Dane wyjazdu:
Temperatura:18.0
PIERŚCIEŃ TYSIĄCA JEZIOR
Niedziela, 1 lipca 2018 ·
| Komentarze 16
Trasa: ŚWIĘKITY-Dobre Miasto-Mrągowo-Ryn-Olecko-Augustów-Sejny-Gołdap-Kruklanki-Kętrzyn-Reszel-Lidzbark Warmiński-Orneta-ŚWIĘKITY
MAPAGALERIA (z opisem + dojazd)
Motto: Tysiąc jezior, setki kapliczek, dwie dziury w obręczy :-)
Przyjemną miejscówkę Roberta Janika, komandora największych
maratonów w Polsce, w Świękitach mam przyjemność odwiedzać rzadko, ale dość regularnie przy okazji
różnych rowerowych wypadów po okolicy. Po okolicy, gdyż elbląscy bikerzy nie
mają daleko do tej warmińskiej osady.
Tym razem odwiedziny wiązały się z drugą jazdą w maratonie
Pierścień Tysiąca Jezior, do udziału w którym zachęciła mnie odwrócona w
stosunku do 2015 roku trasa. W końcu można było zmierzyć się z podjazdem na
Górę Rowelską od trudniejszej strony.
Na start ruszyłem z Elbląga w piątek po południu i dość
eksperymentalną trasą dotarłem do Świękit. W bazie zawodów niewiele się działo,
więc ruszyłem do Pityn zostawić rzeczy na kwaterze agroturystycznej.
Wyluzowany ze zbędnego bagażu wróciłem do Świękit, na
rozpoczynającą się odprawę techniczną.
Wraz ze mną przysłuchiwał się jej mój imiennik, elblążanin
MarekDive, dla którego miał to być
pierwszy maraton w życiu i szansa na mocne pobicie dotychczasowej życiówki.
Po odprawie wybraliśmy się nad Pasłękę, w której tym razem
nikt nie zażywał kąpieli, a potem gościliśmy się przy ognisku. Tak doczekaliśmy
przyjazdu kibiców z Elbląga w postaci
Kasi,
Mariusza, Sławka i Leszka.
Wesołe pogaduchy mogłyby trwać do rana, ale mus był iść
spać, bo wiadome było, że kolejna noc będzie w siodle albo w innym, równie
niewygodnym miejscu. Marek zaszył się w namiocie, ja wróciłem do Pityn i
zaległem w szerokim łóżku. Nocka szybko minęła i rano po dobrym, makaronowym
śniadaniu ruszyłem na start.
Startując w kategorii SOLO godzinę startu miałem wyznaczoną
dopiero na 10:00 (pierwsi zawodnicy ruszyli o 8:00, zaś ostatni o 10:30).
Ruszyłem w towarzystwie 4 kolarzy, których jeszcze na odcinku drogi szutrowej
lekko odstawiłem bo miałem szersze opony :-).
Po wjechaniu na asfalt dość szybko mnie dogonili. Zgodnie z
prognozami mieliśmy wiatr w plecy z kierunków północno/północno-zachodnich. Pierwszy
punkt kontrolny był zlokalizowany w Jezioranach (45 km – 11:41), tuż za jedyną
na Warmii drogową serpentyną. Końcówka
dojazdu do niego prowadziła po drobnych kamyczkach, co doprowadziło kilku
szosowców do spazmów, ale jakoś się dopchali do pieczątek potwierdzających
obecność.
Ja na punkcie pobrałem batonika, dwa banany i ruszyłem
dalej. Śmigało się w dalszym ciągu wyśmienicie, ale na zjeździe przed Reszlem poczułem i
dostrzegłem, że tylne koło bije mi na
boki. Krótki postój zdiagnozował
sytuację jako pęknięcie obręczy przy główce szprychy. Było to w okolicach 70
km, więc dobre pół tysiąca było jeszcze przede mną. Niezła perspektywa, nie ma co.
