Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg.
Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-).
Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.91 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.
Idea przejechania trasy dookoła dawnego województwa elbląskiego
narodziła się po uzyskaniu informacji z elbląskiego oddziału
PTTK, że taka trasa powstała i jest nawet odznaka za jej pokonanie.
To było gdzieś tak z dwa lata temu. W zeszłym roku kolega Wojtek
zrobił ją etapami a ja już wiedziałem, że z braku czasu trzeba
będzie pokonać dystans w trybie non-stop. Teraz od pomysłu
należało przejść do fazy realizacji.
Na miejsce startu
jechałem już lekko zaniepokojony, ile to z tych 60 osób, które
wykazały zainteresowanie maratonem na Facebooku zdecyduje się
faktycznie stawić na Placu Słowiańskim. Miałem bowiem wrażenie,
że sporo osób klikało odpowiedni przycisk nie dostrzegając, że
to wycieczka na dystansie 447 km a nie 44 km ;-)
Plac Słowiański o
godzinie 20:00 pusty oczywiście nie był, ale kręcący się w
okolicy ludzie mieli także związek z trwającymi Dniami Elbląga,
sporo osób było też w roli kibiców, obserwatorów i zwykłych
gapiów.
Wygłosiłem krótką
przemowę ze stopni fontanny, wykonaliśmy kilka pamiątkowych zdjęć
i można było ruszać w trasę. Ostatecznie ruszyły w nią 22
osoby, które miały różne założenia co do trwania jej długości.
W naszym peletonie pojawiły się też trzy rowerzystki (Joanna,
Sylwia i Marysia) z zamiarem pokonania całej trasy. Wyróżniał się
także jadący na rowerze poziomym Marek.
Ulica Mazurska
wyprowadziła nas z miasta i jeszcze chwilę mieliśmy do rozpoczęcia
zdobywania pierwszych podjazdów na Wysoczyźnie Elbląskiej. Jak to
zwykle bywa peleton rozciągnął się na płaskim jadąc pod wiatr;
Roberto monitorował pędzącą czołówkę, a ja skupiłem się na
zamykaniu grupy.
Pierwszy podjazd za
Kamionkiem Wielkim okazał się trudną przeprawą dla uczestników i
grupa straciła łączność wzrokową ze sobą. Ale że wcześniej
zapowiedziałem, że pierwsza dłuższa przerwa będzie na Orlenie w
Braniewie to – myślę – że nikt nie odczuwał niepokoju z faktu
, że jedzie przez chwilę samotnie. Po podjazdach nastąpiły jak
wiadomo także zjazdy i w ten sposób szybko osiągnęliśmy
Tolkmicko. Czekała na nas jeszcze jedna wspinaczka do Pogrodzia, a
potem to już miały być mniej ekstremalne interwały warmińskiej
ziemi.
Nieco obawiałem się
stanu remontowanej drogi wojewódzkiej 504 na odcinku Pogrodzie
–Frombork, ale okazało się, że spora część nowej nawierzchni
jest już położona, a jazdę urozmaicały postawione tymczasowe
skrzynki sygnalizacji świetlnej. Tutaj też dostrzegłem kolegę
naprawiającego dętkę, ale nie potrzebował on pomocy i poradził
sobie we własnym zakresie.
We Fromborku
pożegnali się z nami zgodnie ze swoim planem Henryk i Łukasz
(pierwszym, który zjechał z trasy był Robert – jeszcze w
Elblągu, potem w Kamienniku Wielkim zawrócił Darecki) a my za
chwilę zameldowaliśmy się w Braniewie.
Na stacji benzynowej
odpoczynek trwał już w najlepsze, tutaj też dołączył do nas
Władek, który z tego miasta rozpoczął objazd województwa
elbląskiego. W nogach mieliśmy 50 km, była godzina 22:30. Przerwa
trwał dobre 20 minut w czasie której zawodnicy pojedli, popili i
odpoczęli. Tutaj też przeżyłem lekki szok poznawczy, gdy
poznałem ciężar roweru ( a właściwie sakw) rowerzystki Sylwii.
