć nad Narwią.

Jako że pomostami nie udało się Narwi sforsować, to wróciłem do GreenVelo i Narew przekroczyłem jazem w Rzędzianach, co już kiedyś miało miejsce. Potem był nudny i hałaśliwy odcinek przy S8, gdzie o 5:09 powitałem wschód słońca.
Z GreenVelo zjechałem w Jeżewie omijając Tykocin i Kiermusy, gdzie już byłem  kiedyś z ekipą. Pustą o poranku krajówką 64 szybko dotarłem w okolice Strękowej Góry, skąd zacząłem jazdę nieznanym jeszcze odcinkiem do Łomży.

Zaczęło się asfaltem, potem były nawierzchnie piaszczysto-szutrowe, które jednak jadąc na lekko, opony 32 mm ogarnęły. Irytujący był brak oznakowania na co najmniej 3 skrzyżowaniach, który wymagał użycia nawigacji. GPS się poleca do pobrania. Widokowo nie było zbytnio na czym oka zawiesić, taka tam droga na Łomżę ;-). Chyba, że kogoś interesuje zakład karny Grądy-Woniecko, który widać ze szlaku, ale do samej miejscowości trzeba by było z niego zjechać. Ja nie zjechałem.

Potem znowu był asfalt, aż w okolicach wsi Gać prosto z ładnej drogi rowerowej zakopałem się w piaskownicy. Było pchanie na odcinku dobrych kilkuset metrów, jazda poboczem po trawie, generalnie klimat offroadu :-)
Gdyby nie stary cmentarz z czasów I wojny światowej byłby to odcinek zupełnie stracony, tym bardziej że istnieje asfaltowy objazd nr 207 tego odcinka do Pniewa – dłuższy o 3 km, ale znacznie, znacznie szybszy. Szczegóły w relacji fotograficznej.

Trasa przed Łomżą zyskała jakość krajoznawczą tuż przed samym miastem, kiedy to szlak wspiął się na wysoki brzeg i w okolicach Siemienia Nadrzecznego i mogłem podziwiać pięknie meandrującą Narew wraz z jej doliną. Potem szlak zszedł na poziom rzeki i tylko żółte barierki psuły efekt jazdy przy samej rzece.

To były już ostatnie kilometry GV 202 przed samą Łomżą, do której wjechałem wspinając się w kierunku widocznej na mapie wieżę ciśnień. Potem zawróciłem na GV chcąc obejrzeć łomżyński bulwar nad Narwią z MOR-em GreenVelo. Sam szlak z robił kółeczko po mieście i kierując się znakami mogłem jechać z powrotem w kierunku Strękowej Góry. O dziwo znaki nie prowadziły na bulwar i do miejsca odpoczynku.
Tutaj zatem nastąpiło moje pożegnanie z łącznikiem 202 GreenVelo i ruszyłem obejrzeć bulwar, Narew, port rzeczny z klimatycznymi gondolami oraz elegancki MOR (Miejsce Odpoczynku Rowerzystów) z grillem, ale za to bez toalety.

Z Łomży wyjechałem boczną drogą w kierunku Nowogrodu, unikając jazdy drogą wojewódzką o krajówce nie wspominając, bo wszak był to poniedziałkowy poranek i samochodoza była w pełnym rozkwicie. Do tego coraz bardziej ,,rozkwitała” temperatura, a ja dobrowolnie się pozbawiłem kremu do opalania zostawiając go w domu – prognozy pokazywały zachmurzenie bez opadów, a tymczasem nad Kurpiami właśnie pojawiało się bezchmurne niebo …