Sprawdziłem, czy obręcz nie obciera o hamulce (nie
obcierała) i ruszyłem dalej. Na krzyżówce przed Reszlem dostrzegłem 4
bikerów jadących od strony … Biskupca,
którzy chwilę przedtem mnie wyprzedzili. Chłopaki porypali skręt na
skrzyżowaniu ;-)
Układ drogowy faktycznie sprzyja tam pomyłkom, gdyż w prawo
trzeba skręcić na trzecim w kolejności skrzyżowaniu. Tutaj zaczął się jedyny na całym maratonie
odcinek wspólny dla jazdy tam i z powrotem. Skończył się on tuż przed tablicą Święta
Lipka, gdzie droga skręciła na Mrągowo ustawiając nas całkowicie z wiatrem w
plecy. I zaczęła się jazda bez trzymanki, tym bardziej że punkt w Mrągowie miał
być zamknięty o 14:30, a to było 102 km od startu w Świękitach.
Do Mrągowa dotarłem wraz z małą grupką o 14:05 (102km)
wykorzystując ich nawigację po ulicach miasta w sprawnym dojeździe do punktu. Tutaj nastąpiło tankowanie wody i
,,bananowanie’’.
Teraz czekała nas 20 km po drodze krajowej nr 57, co
wydawało mi się najsłabszym odcinkiem całego maratonu. Nie było tak źle, ruch pomimo
rozpoczynających się wakacji nie było bardzo duży, TIR-ów brakowało, ale mimo
to wolałem trzymać się niedaleko innych zawodników. W Rynie opuściłem krajówkę i ruszyłem w
kierunku Mikołajek i DK16. I to na tym krótkim 3 km odcinku doszło do
najgroźniejszego zdarzenia, które mogło zupełnie zakończyć moją jazdę.
Przez chwilę zagapiłem się i jechałem zbyt blisko pobocza
tej wąskiej drogi. Spróbował to
wykorzystać baran jadący osobówką z przyczepą dla koni, który wyprzedził mnie
na gazetę, a przyczepką to chyba na włos.
Jakbym skurczybyka dorwał na jakimś parkingu to bym go chyba zabił :-( .
Po zjechaniu z DK 16 nastała cisza i spokój, a dodatkowo
zaczął się odcinek drogi dla mnie nowej i nieznanej ( po skręcie w Kozinie na
Rydzewo). Skręt ten przegapił Wojciech
Łuszcz, który pomimo moich rozpaczliwych okrzyków pojechał prosto na Giżycko).
Na punkcie w Wydminach wyjaśnił mi, że zauważył błąd nawigacyjny i przez
Giżycko nie jechał.
Zanim do Wydmin dotarłem zaliczyłem jeszcze odcinek DK 63,
gdzie panował zupełny spokój i znowu poganiany pięknym wiatrem dotarłem do
Wydmin wyprzedzając na tym odcinku
licznych zawodników.
Na punkcie w
Wydminach (176 km – 17:32) była pomidorowa z kończącym się niestety
makaronem oraz kanapki, które wziąłem na potem.
Za Wydminami spotkałem jadącego pod prąd
Pawła z Ełku z
którym wymieniłem ultrakrótkie pozdrowienia, jak na ultra maraton przystało ;-)
Chwilę potem widziałem stojące na poboczu dwa samochody w asyście policji i
straży pożarnej, czyli byłem na miejscu wypadku (chyba czołowego zderzenia na łuku drogi).
Niebawem dotarłem do Olecka, gdzie samodzielnie zrobiłem
sobie punkt żywieniowy na miejscowym Orlenie. Generalnie, nie było potrzeby
stołować się nigdzie, bo jedzenia na maratonie zapewnionego przez organizatora
było w bród, no ale takiej kawy jak na Orlenie to nie mieli :-).
Zatankowałem więc mega moccę i tak doładowany wystartowałem w kierunku
Dowspudy, gdzie był PK4. Musiałem tam zdążyć przed zmrokiem, aby uwiecznić fotograficznie
piękny budynek kordegardy oraz
pozostałości Pałacu Paca.
Zanim to się wydarzyło, skorzystałem z upierdliwego wyjazdu
po polbrukowej, fazowanej, ścieżce rowerowej z Olecka, zastanawiając się ilu
było takich naiwniaków jak ja ;-). Znaki B-9 przy drodze nie pozostawiały
jednak wyboru.