Podobno wzięła picie na całą drogę …
Bez zbędnego
zamulania ruszyliśmy dalej na północ w kierunku Gronowa. Spowolnił
nas jednak ośmiotorowy przejazd kolejowy na rogatkach Braniewa pod
którego szlabanami staliśmy dobre kilka minut. Wykorzystałem to do
zrobienia nocnych zdjęć peletonu.
Wiatr w międzyczasie
osłabł prawie zupełnie i odcinek do granicy z Rosją w Gronowie
pokonaliśmy ekspresowo. Po skręcie na Żelazną Górę pożegnaliśmy
się z dobrym asfaltem, który do tej pory mielimy pod kołami
naszych rowerów a zaczął się warmiński miszmasz.
Kolejny postój
nastąpił w Lelkowie, gdzie zmieniliśmy kierunek jazdy na
południowy, który z drobnymi odgięciami towarzyszył nam do
Kisielic. Wiatr stał się naszym sprzymierzeńcem, chociaż
nawierzchnie dróg nie zawsze pozwalały to wykorzystać.
Niebawem minęliśmy
uśpione Pieniężno (100 km – 1:30) i skierowaliśmy się na
Ornetę. Przed tym miastem nastąpiła walka z tracącą powietrze
dętką w rowerze Waldka i upartą oponą, która nie chciała jej
przyjąć. W końcu jednak wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Ekipa czekała na
nas w Ornecie, a że świt był z gatunku zimnych (tylko +6) to i
ruszyliśmy bez zbędnej zwłoki. Za Ornetą pożegnał się z nami
Andrzej, którego założeniem startowym było spędzenie nocy w
siodełku i przez Godkowo i Pasłęk wrócił samodzielnie do
Elbląga.
My tymczasem
mknęliśmy na Wilczęta. Tuż przed tą miejscowością wykonałem
kilka zdjęć klimatycznego wschodu słońca z nisko ścielącymi się
mgłami i wspaniałymi kolorami nieba. To jedna z tych chwil, kiedy
wiesz czemu nie warto spać, jak można jechać.
W Wilczętach
pożegnałem się z Marysią i jeszcze jednym bikerem, którzy
postanowili w tym miejscu zjechać do Elbląga. Maria jechała na
rowerze w stylu roweru miejskiego na którym jednak nie mogła
rozwinąć skrzydeł prędkości (chociaż zrobiła na nim kiedyś
250 km). Wiem jednak, że czeka na nią już rower szosowy, na
którym niebawem pokaże niejednemu facetowi plecy.
Samotnie pogoniłem
więc za oddalającą się grupą zasadniczą, którą dopadłem na
pasłęckim Orlenie (160 km – 5:00). Miałem ochotę na hot-doga,
ale okazało się, że grupa wyczyściła cały zapas ciepłych, a na
nowe trzeba byłoby czekać 30 minut. Zadowoliłem się więc kanapką
na ciepło i kawą.
Wiadomością z
gatunku nieprzyjemnych była informacja, że druga z naszych bikerek,
Sylwia, nie dotarła jeszcze do Pasłęka. Okazało się , że w
Wilczętach pojechała prosto i do Pasłęka jechała na około,
przez Młynary. Samotna jazda w nocy i na nieznanej trasie nie
podłamała w niej ducha i jak ją ujrzeliśmy można było ruszać
dalej. Z Orlenu chyba nie skorzystała :-).
Za Pasłękiem walkę
toczyliśmy ze zmasakrowanym asfaltem drogi wojewódzkiej 526 której
nawierzchnia mogła się chyba tylko podobać Karolowi, który jechał
na fullu z oponami 2,4. Cała reszta ekipy miotała się od pobocza
do pobocza w poszukiwaniu najrówniejszego toru jazdy. A ja zacząłem
zachodzić w głowę, czemu męczę się na Bocasie a Cube na oponach
2,1 i z amorem stoi w domu. Za rok tego błędu nie powtórzę :-)
Po dotarciu do ronda
w Przezmarku (190 km – 7:30) zarządziłem postój, bo istniało
ryzyko, że ktoś pojedzie prosto a należało skręcić w prawo.
Staliśmy dość długo, co Waldek wykorzystał na kolejną naprawę
dętki.
