Dane wyjazdu:
Temperatura:33.0
GÓRY MRDP - II ETAP
Niedziela, 25 sierpnia 2019 ·
| Komentarze 0
Trasa: GŁUBCZYCE-Zebrzydowice-Cieszyn-Wisła-Zawoja-Zakopane-BUKOWINA TATRZAŃSKA
GPS (całość)
GALERIA (z opisem)
GALERIA (Łapszanka)
Dalej >>>
Pobudka nastąpiła o godzinie 20 a obudziła mnie burza. Rzut oka na prognozy upewnił mnie, że to nie
potrwa długo i zacząłem się zbierać do wyjazdu, który nastąpił o godzinie 21,
kiedy to chmury burzowe opuściły Głubczyce. Mokrymi ulicami i przy dźwiękach
jakiegoś koncertu ze sceny na rynku opuściłem Głubczyce, których po tak długim
pobycie w nim już raczej nigdy nie pomylę z Głuchołazami :-) i ruszyłem w
kierunku Kietrza.
Na tym punkcie kontrolnym nr 4 byłem o 22:08 i ponownie
jadąc zmienioną trasą zapuściłem się na nowe drogi. Tym razem była to mijanka
Raciborza, Wodzisławia Śląskiego i Jastrzębia Zdrój. Kompletnie pustymi drogami
jechałem sobie mijając dwujęzyczne nazwy miejscowości i licząc światła na
różnych kominach, słupach i wieżach. Za
Gorzyczkami przekroczyłem A1 i zameldowałem się na dużej stacji benzynowej o
nazwie Uniwar. Dochodziła 2 w nocy z niedzieli na poniedziałek i uświadomiłem
sobie, że dobrze było by zdążyć przed porannym szczytem komunikacyjnym minąć
Cieszyn i być już w Wiśle. Duża kawa została wypita tak na wszelki wypadek i
depnąłem na pedały. Do Wisły miałem 45 km. Po drodze zajrzałem po raz trzeci i
ostatni do Czech, jadąc w cieniu kominów elektrowni w Detmarowicach. To był
najkrótszy odcinek, zaledwie 3 km.
Zebrzydowice to ogromna stacja kolejowa, ale nie wiedziałem
, że tunele pod nasypem z torami też są tak długie. Kilka fotek w tym miejscu
powstało. Tutaj też było widać najwyraźniej, że kiedyś istniała w tym miejscu
granica i kontrola graniczno-celna. Z Zebrzydowic prosta droga prowadziła do
Cieszna przed którym wzmógł się ruch TIR-ów zjeżdżających z drogi S52.To tylko
przyspieszyło mój przelot przez Cieszyn w którym tylko sprawdziłem, jak stoję
godzinowo z moim planem na maraton. Był on ustawiony na 96 godzin, czyli 4
doby. W Cieszynie miałem być o godzinie 4 rano, a zameldowałem się w centrum o
godzinie 4:15. Czyli było bardzo dobrze.
Z Cieszyna zaczęła się powolna wspinaczka do Ustronia i
dalej w kierunku Wisły i przełęczy Kubalonka, czyli wracałem w góry. Nareszcie.
Beskid Śląski to mocno zurbanizowane tereny, ale na szczęście jeszcze nie
wszystko zostało zabudowane. Świt zastał mnie nieopodal Hotelu Gołębiewskiego w
Wiśle, na licznik wskoczyło 500 km a po godzinie 6 ja wskoczyłem do sklepu
spożywczego na śniadanie. Było na
bogato: jogurty, drożdżówki, bułki z ziarnami, ser żółty, ser topiony.
Normalnie, bufet szwedzki i zabrakło tylko jajecznicy oraz parówek :-).
Obserwując lokalsów jadących do pracy i robiących zakupy,
poczułem się szczęściarzem, który za chwilę będzie zdobywał przełęcze i
podziwiał piękne panoramy. Urlop! Kubalonka po takim śniadaniu została łyknięta
ekspresowo, inna sprawa, że jak zmierzyłem ten podjazd to było to tylko 2-3 km
bardziej konkretnej wspinaczki. Dłuższe podjazdy to my mamy na Wysoczyźnie
Elbląskiej.
