INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.89 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Dane wyjazdu:
512.00 km 0.00 km teren
23:50 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:65.00 km/h
Temperatura:38.0
Podjazdy:6141 m

TOUR de SILESIA

Sobota, 8 lipca 2023 · | Komentarze 4

Trasa: GODÓW-Orlova-Dobratice-Lysa Hora 1324 m-Lubno-Frýdlant nad Ostravicí-Chlebovice-Kylesovice-Bruntal-Praded 1491 m-Zlate Hory-Vysoka-Prudnik-Głogówek-Kędzierzyn Koźle-Kuźnia Raciborska-Rybnik-Pszczyna-Czechowice Dziedzice-Jasienica-Skoczów-Zebrzydowice-GODÓW

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem, całość wyjazdu + zdjęcia Andrzeja Demczuka, Michała-TdS oraz Mateusza Bireckiego (TdS))

WYNIKI

Dalej




Z maratonem Tour de Silesia (TdS) pierwszy kontakt miałem w pamiętnym roku 2020 kiedy to na wiosnę pandemia COVID rozłożyła świat na łopatki. Ale nie dała rady chłopakom ze Śląska, którzy stworzyli edycję zdalną, covidową, tej imprezy. To posunięcie bardzo przypadło mi do gustu i tak to grupa elbląskich bikerów wzięła udział w Tour de Silesia Covid Edition.

Trasę 250 km wszyscy spokojnie pokonali, a mi przyszło poczekać chwilę na udział w kanonicznej wersji TdS. Chwila trwała 3 lata, ale warto było czekać. W moim ultra podróżowaniu bardzo ważne – kto wie czy nie najważniejsze – jest to, aby trasa imprezy była mało znana, tajemnicza i z niespodziankami przejezdnymi rowerem.

TdS 2023 wpisał się w te oczekiwania idealnie, a nawet bardziej. Kompletnie nieznane Czechy, dwa szczyty górskie z których każdy większy od rekordowej dla mnie Czarnej Góry 1205 metrów w Kotlinie Kłodzkiej, bardzo mało znana część polska maratonu, 6000 metrów przewyższeń na 500 km. Perfekt!

Do startu w maratonie zachęciłem Andrzeja, który w zeszłym roku był spiritus movens mojego udziału w maratonie terenowym Baltic Bike Challenge 700 km Świnoujście-Krynica Morska, więc teraz ja byłem jego spirytusem w TdS :-)) Nie mógł mi odmówić ;-)

Do Godowa, gdzie był start i meta maratonu przybyliśmy w piątkowy wieczór, na spokojnie pobraliśmy pakiety startowe z chustą (bufem) i zimową czapką pod kask na czele.

Zwłaszcza to drugie akcesorium wskazywało, że orgowie wiedzą coś, czego nie wie cała polska meteorologia, która prognozowała na weekend 8-9 lipca dzikie upały. Zacząłem obstawiać śnieg na Pradziadzie, czyli najwyższej górze maratonu – 1491 metrów.

Poza tym kupiliśmy z Andrzejem okolicznościowe T-shirty Tour de Silesia, czarne jak główne bogactwo tych okolic i napiliśmy się dla równowagi finansowej darmowego piwa.

Po zrobieniu kilku fotek oraz okolicznościowego wywiadu z Sebastianem Dusikiem (Gustav) – jednym z głównych organizatorów TdS obok Pawła Pieczki zrobiliśmy zakupy spożywcze i udaliśmy się do Łazisk, gdzie już czekało na nas słońce, na razie tylko w nazwie hostelu Słoneczny Anioł ;-)

Nocka szybko minęła, udało się normalnie pospać i po śniadaniu spokojnie ruszyliśmy na start. Nasza grupa ruszała o godzinie 8:05 i tak też punktualnie to nastąpiło. Ściganci z miejsca odpalili 5 bieg i tyle było ich widać.

Ja chciałem przynajmniej przez jakiś czas korzystać z ogonów naszej grupy jako nawigacji na czeskich drogach – bo po starcie może z 5 km było w Polsce – ale szybko okazało się, że to my jesteśmy ogonem :-)))

Trzeba było więc odpalić telefon, tym bardziej że Andrzeja nawigacja coś tam wariowała i musiał on ją resetować. Jako że po kilkunastu km było już widać Łysą Górę to w sumie na ekran za często nie trzeba było zerkać. Góra ta wydawała się niebotycznie wysoka, wyraźnie wystająca ponad całą okolicę i okoliczne wzniesienia. Prawdziwa Królowa Śląska Cieszyńskiego…

Asfaltami szerokimi i wąskimi, dobrym i popękanymi dotarliśmy w jej pobliże, aby w okolicach 50 km trasy rozpocząć już tylko 15 km wspinaczkę na szczyt (1324 metrów). Prawdziwa sztajfa zaczęła się po skręcie z głównej drogi na drogę już tylko w jednym kierunku – szczytu.