Na szczęście trasę zaplanowałem przez lasy Puszczy Kurpiowskiej i … miałem nogawki :-) No, ale spożycie napojów wzrosło dramatycznie. Doceniłem jazdę w dzień roboczy, bo co kilka km miałem jakiś sklep do wyboru.
Przed Nowogrodem zaliczyłem ostatni tego dnia kilkukilometrowy odcinek szutrowy, w pełni jednak przejezdny. Szutry jednak ograniczały jazdę z normalną szosową prędkością, więc za Nowogrodem czas był już zacząć uczciwie pedałować, tak aby do północy Elbląg osiągnąć. Przed Nowogrodem podziwiałem piękny odcinek nad Narwią bez barierek, chodników czy dróg rowerowych. Czysta natura i ..bunkier z II wojny światowej. Vide galeria :-)

Dalsza trasa prowadziła bocznymi asfaltami przez Gąski, gdzie opuściłem województwo podlaskie, Kadzidło – przed którym jechałem na legalu ,,po angielsku” i polubiłem tą miejscowość za kurtynę wodną i fontannę z których skorzystałem bez umiarkowania – aż do Jednorożca. Nazwa mitycznego zwierzęcia używana jest często na maratonach rowerowych, a oznacza jedno – jak ,,widzisz” jednorożca to znaczy, że mózg zaczyna być bardzo zmęczony, masz omamy z wysiłku i natychmiast połóż się spać, nawet na kilka minut. Wcześniej oczywiście zrób jednorożcowi zdjęcie ;-)

Ja fotkę zrobiłem, bo pora na spanie jak i i kilometraż były co najmniej dziwne, żeby oczy zamykać. Za Jednorożcem zaczęła się jazda z całkiem ładnie wiejącym w plecy wiatrem, tak że Chorzele pojawiły się dość szybko. Przed Chorzelami ustrzeliłem fotograficznie różową ciekawostkę tych okolic, a mianowicie różowe słupy energetyczne. Nie lubię tego koloru, ale tutaj specjalnie dla nich przyjechałem :-)) Zabawne, w naszych okolicach ten typ malowany jest na niebiesko.

Za Chorzelami na Nidzicę jechałem już drogą pokonywaną kiedyś z Warszawy i tylko wzmożony ruch samochodowy, spowodowany objazdem, zmienił nieco odbiór tego leśnego odcinka. Blachosmrodów było dużo, ale że dawałem lampami Bontragera równo po oczach z przodu i z tyłu, nie było wyprzedzania na gazetę czy na czołówkę. Robią lampy robotę!

Droga wojewódzka 604 Wielbark-Nidzica przechodzi właśnie remont, do Nidzicy od Muszaków jechałem jeszcze po startym asfalcie, za to pustym dokumentnie.

W Nidzicy widząc że wiatr będzie sprzyjał aż do Elbląga postanowiłem zjeść obiadokolację w znanej i lubianej Restauracji Białej. Rosół i pierogi dały moc na jazdę drogami technicznymi przy S7. Wcześniej odżywałem się różnymi cudami w lokalnych sklepach. Orlenów tym razem nie było, chociaż …

Przed Olsztynkiem zobaczyłem elegancko ciemniejące niebo i nie był to jeszcze zachód słońca, tylko burza idąca od Grunwaldu. Sprint na olsztynecki Orlen zakończyłem z 2-3 minuty przed ścianą deszczu, po której już nic by nie było takie samo ;-). A tak to obejrzałem nawałnicę, trwającą może z 15 minut i pojechałem dalej. Błotniki się przydały.

Przed Ostródą słońce zaczęło zachodzić i w jego promieniach ładnie prezentował się parujący asfalt. On też pewnie się ucieszył z deszczu ;-)
W Ostródzie miałem zwarcia z kierowcami, którzy zawzięcie trąbiąc ,,wypychali” mnie na tamtejsze paskudne drogi rowerowe. Ale że one były z kałużami, z piaskiem a i pewnie ze szkłami to musiałem ich trąbienie zignorować. Życie :-)

Za Ostródą pozostało już tylko zacisnąć zęby i kręcić, kręcić, kręcić po tak dobrze znanej, że aż banalnej drodze. Kryzys przyszedł w Małdytach, gdzie przespałem się z 20 minut oparty o ścianę Orlenu. Jeść i pić mi się nie chciało, więc nie wchodziłem do środka.

