Dane wyjazdu:
Temperatura:20.0
Sobota, 15 września 2018 ·
| Komentarze 4
Trasa: HEL-Władysławowo-Luzino-Kościerzyna-Czersk-Tuchola-Mrocza-Nakło nad Notecią-Mogilno-Słupca-Kalisz-ZŁOCZEW
GPS (całość)
MAPA (całość)
GALERIA (z opisem, całość)
>>>
DALEJ >>>
Maraton Północ-Południe to jedna z imprez integracyjnych
Forum Podróżerowerowe. info. Obserwowałem jego inaugurację w roku 2016, w roku
2017
ruszyłem z ekipą obejrzeć ,,na żywo’’ start imprezy z Helu, a w roku 2018 przyszedł
czas na pełną integrację z malowniczą trasą z Helu do Bukowiny Tatrzańskiej.
Wydawało mi się, że kilka osób z Elbląga da się namówić na
udział w tej imprezie, ale chłopaki wybrali łatwiejszą opcję roku 2018, czyli
maraton BB Tour. I w ten sposób pozostało mi samodzielnie reprezentować Elbląg.
Czułem ciężar odpowiedzialności na sobie ;-)
Na Hel wybrałem się dzień wcześniej standardowym środkiem
transportu, czyli PKP, i zamieszkałem w Hotelu Cassubia. Na początek Polski
dotarł też
Robert, który zamierzał potowarzyszyć mi kilka kilometrów na trasie
i zaliczyć dwie nowe ulice Księżycowe na Kaszubach. Zamieszkaliśmy razem w
jednym pokoju. Odebrałem pakiet startowy
w którym wyróżniała się stylowa czapeczka kolarska.
Po twardo przespanej nocy – pomimo bliskości hałasującej
stacji PKP – ruszyliśmy na poszukiwanie dobrego źródła śniadania. Okazała się
nim cukiernia blisko dworca, czynna już od 7 rano. Kawa, herbata, drożdżówki i
własne musli musiały wystarczyć na początek pracowitego dnia.
Kilka minut po ósmej dotarliśmy na miejsce startu maratonu
wyznaczone pod latarnią morską na Helu.
Po dwóch nieudanych MRDP powinienem czuć do ruszania spod latarni
morskich niechęć, ale nie należy przecież ulegać stereotypom. Z każdą minutą
przybywało zawodników, ujrzałem też kibiców z Elbląga, którzy jechali nocą na
swoich rowerach poziomych. Pojawił się radiowóz Policji, co wskazywało, że
start tuż, tuż. Nastąpiła krótka odprawa i o 9 ruszyliśmy w Polskę.
Jak podają statystyki, ruszyło 71 osób, z czego –
uprzedzając nieco fakty – na metę nie dotarły 3, a czwarta była od tego
niedaleko...
Spokojnym tempem, niemającym jednak wiele wspólnego z tym
podanym w komunikacie startowym (25km/h), a oscylującym bardziej przy 35 km/h
grupa ruszyła w kierunku Jastarni, gdzie radiowozy i karetka miały się z nami
pożegnać w miejscu lotnego startu ostrego.
Czułem się bezpiecznie jadąc tuż przed karetką, gdyż taka
prędkość mogła być dla mnie zabójcza:-). Razem ze mną jechali przez chwilę, Wojciech
i Piotr Łuszcz, wyposażeni w stylowe kuferki, no ale nie tak stylowe jak mój
Piknik ;-). Chłopaki zjechali w kierunku morza i tyle ich widziałem; pozostało
mi dojść koniec peletonu. O kibicach z Elbląga dyplomatycznie nie wspomnę, bo
ostatni kontakt z nimi miałem jeszcze na ulicach Helu.
I tak to jadąc szalonym tempem po godzinie byłem już we
Władysławowie, gdzie przy stacji Circle K czekał na mnie Robert, a poziomi
Marek i Zbyszek pomachali mi na pożegnanie.
Za chwilę zjechaliśmy z głównej drogi i elegancką drogą dla
rowerów pędziliśmy na południe nadziewając się na kontrę przeciwnego wiatru,
który odczuwalnie spowalniał. Zaczęły się zmarszczki Kaszub północnych mające
swoją kulminację na pięknym podjeździe z Czymanowa do Gniewina, gdzie natknęliśmy
się na pierwszych ,,tuptusiów’’. Po drodze dogoniliśmy Stanisława
Piórkowskiego, z którym przyjdzie mi przejechać wspólnie wiele kilometrów – ale
to później.