Wkrótce dojechała
reszta grupy, w tym Sylwia z Leszkiem. Zbliżał się czas
rozejrzenia się za miejscem, gdzie będzie można zjeść konkretne
śniadanie i nie miał to być Orlen.
Jako że Robert,
Lucjan i Marcin zameldowali się w Suszu sporo przed nami zostałem
poinformowany, że śniadanie w formie bufetu oferuje znana mi już z zeszłego roku Warmianka. W Suszu (210 km- 8:30)
odbywał się tego dnia triathlon i pewnie dlatego restauracja była
czynna od rana. Służby przepuściły nas warunkowo (jechaliśmy
chodnikiem) i wkrótce zasiedliśmy nad talerzami z jajecznicą,
pomidorami, ogórkami i innymi specjałami dalekimi od hot-dogów.
Ładowanie kalorii odbyło się za całe 17 zł od osoby.
Po śniadaniu
niektórzy zalegli na trawie, ale nie czas był na spanie czy
opalanie. Mieliśmy ponad godzinę opóźnienia w stosunku do planu
zakładającego przejechanie dystansu w 24 godziny brutto.
Kończyły się
powoli pagórki na naszej trasie i przez Kisielice oraz Trumieje
dotarliśmy do Gardei (250 km – 11:11). Słońce zaczęło już
bardzo mocno świecić i należało zadbać o odpowiednie chłodzenie.
W tym celu przydał się lokalny sklep, łaskawie czynny w niedzielę
niehandlową.
Za Gardeją czekał
nas zjazd w dolinę dolnej Wisły i tak rozpoczęła się jazda bez
żadnych wzniesień, czyli po Żuławach – kwidzyńskich – na
dzień dobry. Jako że jechaliśmy teraz na północ, wiatr zaczął
wiać nam w twarz, ale nie były to jakieś silne porywy.
Peleton był już
mocno porwany, tak że do Nebrowa Wielkiego (270 km – 12:17)
wjeżdżaliśmy grupkami. Pojawiły się znaki Wiślanej Trasy
Rowerowej, która niebawem będzie oznakowana w całym województwie
pomorskim. Pod jednym ze sklepów na przedmieściach Kwidzyna (Nowy
Dwór) zebraliśmy się w większą grupę i tak już podróżowaliśmy
do końca. W Kwidzynie odłączył się Robert , który miał
uroczystość rodzinną i o 18 musiał być już w Elblągu a wraz z
nim Lucjan i Marcin. Ten ostatni dołączy do nas na ostatnie 100 km
w Malborku.
A tymczasem
przejechaliśmy u podnóża warownej katedry w Kwidzynie i ruszyliśmy
w kierunku Wisły w Korzeniewie. Dalsza droga wiodła wzdłuż
królowej polskich rzek schowanej za wysokim wałem
przeciwpowodziowym. Na własne oczy ujrzeliśmy ją w Białej Górze,
czyli rozwidleniu z którego swój bieg rozpoczyna Nogat.
Za Białą Górą
(310 km – 14:38) zaliczyliśmy Piekło i nazwa tej miejscowości
dobrze też opisuje jakość asfaltu w jej okolicach i przy
Rezerwacie Las Mątawski. To już był prawdziwy dramat, bo do
łaciatego asfaltu, który towarzyszył nam na większości trasy,
doszły dziury. Tutaj nawet jazda slalomem okazała się dużym
wyzwaniem. Trzaski z mojego roweru dochodziły niesamowite. Na
szczęście nie rozpadł się.
Pora obiadowa
sprzyjała rozmyślaniom, co i gdzie by tutaj zjeść. Bliskość
Malborka ułatwiała planowanie, tylko że z powodu obsuwy czasowej,
nie chcieliśmy zasiadać w restauracji bo obiad dla takiej grupy
trwałby dobrą godzinę. Z uwagi na sporą liczbę osób
debiutujących na długim dystansie nie chciałem, aby nasza jazda
zakończyła się podczas drugiej nocy, kiedy to deficyt snu staje
się niebezpieczny.