Po tym resecie ostatnie 40 km poszło jak z płatka, do Elbląga wjechałem o północy, w domu byłem 10 minut później.

Podsumowanie:


To był ostatni odcinek GreenVelo który leżał w kręgu moich zainteresowań. Jest jeszcze co prawda etap Zwierzyniec-Ulanów nad Tanwią w województwie lubelskim oznakowany numerem 301, ale jest to już bardzo daleko i ciężko będzie tam jechać tylko dla tego odcinka długości około 68 km. Może przy innej okazji?

A tymczasem przejechałem łącznik GV 202 Strękowa Góra-Łomża i muszę przyznać, że nie mam zbyt wielu pozytywnych spostrzeżeń. Szlak jest słabo oznakowany (skrzyżowania!), miejscami nieprzejezdny nawet dla fatbików, mało ciekawy kulturowo i krajobrazowo. Chyba miałem za duże oczekiwania. Wszystkie rodzaje nawierzchni widać w galerii.

Wszystko co najlepsze znajduję się przy Łomży, mieście które warto odwiedzić i przy którym Narew jest dobrze widoczna (zarówno na GV, jak i w kierunku na Nowogród). A potem warto się transferować z pominięciem GV spokojną DK 64 w okolice Narwiańskiego czy też Biebrzańskiego Parku Narodowego. I tam to się zaczyna robić ciekawie.






Dane wyjazdu:
444.00 km 0.00 km teren
23:19 h 19.04 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:1166 m

WISŁA 1200 WISŁA-SANDOMIERZ

Sobota, 3 lipca 2021 · | Komentarze 0

Trasa: WISŁA-Ustroń-Oświęcim-Kraków-Szczucin-SANDOMIERZ

MAPA

GALERIA (z opisem)





Nadeszła w końcu godzina startu i …poszły konie po szutrze dróg masywu Baraniej Góry. Chwilę po starcie było już pod górę, co może wydawać się dziwne, ale prawdziwe. Potem też było ciekawe, interwałowe kilometry, podczas których widziałem pchających rowery na tych lekkich jednak hopkach, liczne przebite dętki i subtelnie zjeżdżających gravelowców na wyraźnie zbyt delikatnych oponach.

To wszystko były widoki dość dramatyczne, momentami zabawne i pouczające zarazem. Ja tymczasem na pancernych Smart Samach+ 26x2,1 leciałem swobodnie, tym bardziej że poranna mgła zapewniła zupełny brak widoczności na dalszych dystansach i można było skupić się tylko na jeździe terenowej po różnej wielkości kamyczkach.
Widoczność poprawiała się wraz z utratą wysokości i zbliżaniem się do centrum Wisły. Oczywiście znalazłem czas na kilka fotografii Beskidu Śląskiego i Jeziora Czerniańskiego, jak tylko wyszło słońce.

Najbardziej niebezpiecznym momentem całego zjazdu do Wisły była jego końcówka, tuż przed wjazdem na asfalt. Stromy spadek na drodze z betonowych płyt i brak jednej z nich na zakręcie spowodował, że jeden z bikerów poleciał z rowerem na barierkę ochronną. Na szczęście nie połamał się i mógł kontynuować dalszą jazdę.

A ona zaczęła prowadzić już przy połączonej Wiśle i na płasko. Sprawnie przebiłem się z grupą przez centrum Wisły i zaczęła się jazda w kierunku Ustronia i Skoczowa. Jazda szybkim szutrem, jakimś dziwnym, wąskim asfaltem, ale generalnie nawierzchniami łatwymi i przy samej rzece raz z jednej, raz z drugiej strony, chociaż wyglądającej jeszcze bardzo niepozornie.
Oznakowanie wskazywało, że jedziemy Wiślaną Trasą Rowerową , ale jadąc w grupie zdałem się na nawigację innych , swoją oszczędzając na jazdę solo ;-) Zaprowiantowany byłem solidnie, upału nie było, pamiętałem jednak ,żeby uzupełnić wodę przed sławnym odcinkiem trawiastej przeprawy na wale Jeziora Goczałkowickiego.