Przed Dowspudą hamowałem jeszcze we Wieliczkach zobaczyć
piękny, modrzewiowy kościółek jak żywcem przeniesiony z Podkarpacia. Tymczasem byliśmy na Mazurach a to jest najstarszy drewniany kościół w tych okolicach.
Bardzo stylowy!
Kolejny postój to już Dowspuda (240 km - 20:42), gdzie w
odrestaurowanej wartowni pałacu Paca mieści się Centrum Obsługi Turysty
KORDEGARDA. Tutaj czekał na zawodników - których było całe mnóstwo - ciepły
obiad w postaci rosołu z makaronem oraz schabowego z ziemniakami i surówką.
Schabowy to danie mało rowerowe, ale nie było co wybrzydzać, za to rosołem
tankowałem się pod korek. Chwilę odpocząłem i pojechałem focić, bo promienie zachodzącego słońca wskazywały,
że noc jest tuż, tuż.
Fotki, jak widać w
galerii, wyszły, a ja ubrany w nogawki i
rękawki pędziłem już do Augustowa w ślad za czerwonymi światełkami. Po drodze
upewniłem dwóch bikerów, że jadą dobrze bo chłopaki mieli koncepcję wjazdu na
S8. Bardzo niezdrową koncepcję ;-).
W Augustowie był w 2015 roku punkt kontrolnym, teraz
pozostawało tylko sprawnie przemknąć przez zasypiające miasto. Poszło to
średnio sprawnie, bo zbyt szybko zjechałem z DW 664 i ląduję na brukowym rynku
w samym centrum miasta zamiast wygodnie ominąć centrum DK 16.
Niemniej wkrótce wylatuję z miasta i korzystam z asfaltowej
ścieżki rowerowej, która prowadzi do Kanału Augustowskiego (śluza Przewięź).
Dalej już pozostaje gładki asfalt DK 16, która w niczym nie przypomina jej
mazurskiego odcinka - panuje cisza i spokój. Na długich prostych widziałem
ciągle kilka migających czerwonych światełek innych zawodników. Nią dotarłem
okolice Sejn i za Gibami skręciłem na Sejny, gdzie znajdował się PK 5 (305 km -
0:04). Zaczęła się niedziela i
zaczęły się przeboje z silnikiem, który
do tej pory pracował bezproblemowo.
Na punkcie coś tam zjadłem i siedząc poczułem, że biorą mnie
dreszcze. Ciepła herbata i taki barszcz robią swoje i po chwili już jest
OK. Po drugiej chwili już OK nie jest i znowu się trzęsę. Zamykają mi się też
oczy, więc oddalam się od punktu na którym gra muzyka i ciężko się zdrzemnąć.
Parkuję na wygodnym przystanku autobusowym nieopodal zamkniętego sejneńskiego
Orlena i przysypiam. Budzi mnie przyjazd radiowozu, którego załogę uspokajam że
nic mi nie jest i po prostu odpoczywam. Zdziwieni nie są, mówią że nie ja
pierwszy :-).
Nie wiem ile tam biwakowałem, ale z kilkanaście minut na
pewno. Potem ogarnąłem się i
ruszyłem dalej. Noc była jasna, zresztą P1000J jest rozgrywany w najłatwiejszym
z możliwych terminie, kiedy to słońce znajduje się płytko za horyzontem a
noc trwa wszystkiego 4 godziny. Po kilku kilometrach czując w dalszym ciągu zamykające się oczy, zaatakowałem się Red Bull’em.
Skutek był odwrotny od zamierzonego, bo
za chwilę szybko i sprawnie oddałem napój na asfalt wraz z sejneńskim
barszczykiem. Doszło do mnie, że nie jest dobrze.