Dopóki podjazd był w lesie upał nie był tak dokuczliwy, ale po wyjechaniu z niego zacząłem się odwadniać prawie w oczach. Na szczęście dobrze oszacowałem swoje potrzeby i na sam podjazd zostawiłem cały bidon. Pierwszy zużyłem podczas 50 km, drugi podczas 16km. Zabawne ;-)

Na podjeździe trzeba było uważać, bo słoneczna pogoda sprawiła, że drogą przemieszczały się albo ją przecinały grupy pieszych, do tego zjeżdżali – czasami z lekko przesadzoną prędkością – inni uczestnicy TdS. Na szczęście to nie była to droga z nachyleniem podjazdu na poziomie 20% i nie było potrzeby meandrować od pobocza do pobocza, bo wtedy groziłoby to czołowym zderzeniem.

Na całym podjeździe miałem dwa momenty, kiedy chciałem zejść z roweru. Było to w chwilach jak prędkość spadała do 7-7,5 km/h i jego prowadzenie nabierało sensu w ramach urozmaicenie ruchowego.

Że jednak były to krótkie chwile to ostatecznie pchania nie było, ale przerwy fotograficzne oczywiście tak, bo widoki były przednie a podczas zjazdu to wiedziałem, że nie będzie ochoty na zatrzymywanie się.

Im bliżej szczytu tym bardziej gotowałem się na widok rowerów elektrycznych, które swobodnie nas wyprzedzały. Na co dzień oczywiście nic nie mam do takiej formy aktywności, bo i na nich trzeba coś tam kręcić, ale w tym momencie … ;-)

Na szczycie pojawiłem się o godzinie 11:30, czyli w samym apogeum upału. Nic więc dziwnego, że po postawieniu roweru i zdjęciu kasku pierwszą czynnością było wylanie na siebie chyba z połowy baniaka z wodą. I to było dobre, i to było fajne. I teraz można było coś zjeść.

Na szczycie bowiem orgowie przygotowali bufet, pierwszy z pięciu na całej trasie 500 km. Ciacho było dobre, arbuzy rewelacyjne, banany spoko, woda nieodzowna, batony KruKam zabrałem na drogę, napoje Tymbark wypiłem a coli już nie było.

Na Andrzeja poczekałem około 25 minut, bo jednak słuszne okazały się moje przestrogi, aby wymienił sobie kasetę z 28 na 34 zęby. Ja tak zrobiłem i to z pewnością pomogło. On tego nie dokonał i na pewno miał trudnej. Skończyło się pchaniem przez dobre 2-3 kilometry.

Po odpoczynku ruszyliśmy w dół około godziny 12:15 i tak skończyła się przygoda z Łysą Górą. Stan asfaltu i tłumy ludzi uniemożliwiły zjazd z prędkością o której czasami się marzy, więc na dole bolały nas palce od częstego hamowania, a wiele km potem dostrzegłem czarne ślady na tylnej tarczy hamulcowej. Coś musiałem przysmażyć ;-)

Kolejne kilometry mijały na jeździe czeskimi drogami z raczej malutkim ruchem samochodowym, oszczędzaniu wody bo sklepów było jak na lekarstwo a te co były – jakiejś sieci – to zamknęły się w sobotę o 11 i cześć. Pracowały w sobotę zaś od godziny 7, jak podawała informacja na drzwiach. Że też to się komuś opłaca na 4 godziny ludzi spędzać w sobotę?

Po dobrych 100 km przestałem w końcu widzieć ogromne dwa kominy elektrowni Detmarovice, czyli w sumie miejsca naszego startu w Godowie. Bo do tej pory to była taka wycieczka dookoła komina :-)))

A gdy zobaczyliśmy z Andrzejem pylon ze znajomym symbolem orlenowskiego orła, to nie bacząc że stacja benzynowa stała przy autostradzie nr 1 niedaleko Ostrawy, chcieliśmy do niej z nasypu, przez płot schodzić ;-) Tam była bowiem szansa na picie, jedzenie a może i nawet program Vitay :-)))

Ostatecznie, oczywiście pozostało to w sferze żartów. Ale wjazd rowerami z autostrady na czeski Orlen to byłoby coś ;-)

Za kilkanaście km namierzyliśmy otwartą lodziarnię, co przy nagrzanym do abstrakcyjnych temperatur powietrzu jawiło się jak oaza na pustyni. Ja zakupy lodów zapoczątkowałem, za chwilę kupowało je już kilku ultrasów jadących za mną, w tym Andrzej. Była też granita, ale to cholerstwo jest tak lodowate, że sobie kiedyś gardło tym załatwiłem. Więc nie brałem.