Zabawa w trawie Goczałkowic trwała około 1,5 godziny w tempie nie przekraczającym 10 km/h. Klasyka urlopu :-))) Pogoda była idealna, nie smażyło słońce, nie padał żaden deszcz.
Dalsza droga prowadziła przez koronę tamy na Wiśle tworzącej ten największy sztuczny zbiornik w Polsce południowej, Śląskie Morze. Znajdowała się tutaj infrastruktura turystyczna, więc podczas przerwy najadłem się solidnie. Wcześniej obejrzałem sobie sesję zdjęciową ekipy dziewczyn jadących na tandemie w ramach jazdy dla Fundacji ,,Na Kole” na którą czekały tutaj lokalne media.

Po wypoczynku ruszyłem w dalszą trasę, wiodącą przez Czechowice-Dziedzice w kierunku Brzeszcz (tak, tych sławnych ;-) i Oświęcimia. W Czechowicach czekał na uczestników maratonu pierwszy, spontaniczny i oddolny, punkt cateringowy przygotowany przez kibiców Wisły 1200. Na całej trasie do Gdańska takich miejsc było kilka; to dość niesamowite, że ludziom chciało się poświęcać swój czas, pieniądze i zaangażowanie w pomoc zawodnikom. Szacun i ukłony z mojej strony za wsparcie.

Tymczasem jak to na Śląsk przystało, na horyzoncie pojawiła się kopalnia węgla kamiennego, konkretnie Silesia z wielką hałdą węgla, widokiem dla człowieka z północy Polski zawsze ciekawym i oryginalnym. Bardzo interesujący okazał się też wodowskaz, stojący dość daleko od koryta Wisły, ale pokazujący jej potencjał powodziowy.
Za Czechowicami –Dziedzicami skończyło się województwo śląskie i Wisła 1200 wjechała do Małopolski. Minąłem Brzeszcze z kolejną kopalnią na horyzoncie, za nią można było skorzystać z punktu nawodnienia sygnowanego logiem Natanrower.pl.

Za Brzeszczami lekko wyszło moje nieprzygotowanie topograficzne, bo zdziwiłem się że jadę obok zabudowań i drutu kolczastego pomnika zagłady w Brzezince. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, jednak dość pobieżnie studiując mapę maratonu. A że byłem tutaj po raz pierwszy w życiu, to nie mogło się obyć bez kilku zdjęć tego strasznego miejsca.

Za Oświęcimiem trasa skręciła na wschód i do Krakowa było coraz bliżej. Wisła 1200 wjechała na wiślany wał razem z WTR i drogowskaz oznajmił 60 km do Krakowa. Ktoś tam się zarzekał, że to 60 km asfaltu, no ale tak nudno to Leszek trasy nie zaplanował ;-). Zresztą, sama WTR nie jest w całości pokryta asfaltem na tym odcinku. Jest też szuterek.
Niemniej, jazdy teraz nawigacyjnie była łatwa, Wisła była po prawej stronie i tego trzeba było pilnować. Po drodze można było obejrzeć kominy zakładów chemicznych w Oświęcimiu, konstrukcje Energylandii w Zatorze, śluzę Smolice w miejscu ujścia Skawy do Wisły i most, którym pokonywałem Wisłę podczas Maratonu Północ-Południe 2018.

Powoli dobiegał końca pierwszy dzień w trasie Wisły 1200, za jasności udało się jeszcze odpocząć i zjeść pyszne jabłka na punkcie w Czernichowie. Punkcie będącym świadectwem pasji jego właściciela, dawnego kolejarza. Do tego będącym miejscem przyjaznym rowerzystom, czyli wszystko było na swoim miejscu. Żal było szybko opuszczać to klimatyczne miejsce, ale cóż, Kraków wzywał.