Tablica ,,Istebna’’ pojawiła się zatem bardzo szybko i
rozpocząłem długi zjazd, znacznie dłuższy niż podjazd od Wisły. Za Istebną
lekki podjazd na Jaworzynkę oznaczał zdobycie punktu kontrolnego nr 5 (7:22) na
517 km trasy.
Teraz czekały na mnie wąskie asfalty ciekawie meandrujące po
okolicznych przysiółkach i momentami będące niezłym testem dla hamulców tarczowych.
Do tego nawigacja w smartfonie była w ciągłym użyciu, bo zagubić się tutaj
można było bardzo łatwo. Sceneria jazdy
w dolinach wypełnionych mgłami była iście bajkowa. Zdjęcia w galerii z tej
okolicy nazwałem ,,Chce się żyć’’, ale jak
zobaczyłem
cmentarz
to przyszło mi do głowy, że ,,umierać też się chce’’. Tam nawet po odejściu z
tego świata, mają dalej piękny widok na niego ;-)
I tak sobie wspinając się i zjeżdżając – jeden ze zjazdów
przypominał skocznię narciarską i przez mgłę
na dole oraz zabudowania odbył się na hamulcach – kręciłem sobie kilometry kładąc do głowy widoki, które
będzie się wspominać w szare, listopadowe wieczory i poranki.
Tutaj też w okolicach wsi Sól-Kiczora jeden z podjazdów 14%
zdjął mnie z siodełka, bo prędkość spadła do 3 km/h a wtedy warto uruchomić
inne mięśnie nóg. Jak się okazało, było to jedno z dwóch podejść na całej
trasie do Przemyśla. O drugim za chwilę. Tymczasem przypomniało mi się, że
dostałem wczoraj informację, że Robert miał kraksę z Marcinem ze Sztumu i w
wyniku uszkodzenia opony nocuje w Milówce i czeka na otwarcie sklepu
rowerowego. A ja do Milówki właśnie się
zbliżałem i niebawem zameldowałem się w jej centrum.
Porozmawiałem chwilę z kolegą, zakupiłem lampkę tylną
utraconą w Kotlinie Kłodzkiej i ruszyliśmy wspólnie dalej walcząc zacięcie z
porannym zatłoczeniem na odcinku Milówka-Węgierska Górka. Górale pędzili jak
szaleni, ale o dziwo nie wyprzedzali ,, na gazetę’’ i nie wpychali się przed
nas. Styl mojej jazdy znudził się Robertowi tuż za Węgierską Górką i ruszył z
innym zawodnikiem tempem bardziej szosowym. To tylko Wiki w roku 2015 był w
stanie przejechać ze mną 2/3 całej trasy :-)
Większą miejscowością na trasie była teraz Zawoja z punktem
kontrolnym nr 6, którą odwiedziłem wrześniową porą w zeszłym roku podczas Maratonu
Północ-Południe (MPP). Wtedy to była nocna wspinaczka na przełęcze Przysłop i
Krowiarki, teraz miałem okazję podziwiać je obydwie w pełni sierpniowego słońca.
Gorącego słońca.
Przysłop poszedł sprawnie, w Zawoi planowałem obiad, ale tak
skutecznie mijałem kolejne wyszynki, że jak się już połapałem, że to koniec
miejscowości, to byłem w lesie rosnącym na zboczach Babiej Górze. W ten sposób
na Krowiarkach zameldowałem się o 14:30, chłodząc się i napełniając bidony ze
źródełka u stóp przełęczy. Lodowata woda była jak na zamówienie.