Postanowiłem doturlać się do punktu kontrolnego w
Rutce-Tartak, gdzie czekał obiad i możliwość odpoczynku w nieco lepszych
warunkach niż przystanek, pole czy łąka. Dotarłem tam o 3:45 mając 345 km w
nogach. Od Sejn pokonałem 40 km w prawie 4 godziny! Nie rzuciłem się na obiad,
tylko na skórzaną sofę, którą ktoś właśnie opróżnił. Dzięki Ci dobry człowieku
:-)). Ustawiłem zegar na 4:30 i obudziłem się o tej godzinie. Na obiad był
chudy żurek oraz zrazy z kaszą gryczaną. Żurek delikatnie zjadłem, siedząc
blisko drzwi do toalety (tak na wszelki wypadek), zrazy ominąłem szerokim łukiem zaś faszerowałem się kaszą
gryczaną w niej upatrując napędu na czekający mnie podjazd pod najwyższe
wzniesienie maratonu, czyli Rowelską Górę.
Po wyjściu z Zajazdu Kalinka, gdzie był PK był już
oczywiście dzień, wiatr wiał jakby w twarz i droga się wznosiła. Około 2 km
podjazd pozwolił się rozgrzać, bo temperatura na polskim biegunie zimna nie
rozpieszczała i o świcie było około 8 stopni.
Na zjeździe do Wiżajn czuję mocne drgania tylnego koła,
zatrzymuję się więc i stwierdzam, że w obręczy mam już dwa pęknięcia. Niedziela
od północy przebiega wzorcowo, idealnie po prostu ;-/.
Plany poprawienia wyniku z 2015 roku (31h 50min) odkładam na
święte nigdy, teraz skupiam się aby nie ruszyć do Suwałk na PKP. W Wiżajnach na
skrzyżowaniu skręciłem w lewo i stwierdziłem, że wiatr mam w ... plecy. To
jakieś czary bo w końcu wracam na zachód, z którego wiało w plecy przez całą
sobotę. Czyżby teraz zaczęło wiać ze wschodu?
Nie było się co zastanawiać, trzeba było jechać. Prędkość już nie
ta, ale 20 km/h dało się jechać. Do gołdapskiego punktu kontrolnego
umiejscowionego tym razem nie na rynku, ale pod Piękną Górą dotarłem o 8:34
(400km), robiąc od Sejn 95 km w ponad 8 godzin. To się nazywa kryzys :-).
Tymczasem jechałem w kierunku Bań Mazurskich, gdzie trasa
skręcała na Kruklanki. Z widocznego momentami GV nie korzystałem, bo i po co.
Zanim tam skręciłem odwiedziłem kultową bańską lodziarnię z 1970 roku, która do
tej pory produkuje lody w termosach według starych receptur i tylko w trzech
smakach: śmietankowym, czekoladowym i owocowym. I to są prawdziwe lody
tradycyjne :-). Zjadłem ostrożnie dwie gałki.
Z Bań Mazurskich droga do Kruklanek długo się wznosiła po
słabej jakości asfalcie, aż do kulminacji w postaci garbów na asfalcie. Takiego
cuda jeszcze nie spotkałem. W intencji obręczy poszło wiele zdrowasiek;
jeszcze trochę a zacząłbym śpiewać litanie.
Zjazd do centrum Kruklanek nastąpił dopiero w samej
miejscowości, a gdy zaczął się podjazd zatrzymałem się i siedząc na murku
zjadłem na śniadanie bułki zabrane z gołdapskiego punktu kontrolnego, popiłem
pepsi i dopchałem żelkami. Poczułem wracającą moc i można powiedzieć, że
silnik wrócił do normalnej pracy. Niestety obręcz tak łatwo naprawić się nie
chciała :-)
Za Kruklankami popełniłem jedyny na trasie błąd nawigacyjny
jadąc na Giżycko a nie na Węgorzewo. Kosztowało mnie to w sumie 8 km gratis,
chociaż mogłem i w ten sposób dotrzeć do Pozezdrza. Tylko wiązałoby się to z
koniecznością jazdy po DK 63.
Za Pozezdrzem przez Harsz i urokliwym przesmykiem między
jeziorami, który w 2015 roku był oblężony przez wczasowiczów, a teraz wiał
pustką za sprawą silnego wiatru i dość niskiej temperatury dotarłem do
Sztynortu, gdzie znajdował się PK nr 8 (466 km - 13:02). Cateringiem zajmowała
się tam pani Marta prowadząca firmę Domowe jedzenie/obiady u Marty. W ofercie
dla nas były naleśniki z twarogiem i to było dobre, bardzo dobre.