Zatrzymaliśmy się
więc na rogatkach Malborka (Grobelno), gdzie jest jeden z
najlepszych Orlenów w naszych okolicach. Poza standardowym menu
można tam zjeść pierogi, wypić świeżo wyciśnięty sok, a nawet
wziąć prysznic jakby ktoś się uparł. Ja postawiłem na pierogi
ruskie i colę i to było dobre ;-)
Malbork (340 km –
16:55) i zamek obejrzeliśmy tylko zza perspektywy Nogatu i tyle
musiało wystarczyć. W Malborku dołączył do nas Marcin,
natomiast jazdę na trasie zakończyła Sylwia, która z powodu
kontuzji tutaj się wycofała w towarzystwie Leszka.
Przed nami było
ostatnie 100 km, z czego było wiadomo, że na ostatnich km wiatr
będzie nam sprzyjał. Była więc szansa na zobaczenie tablicy
,,Elbląg’’ za dnia.
Do Nowego Stawu
przez Kościeleczki prowadzi z Malborka nowa droga rowerowa z której
skorzystaliśmy. Takie rzeczy to tylko w pomorskim. Przez Nowy Staw
przemknęliśmy bokiem, nie zajeżdżając pod sławny ,,ołówek’’
jak i nie mniej sławnego ,,Jędrusia’’ ;-)
Postój zrobiliśmy
w Ostaszewie, gdzie uzupełnione zostały płyny. Bezalkoholowy
Żywiec smakował wybornie. Po przekroczeniu S7 w Dworku wjechaliśmy
w strefę oddziaływania zmotoryzowanych turystów podążających na
i z Mierzei Wiślanej. Wszak były to już wakacje i dodatkowo
jeszcze koniec długiego weekendu. Większość z nich zmierzała w
kierunku Gdańska i Elbląga, toteż do wyprzedzeń ,,na gazetę’’
nie doszło.
Jadąc równym i
dość szybkim tempem dotarliśmy do Mikoszewa (380 km - 19:00),
gdzie po postoju cateringowym grupa włączyła 5 bieg i czując
najwyraźniej bliskość mety przyspieszyła. Momentami jechaliśmy
z prędkościami 27-29 km/h, co sprawiło, że Mierzeję Wiślaną
do Sztutowa pokonaliśmy ekspresowo.
W Sztutowie
pierwszym zjazdem ruszyliśmy na Rybinę, bo to już nie był czas na
podziwianie mostu 4 pancernych i Szkarpawy. W zamian mieliśmy Wisłę
Królewiecką.
Zbliżał się
ostatni trudny odcinek przed nami, czyli wąska i ruchliwa droga
wojewódzka 502 do Nowego Dworu Gdańskiego. Nie chcąc jechać
oponami w większości szosowymi po płytach betonowych z Tujska,
trzeba było odcinek z Rybiny do Żelichowa pokonać w towarzystwie
blachosmrodów.
Obyło się bez
niebezpiecznych sytuacji, chociaż kilku kierowców spieszyło się
nadmiernie. W Żelichowie skręciliśmy na boczny asfalt i w spokoju
dotarliśmy do przedostatniego punktu kontrolnego w Nowym Dworze
Gdańskim (409 km – 20:36).
Przejechaliśmy
przez miasto bez zatrzymywania się, a na postój wybraliśmy
skrzyżowanie przed Marzęcinem. Dla bezpieczeństwa bowiem
(obawiałem się ruchu powrotnego znad morza na odcinku
Marzęcino-Kazimierzowo) zmieniłem koncepcję końcówki trasy i do
Elbląga postanowiłem wjechać od starą drogą krajową nr 7. W tym
celu Marzęcino uwieczniłem tylko na karcie pamięci aparatu, a
całą grupą ruszyliśmy w kierunku Solnicy.
Tam wjechaliśmy na
starą siódemkę, która jest wyposażona teraz w drogę dla rowerów
i ruszyliśmy w kierunku bielącego się wieżowcami na tle
Wysoczyzny Elbląskiej Elbląga. Piękny widok po dobie jazdy. W
Jazowej wjechaliśmy z powrotem do województwa
warminsko-mazurskiego, które 20 lat zastąpiło województwo
elbląskie. W Kazimierzowie odbiła na Bielnik II Joanna, ostatnia z
trzech rowerzystek które śmiało podjęły trud przejechania
maratonu. Jej jedynej udało się to za pierwszym razem. No, ale
trudno się dziwić, skoro dziewczyna potrafi przebiec non-stop 240km ale też dysponowała najbardziej stosownym do
tego rowerem!