To ochłodzenie było dobre, bo do punktu w Kylesovicach dotarłem za dobrą godzinę. Andrzej jechał nieco wolnej i na ten bufet dotarł z 5 minut po mnie. Menu było opisane jako ,,zupa-krem” i byłem pełen niepokoju, co to za krem dla ultrasów orgowie przygotowali. Bo generalnie znam jeden na ultra, mało jadalny ;-)

Krem okazał się pomidorową z makaronem, czyli był to strzał w 10! Już wiedziałem, że Pradziada sobie łyknę na deser razem knedlami, które były tam przewidziane.

Ale tymczasem połykałem drugi talerz pomidorowej i popijałem zimną colą ze stojącej tam lodówki, którą zaangażowana obsługa co chwila zapełniała kolejnymi butelkami. Na punkcie były też arbuzy i banany oraz napoje Tymbark.

A jak komuś było mało, to już za korony mógł udać się do restauracji i poprawić sobie np. pizzą.

Z Kylesovic ruszyliśmy z Andrzejem razem i dopóki trasa była płaska to Endrju napierał, tak jak on potrafi. Czyli ogień … Problemy zaczęły się przy najmniejszych zmarszczkach, gdzie kolega momentalnie zostawał z tyłu. A przed nami był raczej niekrótki podjazd na Pradziada …

Jeden z postojów na którym czekałem na Andrzeja, skończył naszą wspólną jazdę na TdS. Limit 30 godzin, który sobie założyliśmy przed startem (organizatorzy dawali 34 h) godzin był coraz mniej realny, a prognoza pogody na niedzielę nie dawała nadziei na radykalne przyspieszenie – miało być jeszcze goręcej niż dzisiaj.

Jedynym plusem był fakt, że Czechy się kończyły i niebawem trasa wchodziła do Polski. Polski, gdzie logistyka zakupów jest bajką w stosunku do naszych południowych sąsiadów.
Andrzej kazał mi jechać samemu, gdyż jemu coraz bardziej doskwierała prawa stopa, która bolała, piekła i ogólnie cierpiała po chyba zbyt długim spacerze w SPD-ach na Łysą.

I tak zaległ na trawie, wyglądając naprawdę słabo. Rad nierad, ruszyłem dalej solo, zostawiłem mu 400 koron żeby w razie czego mógł sobie coś kupić, zrobiłem fotkę wioski w której zaległ i postanowiliśmy skontaktować się telefonicznie już w Polsce.

Bo w Czechach roaming raz działał, raz nie działał, a generalnie nie było żadnego zasięgu. Pomimo ustawienia wszystkiego co możliwe w naszych telefonach.
Także od 177 km jechałem samotnie, chociaż po pewnym czasie dogoniłem kilku bikerów jadących przede mną. Z nimi tasowałem się już do samej mety.

Tymczasem na mapie zbliżałem się do Bruntala, jakiegoś większego miasta na trasie. Postanowiłem tutaj poszukać czegoś do picia, jedzenie powiedzmy że miałem. Na rynku namierzyłem tylko kilka restauracji i żadnych otwartych sklepów. Kiedy już machnąłem na to ręką moim oczom pokazał się otwarty kebab.

I to było dobre. Nie kebab i nie pizza w nim (sic!), ale chłodziarka pełna puszek Coca-Coli :-) Dwie poszły w torbę, jedna w siebie i już byłem gotowy do rozpoczęcia wspinaczki na Pradziada.

Bo to w sumie tutaj się zaczęło. Po drodze był jeszcze krótki zjazd do Małej Morawki a stąd to już zaczęła się jazda w górę. Około 16 km podjazdu, z czego 9 takiego już konkretnego, na szczyt.