Zegarek pokazywał, że w dawnej stolicy Polski zamelduję się koło północy. Idealna pora na spóźniony obiad i wczesne śniadanie łącznie. Planowałem catering na krakowskim rynku, ale po dogonieniu kilku bikerów postanowiłem zjeść i odpocząć wcześniej, w KFC. Oni też mieli takie plany, a ja nie chciałem plątać się w zakamarkach Lasku Wolskiego samotnie, w ciemnościach i po zagmatwanym śladzie.

Obżarstwo w KFC było solidne, długie i drogie. Ale że chciałem pierwszą noc spędzić w siodle to inaczej to nie mogło wyglądać. W końcu ruszyliśmy i zaczęła się wspinaczka w kierunku Kopca Piłsudskiego. Znając zaliczony rowerem Kopiec Kościuszki widziałem, że trochę pod górę będzie, tu nie wiedziałem tylko jak? Okazało się w sumie łatwo, największa wspinaczka była na Orlej, potem już był spokój.

Nie byłem pewny, czy nie będziemy też zdobywać Kościuszki, więc grzecznie sobie jechałem w grupie, znającej znacznie lepiej okoliczne ścieżki, co jednak i tak nie uchroniło nas od jednej skuchy nawigacyjnej, na szczęście bezbolesnej, czyli nie zakończonej podjazdem. A jak się okazało, że Kopiec Kościuszki robimy bokiem to ja przejąłem pałeczkę i dynamicznym zjazdem wprowadziłem grupę na krakowskie Błonia. Stąd już rzut kamieniem było od Rynku Głównego, gdzie pojawiliśmy się o 1 w nocy, i gdzie fotki zrobić trzeba było. Przy okazji można było zobaczyć, że to miejsce w wakacje nie zasypia :-)

W tym nocnym tłumie zbyt długo nie zabawiliśmy, dalsza droga czekała i wzywała z daleka. Wszak było to dopiero 200 km trasy. Jazda wiślanymi bulwarami pod ciekawie iluminowanymi mostami i innymi obiektami dostarczyła wiele przyjemności. Skończyły się one za mostem kardynała Macharskiego, gdzie pojawiły się kontrowersje jak jechać. Droga jakby zniknęła, okolica przypominała plac budowy, a ślad nie prowadził WTR. Ostatecznie to nią zdecydowaliśmy się jechać jakiś czas, a jak okoliczności się poprawiły to zjechaliśmy w kierunku koryta Wisły.

W końcu wydostaliśmy się z międzywala i lokalnymi asfaltami zaczęliśmy zbliżać się do Niepołomic. Do mnie zaś zbliżył się kryzys senny i szybciutko pożegnałem grupę, samemu zalegając na kilkanaście minut na przystanku autobusowym w Grabiach. Taki resecik dobrze mi zrobił, do tego już robiło się jasno, więc ruszyłem dalej. Na wysokości Niepołomic wjechałem na najbardziej wypasiony punkt wsparcia, z myjką i serwisem rowerowym. Otwarty bar też był.  Zaatakowałem pierogi, popiłem kawą i czułem się prawie jak na Orlenie, tylko lepiej.

Dowiedziałem się, że teraz do granicy Małopolski w Szczucinie Wisła 1200 jedzie po asfaltowym dywaniku WTR i Velo Dunajec z rzadka tylko zmieniając nawierzchnię. Velo Dunajec może dziwić, ale to objazd promu w Wietrzychowicach, który w normalnych czasach (czyli podczas pierwszych dwóch edycji W1200) był wykorzystywany przed zawodników, którzy startowali z Wisły wspólnie, bez podziału na grupy).