W zamian dotarł do
nas Darecki, który miał do nas dołączyć o poranku w Pasłęku,
ale trochę mu się przesunęło. Ale co tam :-)
Chwilę potem
minęliśmy tablicę ,,Elbląg’’ co Karol skwitował uniesieniem
ręki w górę. Dobrze znam ten gest z moich różnych powrotów do
Elbląga i podejrzewam, że debiutujący na długim dystansie biker
czuł wielką radość i dumę.
Zatrzymaliśmy się
na skrzyżowaniu Trasy UE i Nowodworskiej aby wykonać pamiątkową
fotografię finiszerów. Była godzina 21:40, czyli nasze opóźnienie
w stosunku do planu wyniosło dokładnie 100 minut. Do zamknięcia
pętli w Braniewie szykował się Władek, bo tam rozpoczął jazdę
z nami. Niestety, musiał zrobić to samotnie. Reszta ekipy udała
się na zasłużony wypoczynek, chociaż ja zbyt długo nie pospałem,
bo już o 5:30 siedziałem z rowerem w pociągu do Ostródy.
Podsumowanie:
W jedną dobę
elbląskie grono ultrasów powiększyło się dwukrotnie. Do 7 osób
(Robert, Krzysiek, Mariusz, Leszek, Marek, Sławek, Marecki)
dołączyło drugie tyle (Joanna, Władek, Karol, Marcin K, Marcin B,
Wojtek i Roman). To było podstawowe założenie imprezy, aby
pozwolić i pomóc chętnym osobom do podjęcia wyzwania, które
tylko na pierwszy rzut oka wydaje się z gatunku ,,mission
impossible ‘’. Cel ten został osiągnięty w 200%.
Tak niespodziewany i
wspaniały odzew elbląskiego środowiska rowerowego zmusza wręcz do
podjęcia wyzwania organizacji maratonu w przyszłym roku. Kocham
taki mus :-)
Należy także
wspomnieć o osobach, które ruszyły z Placu Słowiańskiego z
zamiarem sprawdzenia najpierw jak się czują w jeździe nocnej, albo
na krótszym dystansie. To także wyszło bardzo dobrze i myślę, że
takie etapowanie długich dystansów jest najlepszym sposobem na
zostanie w pełni świadomym ultrasem i pokonanie w końcu bariery
1000 km.
Odrębny akapit
należy poświęcić naszym trzem rowerzystkom w peletonie. Sukces
Joanny nie dziwi, biorąc pod uwagę jej wielkie doświadczenie w
biegach maratonowych i znajomość własnych możliwości. Sylwia po
odchudzeniu roweru i jeździe bez sakw także nie będzie miała
większych problemów na długich dystansach. Jej bojowy hart ducha
wykona połowę roboty, nogi wykonają drugie 50 %. Marysia po
zmianie roweru na szosowy będzie w stanie jechać nieco szybciej i
wtedy także z tak mocną głową ukończy niejeden maraton.
Jeszcze raz dziękuję
Wam za wspólne spędzenie czasu na trasie i moc pozytywnych emocji.
Zapraszam na środowy afterek!
MARECKY | 20:58 środa, 3 lipca 2019 | linkujNosek: Dzięki, ale nie zazdrość tylko szykuj się do edycji 2020. A lektura, cóż, długa trasa=długa relacja :-).
Nefre: Dziękuję. Nie nosi Ciebie, żeby kiedyś spróbować ?
Pozdrowienia!
Nefre | 23:23 wtorek, 2 lipca 2019 | linkujGratuluję dystansu...
Nosek | 20:28 sobota, 29 czerwca 2019 | linkujCiekawa lektura aczkolwiek długa. Zazdroszczę i podziwiam ludzi za podjęcie takiego wyzwania, jazdy non stop. Duży szacun.