W masywie Pradziada dało się zaobserwować chmury, ale to już była taka woda po kisielu bo to była już godzina 20 i upał w naturalny sposób zelżał. Fajnie za to wyglądał szczyt z masztem oświetlany przez zachodzące słońce. Takie oko Saurona ;-)

Około 21 pojawiłem się na dużym parkingu pod Pradziadem i zacząłem zasadniczy podjazd na szczyt. Ruch samochodowy nie istniał, gdzieś tam zamigotała mi czerwona lampka zawodnika, którego postanowiłem sobie dogonić. A że podjazd jednak nie przypominał tego z Łysej to i udało mi się tego dokonać.

Po drodze zatrzymywałem się oczywiście zrobić zdjęcia, ale myśli o prowadzeniu roweru nie pojawiły się. Metry wysokości wchodziły jak nóż w masło, było niespodziewanie łatwo. Organizator dał nam wybór, czy najpierw zdobywamy szczyt i potem jedziemy na bufet-punkt kontrolny w schronisku Chata Barborka czy też na odwrót – najpierw bufet, a potem 3 km na szczyt.

Ja wybrałem drugą opcję, bo nie lubię na zjazdach hamować jak nie trzeba, a i z pustym żołądkiem jechać na rekordową dla mnie wysokość – 1491 metry n.p.m. jeszcze z rowerem nie byłem – nie chciałem.

I tak wbiłem się na punkt, gdzie knedle z jagodami i bitą śmietaną posypane kakao podawał mi sam Paweł Pieczka, jeden z najlepszych zawodników polskiej sceny ultra, organizator Tour de Silesia.

Poza tym na punkcie było ciasto, była kawa, cola oraz banany i arbuzy. Było też ciepło, bo za oknami temperatura bardzo ładnie zleciała z +30 do +10 i zacząłem się cieszyć z cienkich, wełnianych rękawiczek, których użycie przewidziałem już w Elblągu.

Po najedzeniu się i wypiciu kawy ruszyłem na szczyt w towarzystwie pieszych turystów. Kilku próbowało się ścigać się ze mną, ale po informacji, że mam w nogach ponad 200 km i na pewno wygrają wyścig na szczyt, zahamowali i wdali się w rozmowę co, jak i dlaczego?

Na szczycie Pradziada majaczyła w ciemnościach wieża telewizyjna z czerwonymi lampkami sygnalizacyjnymi. Zrobienie zdjęcia bez statywu w tych warunkach graniczyło z cudem, ale od czego jest najmocniejszy tryb bocialarki ;-)

Oświetliła ona wieżę do pewnej wysokość i pozwoliła co nieco zobaczyć. Jeszcze więcej widać na zdjęciu Andrzeja, który zrobił takie cudo. Tak czy siak, Pradziada nocą mam zaliczonego, teraz trzeba będzie go zaliczyć kiedyś za dnia. To powinno być łatwiejsze ;-)

Chwilę potem rozpocząłem zjazd, ale asfalt i na Pradziadzie nie był pierwszej młodości i do linii lasu trzeba było zsuwać się ostrożnie. Zwłaszcza że ruch pieszy istniał, a bywali oni nieprzewidywalni w swoich manewrach.

Na wysokości schroniska dostrzegłem w lampie znaną sylwetkę Andrzeja, wspinającego się na Pradziada. Kurwa, jak ja się ucieszyłem widząc tego fightera w tym miejscu!!! Dałem po hamulcach, stanąłem koło niego i zapytałem, czy był już na punkcie kontrolnym/bufecie?

Powiedział, że nie był więc prawie siłą zawróciłem go z podjazdu i kazałem jechać coś zjeść, napić się i odpocząć. Nie protestował, chyba się mnie wystraszył :-)))))
Za chwilę ponownie byłem więc w schronisku, Andrzeja zostawiłem pod opieką Pawła, ojca-dyrektora TdS a sam ruszyłem dalej w dół.

Zjazd leciałem na hamulcach, bo noc, bo nieznana droga, bo las, bo wizja sarenek i innych borsuków, bo chęć dotarcia do mety w jednym kawałku ;-)

Na parkingu pod Pradziadem byłem ponownie po 3 godzinach od pojawienia się tutaj po raz pierwszy i tak akcja zdobywania tego szczytu się zakończyła. Droga dalej prowadziła z górki, a na kolejnych kilometrach czekały jeszcze dwie krótkie wspinaczki na jakieś pomniejsze górki.

Przed nimi dogoniłem innych bikerów z maratonu, przez chwilę jechaliśmy razem, no ale na tych dwóch podjazdach za Pradziadem ich zgubiłem.