Do tego dorzuciłem żelki, sezamki i pojechałem dalej.
W Starej Różance sfociłem urokliwy wiatrak ,,holender’’ zachowany w
całkiem dobrym stanie.
W tych okolicach planowałem krótką jazdę z
Grzegorzem z Kętrzyna, który jak się dowiedział o moich problemach obręczowych zaoferował
jej wymianę (włącznie z przekładką kasety). Dzięki wielkie Przyjacielu za
ofertę pomocy. Ostatecznie jednak z pomocy nie skorzystałem, do spotkania
także nie doszło bo miałem być w Kętrzynie w godzinach porannych, a nie po
południu.
Tak więc przemknąłem przez Kętrzyn nawigując własnoręcznie,
co okazało się nietrudnym zadaniem bo miasto jest dobrze oznakowane i
pokręciłem w kierunku Świętej Lipki. W zamierzchłych czasach jadłem tam dobre
pierogi i postanowiłem powtórzyć ten manewr.
Poruszające się jak muchy w smole kelnerki przez 5 minut nie
zdołały dotrzeć do mnie i przyjąć zamówienia, więc bez żalu opuściłem
Błękitnego Anioła, tym szybciej, że doczytałem w książeczce wyścigu że PK 9 w
Reszlu to jest Restauracja Rycerska.
Do Reszla ze Świętej Lipki jest rzut beretem więc o 16:15
(517 km) już jadłem obiad w Reszlu. W ofercie była pomidorowa z makaronem i
pierogi i to było idealne menu na ostatnie 100 km trasy, a zwłaszcza pagórki
między Reszlem a Bisztynkiem. Zbliżał się też kres słabych asfaltów i
trzymania kciuków za rozwaloną obręcz; trzeba było tylko dotrzeć do Lidzbarka
Warmińskiego.
W dawnej stolicy Warmii zlokalizowany został ostatni,
10 PK (560 km - 19:25). Wymagał on podjęcia wysiłku wjechania na sam szczyt
wzgórza na którym są słynne zimne Termy Warmińskie. Bolesne to było :-) Na tym
punkcie nie jechałem już sam, bo od Wozławek, czyli początku DW 513 towarzyszył
mi (a raczej ja jemu) Artur z Gdyni. Artura poznałem przy okazji rozpoczęcia
poszukiwania osoby z samochodem, która zawiezie mnie do Elbląga. Wolałem bowiem
nie ryzykować i zmuszać obręczy do dodatkowego wysiłku powrotu z mety w
Świękitach do Elbląga. Znacie prawa Murphy'ego, prawda? Ja też je znam ;-)
I takim to sposobem jechałem ostatnie kilometry w
towarzystwie bikera, dla którego udział w maratonie był poprawieniem życiówki i
który zgodził się zawieźć mnie i Bocasa do domu. Sympatycznie rozmawiając i
turlając się po łaciatym asfalcie dojechaliśmy do Lidzbarka, zaliczyliśmy punkt
i już po wyremontowanej DW 513 popedałowaliśmy do Ornety.
Końcowe kilometry przebiegały w warunkach kończącego się
dnia i dłużącego się podjazdu do Wapnika. Dłużyło się także
Dareckiemu, obserwującemu relację on-line, bo napisał o 22 SMS-a : ,, Kończ Waść :-)''. Tego mi trzeba było i w końcu jednak zamigotały światła
mety w Świękitach a po 36 h 32 minutach warmińsko-mazurska epopeja
dobiegła końca. Na mecie czekał na nas pokaz fajerwerków, a nie czekał pieczony
prosiak, będący znakiem firmowym tej imprezy :-(.
Pozostało schować namiot Artura, zdemontować przednie koła w
rowerach i dotrzeć do Elbląga, co też nastąpiło o godzinie 1 w nocy już w
poniedziałek. Wielkie dzięki Artur!
W domu wylądowałem w wannie i dumając nad przyczynami takiej
a nie innej jazdy doszedłem do wniosku, że jechałem za szybko, robiąc zbyt
krótkie przerwy jak na moje możliwości. Więcej grzechów nie pamiętam, bo chwilę potem zasnąłem. W łóżku.