Na przedmieściach Bolszewa zatrzymaliśmy się z Robertem na
pierwszy posiłek w sklepie i uzupełnienie płynów. Chwilę potem czekało nas
kilka emocjonujących inaczej kilometrów DK 6 aż dotarliśmy do Luzina, w którym
zakończyliśmy kibicowanie na trasie MPP 2017. Teraz jechaliśmy dalej a Robert
na swoje Księżycowe uciekł ode mnie w Niedźwiadku.
I już samotnie pokonuję zjazdy i podjazdy serca Kaszub,
walcząc z pokusą fotografowania co ładniejszych landszaftów. Pokusa kilka razy
okazuje się silniejsza, ale tylko kilka razy. Solidny obiad planuję w Stężycy,
gdzie znam dobrą pizzerię z wcześniejszych wyjazdów. Tam idzie szybki atak na makaron zapiekany z
serem. Poprawiam to sałatką i ruszam dalej.
Niebawem docieram do
płonącej Kościerzyny aby rozpocząć nowy dla mnie odcinek do Wdzydz Kiszewskich.
Spoglądam na obwodnicę tego miasta na DK 20 i ciesząc się ze znacznie
mniejszego ruchu samochodowego wbijam się w lasy, które doprowadzą mnie do
Wdzydz. Tam mam w planie obejrzenie z dołu wieży widokowej, której nie było, gdy
wiele lat temu byłem tam rowerem
pierwszy raz.
Zanim jednak ujrzałem Wdzydze ujrzałem i poczułem pękniętą
szprychę oraz bijący hamulec tylnego koła. Wróciły koszmary pękających szprych
z MRDP 2017 oraz pękniętej obręczy z P1000J 2018. Poczułem, że mam wyraźnego
pecha :-/. Było sobotnie popołudnie i perspektywa kilkudziesięciu godzin jazdy
do otwarcia serwisów rowerowych w poniedziałek o 10 rano.
Rozpiąłem tylny hamulec i ciesząc się, ze teraz płaska
Polska przede mną potoczyłem się dalej. Toczyłem się dość sprawnie, bo niebawem
dotarłem do rowerzysty na MTB, który na mój widok jakby dostał szpilę w tyłek,
bo ruszył dynamicznie do przodu. Takich okazji to ja nie przepuszczam ;-).
Nie bacząc na ryzyko pękania dalszych szprych ruszyłem za
nim w pogoń i po dojściu jechałem sobie tuż za nim. Niebawem rozpoczęła się
nasza rozmowa, podczas której Marcin z Wiela powiedział, że zna dobry serwis z
Brus, który może będzie miał ochotę na dojazd do Czerska i wymianę szprychy. Od
razu chłopaka polubiłem i zadeklarowałem ekstra napiwek.
Podczas gdy on wykonywał telefon, ja obejrzałem wieżę
widokową i lekko się zamotałem z kierunkami we Wdzydzach, wbijając się w jakieś
szutry i jeszcze szybciej wracając do Marcina, który niestety nie miał dobrych
wiadomości, bo w sobotni wieczór serwis nie odbierał telefonów.
Cóż więc, trzeba był ruszać dalej. W Wielu pożegnałem się z
kolegą, wyraźnie zafascynowanym maratonowymi opowieściami i snującym plany
startu w takiej imprezie. Zostawiłem mu swój telefon na wszelki wypadek – jakby
serwis odpowiedział – ale wiedziałem, że w sobotę to ludzie mają ciekawsze
zajęcia niż serwisowanie roweru i to na wyjeździe.
Niebawem pojawił się Czersk i pyknęło 200 km na liczniku.
Zaczęła się pierwsza nocka w trasie, podczas której zatrzymałem się w Tucholi
na uzupełnienie płynów. Za Tucholą trasa skręcała w mało intuicyjnym miejscu na
południe, więc skorzystałem z nawigacji grupy bikerów, która wyprzedziła mnie
po drodze. I tak do Nakła nad Notecią toczyliśmy się po różnego rodzaju
asfaltach.