W końcu o godzinie 3:16 wjechałem do Polski przez Trzebinę i chwilę potem zameldowałem na wytęsknionym – nigdy nie sądziłem, że taki stan może dotyczyć stacji paliw :-))) – Orlenie w Prudniku.

To nic, że za 10 km był przygotowany bufet w Laskowicach. Musiałem zjeść i wypić coś znanego. W tym przypadku były to zapiekanki i kawa.

Po tym wczesnym śniadaniu ruszyłem pełny optymizmu ku wschodzącemu nad Opolszczyzną słońcu, które przywitałem na pustej i dobrej jakościowo DK 40 jadąc w kierunku Kędzierzyna Koźla.

Po drodze zajrzałem na wspomniany bufet w Laskowicach. Nic tam nie jadłem, chociaż ryż z warzywami wyglądał spoko. Popiłem sobie coli, zjadłem banany i ruszyłem dalej.

W drodze do Kędzierzyna przyglądałem się typowym w tym województwie dwujęzycznym nazwom miejscowości. Podobne co do zasady są w województwie pomorskim, tam w języku kaszubskim, a w opolskim w języku niemieckim z uwagi na mieszkającą tutaj mniejszość niemiecką.

W Kędzierzynie-Koźlu zatrzymałem się nad Odrą zrobić kilka zdjęć i rzucić okiem na miasto, które miałem okazję widzieć po raz pierwszy. Kojarzyłem je właśnie z Odrą i z zakładami chemicznymi, które dało się z trasy dostrzec.

Za Kędzierzynem rozpoczęły się lasy Kuźni Raciborskiej spustoszone w 1992 roku przez największy w historii powojennej Polski pożar. Teraz po tym katakliźmie nie było już śladu i drzewa dawały piękny cień w ten kosmicznie upalny dzień. Wsparcie zaczęło także nadchodzić od Koszmara, który też informował, że Andrzej jest z 30 km za mną.

Lasami dotarłem do Rybnika, także miasta w którym jeszcze moje rowerowe koła się nie kręciły. Pierwszą tablicę z nazwą miasta przyjąłem zwyczajnie, drugą – po iluś tam kilometrach – z lekkim uśmiechem, a gdy zobaczyłem po raz trzeci RYBNIK to pomyślałem, że tego miasta już nie opuszczę.

Ta miejscowość ma bardzo nieregularny kształt – co widać na mapach – i dlatego tak wiele razy wjeżdżałem i wyjeżdżałem z niego :-)

Za Rybnikiem minął 400 km trasy i do mety zostało jeszcze 108 km i jeden punkt kontrolny. Gdzieś tam na horyzoncie pojawiły się znane z początkowych kilometrów dwa wysokie kominy Detmarovic, albo to była fatamorgana, bo one lubią tworzyć się w gorącym powietrzu.

Żywota dokonały także akumulatory w moim aparacie, bo zabrałem tylko 3 sztuki, zamiast 5. Na szczęście główny akumulator działał należycie, chłodzony solidnie wodą z licznie mijanych po drodze Żabek. Otwartych Żabek ;-)

Tak na marginesie, to logistyka ultra w Czechach i w Polsce to dwa światy. Tam ciężko było coś znaleźć otwartego, u nas sklepy zwykłe, Żabki i Orleny czynią jazdę w każdych warunkach banalną nawet w niedzielę.

Trasa teraz prowadziła przez najmniej atrakcyjne okolice. Nie było na czym oka zawiesić, nie było górek, był za to spory ruch aut – pomimo niedzieli – wskazujący, że Śląsk to liczebnie zupełnie inna bajka niż puste województwo warmińsko-mazurskie.

Opłotkami minąłem Pszczynę i dotarłem w okolice kojarzone z maratonu Wisła 1200. Goczałkowice Zdrój, Zabrzeg i kiedy już zacząłem wypatrywać trawy po kolana – uczestnicy Wisły 1200 wiedzą o czym piszę, reszta się dowie jak przejedzie albo poczyta relację – dotarłem do Międzyrzecza Górnego na ostatni podczas TdS bufet.

Wbrew nazwie miejscowości nie prowadził do niej jakiś podjazd z serpentynami czy też o nachyleniu 20%. Tutaj otrzymałem na talerzu kebaba z frytkami i surówką, dostrzegłem też zimne piwo 0%, które zafundował mi sam Paweł Pieczka – dzięki! W Elblągu będzie na Ciebie czekało zimne EB ;-) – które weszło jak marzenie w rozgrzany organizm.