Nudy na takiej ilości asfaltu zrobiły się potężne, ale w gratisie był Dunajec w dolnym odcinku, Nieciecza z eleganckim stadionem otoczonym polami kukurydzy, pszenicy i innego dobra oraz zjawiskowe Zalipie, gdzie spędziłem dobre pół godziny podziwiając kunsztownie udekorowane domy. Cudo!
Za Zalipiem wróciłem na WTR i tym samym nad Wisłę, widocznie większą dzięki wodom Dunajca. Do Szczucina było już niedaleko, pora obiadowa wskazywała, że wypadało by w tym miejscu coś zjeść, bo potem to nie wiadomo kiedy nadarzy się okazja. Pewnie dopiero w Sandomierzu ;-)

Tak więc żegnając się bez żalu z asfaltem WTR zjechałem z trasy i udałem się na poszukiwania obiadu w Szczuczynie. Restauracja Sovrana okazała się być otwarta, zamówiłem dwa talerze rosołu z makaronem, do tego makaron ze szpinakiem i kurczakiem i tak to można do Sandomierza kręcić. W knajpie nie byłem sam, kilka osób z trasy też tu zjechało.
Po obiedzie pożegnałem się z województwem małopolskim i zacząłem wiślaną eksplorację świętokrzyskiego. Tutaj już nie będzie nadmiaru asfaltów, nudnych, płaskich prostych i jazdy bez cienia. Zaczyna się za to szlak elektrowni węglowych - pierwsza jest ta w Połańcu - który zakończy się Żeraniem w Warszawie.

Połaniec to także miejsce podpisania Uniwersału Połanieckiego, którego przypomnienie zajęło mi dobre kilka minut – do Googla zaglądać mi się nie chciało :-) Z ciekawostek terenowych to odnotowałem całkiem ładny podjazd i zjazd przed Połańcem, cały terenowy, który był miłym urozmaiceniem płaskiej wędrówki głównie przy wałach i na lokalnych asfaltach. Wisły na tym odcinku w zasadzie nie było jak zobaczyć.

W Połańcu za to mogłem się przyjrzeć elektrowni, bo trasa wiodła przy jej płocie. Cóż, duża i tylko szkoda, że taka nienowoczesna w obecnych czasach. Na dalszych kilometrach zacząłem obmyślać koncepcję noclegu w Sandomierzu, bo po pokonaniu 400 km trasy należało w końcu odpocząć w normalnych warunkach. Pomny doświadczeń z GreenVelo, kiedy to nocleg w kwaterze na sandomierskim rynku kosztował 350 zł za pokój, wolałem nie powtarzać tego manewru ;-)

Zanim jednak ukazał się Sandomierz trzeba było jeszcze minąć niewidoczny, po drugiej stronie Wisły, Tarnobrzeg, za którym zaczęły się sandomierskie sady jabłoniowe. Piękne widoki na jabłonie musiały wystarczyć, bo Wisła płynęła sobie za solidnymi już wałami i nie była widoczna z trasy.

Przed Sandomierzem w miejscowości Koćmierzów namierzyłem przy samej trasie miejscówkę o nazwie Gościniec Koćmierzów. Niewiele się zastanawiając , zajechałem do niej i jak się okazało, że wolnych miejsc jest do oporu, to postanowiłem szczęścia w Sandomierzu już nie szukać. Za całe 100 zł otrzymałem kolację, śniadanie – zrobiłem samodzielnie, bo pora wyjazdu nie była normalna ;-), do tego miałem nocleg i dowolną ilość świeżo wyciśniętego soku z jabłek. Gościniec ma też status Miejsca Przyjaznego Rowerzystom, co objawiło się m.in. umyciem roweru z błota po trudach wiślanych wertepów. A nade wszystko życzliwym i niezwykle empatycznym właścicielem tego miejsca.

Na kwaterę dotarłem chwilę po 17, spać poszedłem około 20, a ruszyłem w dalszą trasę około 5 rano. Tak to można jeździć ,,ultra” :-)

DALEJ >>>




Kategoria SUPERMARATONY