Od tego miasta nawierzchnia już jest OK i jazda nie
przyprawia o ból głowy z powodu szprychy. Nad ranem stołuję się w Łabiszynie na
Orlenie, gdzie zapodaję sobie nowość ,,żywieniową’’ w moich jazdach
maratonowych o nazwie Kofactin (miałem ze sobą) oraz zapiekankę w ramach
wczesnego śniadania. Zestaw zostaje
poprawnie przyjęty przez organizm i można jechać dalej. Na tej stacji spotykam
innych zawodników oraz zawodniczkę, ale ich numery umykają w mrokach nocy.
Powoli zaczyna świtać i z nowym dniem jedzie się tak jakoś
inaczej. Zwłaszcza, że jest to dzień moich urodzin, a doprawdy trudno sobie
wymarzyć lepszą imprezę dla bikera niż maraton :-). Postanawiam sobie nie
żałować urodzinowych prezentów … żywieniowych. Chociaż najchętniej otrzymałbym
szprychę z serwisem :-).
Przed Słupcą moim oczom ukazują się Wąski i Linus, czyli
Arek i Karolina z którymi będę się jeszcze wiele razy tasował na trasie, a i
razem jechał też. Mija też pierwsza doba
jazdy podczas której wykręcam 410 km co jest jednym ze słabszych wyników w
historii. W Słupcy motam się na rondzie nie dostrzegając bocznej drogi i
wbijając się na DK 92 oraz na Orlen przy okazji. W obroty idą hot-dogi i sok bo
mi głód wzrok upośledza.
Na niebie gości słońce, w plecach mam wiatr a pod kołami
dobry asfalt i rośnie we mnie nadzieja, że może doturlam się do
poniedziałkowego otwarcia serwisów rowerowych. Tymczasem pokonuję płaskie
okolice przed Kaliszem zastanawiając się, co też rowerowego zjem w tym dawnym
mieście wojewódzkim.
Te rozważania kończą się w miejscowości Chocz, gdzie
dostrzegam małą Restaurację Piotruś przy samej drodze; co ważne z ludźmi w
środku. Zasiadam więc do stołu i ja, zamawiam rosoły z makaronem i poprawiam
mało rowerowym dużym kotletem z ziemniakami. Urodzinowy obiad w Choczu –
bezcenne! Tak taniej restauracji to jeszcze nie widziałem.
Niebawem osiągam Kalisz wraz z grupą pod przewodnictwem
Anity Ignaczak i Stasia Piórkowskiego. Podczepiam się pod nich, żeby nie błąkać
się zbytnio po ulicach, ale jak widzę że zmierzają na przerwę obiadową to
dyskretnie opuszczam towarzystwo, bo obiad to ja już mam w sobie.
W nogach mam też 500 km i o 15:30 wyjeżdżam z Kalisza.
Zaczyna się jazda po zupełnie dziewiczych dla mnie drogach, tak bocznych jak
tylko możliwe i tak miejscami nierównych, że znowu wraca strach o tylne koło.
Toczę się spokojnym patataj i w ten sposób dochodzi mnie
Stasiu Piórkowski z którym przemierzę większość pozostałych kilometrów
MPP. Szybko ustalam, że planuje on
nocleg podczas drugiej nocy w trasie, co jest też zgodne z moimi zamiarami.
Zdradza mi patent na dobre spanie w … klasztorach.
Jak dla mnie może być, chociaż czy zakonnicy (zakonnice) się nie
wystraszą? Na horyzoncie pojawia się
Złoczew, godzina jest nienajgorsza na początek snu, bo dochodzi 19, czyli
wieczorynka i lulu. Wbijamy się do klasztoru … kamedułek. Stasiu melduje się w
furcie i zaczyna negocjacje. Ja trzymam kciuki. Sprawa idzie całkiem dobrze,
ale pojawia się nie wiadomo skąd pijany facet. Siostra przełożona myśli, że
jest on z nami i cały nocleg szlag trafia. Żadne argumenty już nie dają rady.
Udajemy się więc na dalsze poszukiwania i znajdujemy salę
bankietową Grażka z poprawinami w akcji. Deklarujemy, że nam to zupełnie nie
przeszkadza i razem z rowerami ładujemy się do pokoju. Ustalamy z właścicielem
szczegóły wyjścia w środku nocy i po szybkim prysznicu oddajemy się we władanie
Morfeuszowi.
>>>
DALEJ>>>