Wypiłem też z litr zimnej coli z lodem. Lodem, który jak się potem okazało był inspiracją dla będącego z tyłu Andrzeja i jego bolącej stopy do zrobienia sobie lodowego okładu. Miałem ochotę poczekać tutaj na niego, tak aby razem finiszować, ale kibicujący Marcin jednym SMS-em sprawił, że postanowiłem walczyć.

Napisał: ,,W 32 powinieneś się zmieścić …” To było jak szpila, która sprawiła że ostatnie 50 km do mety pokonałem w 2 godziny. To mogło mnie zabić, ale co tam :-)))

Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Dzięki Koszmar!

I tak to w szaleńczym tempie przeleciałem ostatnie kilometry maratonu, odnajdując znajome obrazy z GMRDP w okolicach Zebrzydowic i Marklowic. Na chwilę znowu wjechałem do Czech, aby po chwili finiszować w Godowie. Po 31 godzinach 42 minutach śląska epopeja dobiegła końca.

Najgorętszy medal w mojej historii ultra wręczył mi Paweł Pieczka i po chwili siedziałem na trawie w cieniu solidnej lipy odpoczywając sobie po tej niesamowitej przygodzie.

Monitoring mówił, że Andrzej także dostał przyspieszenia na ostatnich kilometrach i wyrobi się w limicie 34 godzin.

Ja tymczasem podniosłem 4 litery i udałem się na obiad. Otrzymałem kotleta z piersi kurczaka, modrą kapustę i ziemniaki. Dokupiłem do tego browara i to wszystko było dobre. Bardzo :-)

W międzyczasie na metę dotarł Andrzej (33:11) i narzekając, że nikt go nie fetował i nie czekał z medalem dotarł na obiad. Medal miał ;-)

Teraz był czas na wymianę spostrzeżeń, wniosków i wymianę poglądów z innymi ultrasami. Po obiedzie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do Słonecznego Anioła. Nie było problemem zasnąć…

Podsumowanie:
Po raz pierwszy ktoś z Elbląga wziął udział w tym maratonie i tym bardziej cieszy, że obu debiutantom udało się go zakończyć w limicie czasu już za pierwszym razem. Prawdziwy ultra charakter pokazał oczywiście Andrzej, powstając jak Feniks z popiołów po czeskim kryzysie i finiszując ze sporym zapasem. Kiedy wiele znaków wskazywało, że ta sztuka może mu się nie udać. Brawo Endrju!

Oczywiście muszę wbić mu małą szpilę, bo gdyby mnie posłuchał i przed TdS wymienił sobie kasetę na 34z to pewnie nie musiałby pchać podjazdu na Łysą i w ten sposób stopy by sobie nie nadwyrężył. Nie zrobił tego, bo musiałby wymieniać też przerzutkę tylną. A tego nie chciał ;-)

Organizacyjnie impreza została przygotowana bardzo dobrze, a największy zarzut mam do organizatorów, że nie poinformowali na odprawie, jak wygląda kwestia sobotniej dostępności sklepów w Czechach. Ta wiedza – biorąc pod uwagę ekstremalne warunki – pomogłaby inaczej rozplanować logistykę zakupów.

Inne sprawy miały mniejszy kaliber i dotyczyły drobnych braków na bufetach zapowiadanych artykułów (cola na Łysej) albo menu niekoniecznie rowerowego (kotlety na mecie, kebab z frytkami w Międzyrzeczu).

Dzięki Paweł, dzięki Sebastian za zaangażowanie i pasję w tym co robicie. A Tour de Silesia polecam każdemu, kto chce poznać ciekawe okolice pogranicza polsko-czeskiego i zaliczyć dwa piękne czeskie szczyty. I niech Was nie zmyli te ,,kameralne” 500 km ;-)












Komentarze
MARECKY
| 23:10 piątek, 4 sierpnia 2023 | linkuj Dzięki za miłe słowa i info. Ja bym te dwa szczyty zostawił już na stałe ;-)
Gość | 20:25 piątek, 4 sierpnia 2023 | linkuj Gratulacje. Tak dla informacji. Trasa co roku się zmienia. Nie jestem pewien ale z tego co mi się wydaje to najtrudniejsza była w 2019 i wynosiła 510km i ponad 7000m wzniosu. Tak więc za rok pewne jest że zostanie ona wytyczona innymi drogami.
MARECKY
| 23:38 niedziela, 16 lipca 2023 | linkuj Dzięki!
sky1967
| 16:27 niedziela, 16 lipca 2023 | linkuj Gratulacje !!!
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa wnyte
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]