Zeszłoroczny zjazd z Krowiarek wspominam jako koszmar,
podczas którego zmarzłem nieprawdopodobnie i w sumie nie wiem, jak znalazłem się
na Orlenie w Jabłonce gdzie doszedłem do siebie dzięki pomocy zawodników MPP,
szczególnie Anity i Stasia. Teraz było zupełnie inaczej, chociaż nie było mowy
o odpoczynku podczas zjazdu bo od strony Tatr nadciągała piękna chmura burzowa.
Przyspieszyć trzeba było, bo zjazd w ulewie i burzy na odkrytym terenie to
raczej słaba koncepcja.
Wraz z pierwszymi kroplami deszczu dotarłem do Restauracji
Pasieka w Jabłonce, gdzie zjadłem zasłużony obiad i dyplomatycznie przeczekałem
burzowe opady. Wbrew nazwie restauracja miała coś więcej niż miody i zjadłem
tam żurek, pierogi z bryndzą, suszonymi pomidorami i pesto oraz dwie kawy
mrożone. Lecha tym razem nie było.
Odcinek z Jabłonki do Czarnego Dunajca jechałem z duszą na
ramieniu, bo bardzo długa prosta tego odcinka sprawia, że kierowcy szaleją
tutaj jak na torze wyścigowym. Fatalnie to się jechało w porze powrotów do domu
i dużego ruchu. Od skrętu w Czarnym Dunajcu na Chochołów wiedziałem już, że na
jednej burzy to się dzisiaj nie skończy. Ołowiane chmury szły od strony
Zakopanego i pytaniem było, nie czy lunie, tylko kiedy i czy pada nad Zakopanem
czy może tylko w samym mieście. Zbliżałem się bowiem do najwyższych
punktów maratonu i pomny tragedii na
Giewoncie sprzed kilku dni nie chciałem tego robić w burzowych obłokach.
Na razie jednak nie padało, a ja skupiłem się na
fotografowaniu chochołowskiej architektury drewnianej, która zawsze mi się
podoba. Widząc na poboczu mieszkańców zatrzymałem się i spytałem, jak oceniają
nadchodzącą burzę. Stwierdzili, że w
Zakopanem to pada na pewno, a w okolicach Głodówki to różnie być może.
Zatem jak zaczęło kropić, zatrzymałem się w przydrożnej
wiacie która pojawiła się jak na zamówienie.
Po chwili padać przestało, a kierunek przesuwania się chmur wskazywał,
że główne uderzenie pójdzie bokiem i mnie ominie. Nie tracąc więc czasu
ruszyłem do Zakopanego. Jego ulicami płynęły potoki wody, a że od sanktuarium
na Krzeptówkach jechałem w dół to i potoki towarzyszyły mi aż do ronda. Oczywiście nie jechałem w tej wodzie
wypełniającej koleiny jezdni, tylko ciąłem środkiem nieco blokując Zakopane,
za co oczywiście niniejszym serdecznie przepraszam kierujących ;-).
Zatrzymywać się nie było po co, więc od razu rozpocząłem
wspinaczkę do schroniska Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej. W tym przyjemnym
miejscu – poznanym w
zeszłym roku jako meta MPP – zamierzałem bowiem coś zjeść i nabrać sił na ostatnim już
noclegu przed finałową jazdą na metę w Przemyślu.
Wraz z napotkanym zawodnikiem zignorowaliśmy znaki objazdu i idąc z
rowerami przez plac budowy nieco się
ubłociliśmy. Najśmieszniejsze, że ten skrót nic nam nie dał, bo objazd był
króciutki.
Jadąc pod górę i kilka razy dynamicznie zjeżdżając dotarłem
przed 21 na Głodówkę, gdzie wysłałem SMS-a o zdobyciu punktu kontrolnego nr 7 i
poszedłem spać. Jedzenia nie było, bo kuchnia była już zamknięta. Wykąpałem się, naładowałem elektronikę chociaż
Hammer nie wymaga ładowania co 20 godzin jak standardowe smartfony i poszedłem
spać. Pobudkę ustawiłem na 4 rano, tak żeby zdążyć na wschód słońca nad
Łapszanką. To miał być hit tego wyjazdu.