Dane wyjazdu:
Temperatura:20.0
* - dawnego województwa, rzecz jasna :-)TRASA: Ebląg-Sztutowo-Mikoszewo-Ostaszewo-Nebrowo Wielkie-Kisielice-Myślice-Pasłęk-Orneta-Lelkowo-Braniewo-Suchacz-ELBLĄG
MAPAGPSGALERIA (z opisem, opowiadaniem i wspomnieniami też)
Druga edycja
maratonu dookoła dawnego województwa elbląskiego została przeprowadzona na
mniej turystycznej, a bardziej odzwierciedlającej kształt województwa trasie.
Czyli jechaliśmy bliżej jego granic niż to było w roku 2019. Dystans maratonu
uległ w ten sposób nieznacznej redukcji, ale że jechaliśmy w odwrotnym niż rok
temu kierunku, to wszystkie podjazdy i hopki wystąpiły w drugiej części
maratonu. A to układ trudniejszy fizycznie niż podjazdy robione ,,na świeżo’’.
Startowy
piątek, 10 lipca, obfitował w emocjonujące wydarzenia pogodowe, zwłaszcza
ulewne deszcze i alarmujące komunikaty RCB o burzach z gradem. Niektórzy z Was
wyrażali obawy w związku z tą sytuacją, ale ja byłem dziwnie spokojny. Cztery
serwisy meteo utwierdzały mnie, że około 19 powinno się zacząć przejaśniać.
Stąd i mój spokój :-).
Tak też
faktycznie było, więc o godzinie 20:05 liczna, 14 osobowa grupa bikerek i bikerów
ruszyła spod katedry św. Mikołaja w gasnący powoli dzień. Wcześniej był czas na
krótkie wypowiedzi dla
Elbląskiej Gazety Internetowej Portel i pamiątkowe zdjęcia.
W ruszającej
grupie nie wszyscy mieli zamiar zmierzyć się z całym dystansem maratonu;
niektórzy chcieli sprawdzić się podczas jazdy nocą, jedna osoba kręciła do
Pasłęka, kilka towarzyszyło nam do Wisły. Niemniej, większość podjęła walkę z
dystansem, drogami i własnymi słabościami. Po starcie szybko utworzyły się dwie
grupy, tzw. ścigantów i jadących wolniej. W tej pierwszej byli: Marcin B.,
Marcin K., Karol, Mariusz i lekko nieopatrznie Mateusz.
Prym w
drugiej wiodły rowerzystki Sylwia, dla której to była już trzecia! jazda dokoła
województwa i Magda, debiutująca na tej trasie. Wydaje się niemożliwe, że Sylwia
jechała po raz trzeci, skoro były tylko dwie edycje maratonu, ale po pierwszej
nieudanej próbie, jeszcze w zeszłym roku pokonała trasę maratonu podczas próby
drugiej. Taka niecierpliwa :-) Z dziewczynami kilometry kręcili Leszek, Robert W., Andrzej, Krzysiek i potem Mateusz. Kibicami w początkowej fazie byli Piotr,
Robert K. i Henryk.
Wiatr
sprzyjał nam w początkowych kilometrach i momentami pędziliśmy z prędkościami
ponad 30 km/h. To było dobre tempo podczas krótkiej wycieczki na Mierzeję
Wiślaną, ale na dystansie 400+ już niekoniecznie. Dlatego też zacząłem studzić
,,gorące głowy’’ i stopniowo zwalniać tempo grupki. Temu celowi służył też
pierwszy dłuższy postój na Orlenie w Stegnie, gdzie uzupełniliśmy zapasy
jedzenia i picia. Do Mikoszewa dotarliśmy zgodnie - a nawet 2 minuty przed - z
harmonogramem (22:30), który rozpisałem w celu orientacji zawodników, jak
należy jechać aby zrobić trasę w limicie 24 godzin.
Skręt w lewo
ustawił nasza jazdę wzdłuż Wisły i wiatr w tym momencie na dobre 100 km przestał
nam sprzyjać. Do tego nastała ciemna, pochmurna żuławska noc i to był pierwszy
sprawdzian hartu ducha maratonowej ekipy. Sprawdzian zdany celująco :-)
W Palczewie
zatrzymaliśmy się na krótki postój przy wiatraku, którego tylko zarys było
widać przez drzewa. Dostrzegliśmy jednak, że jedziemy po Wiślanej Trasie
Rowerowej, czyli części EuroVelo 9. Nie wymagało to jednak wspinaczki na wały
Wisły.
Momenty w
których zbliżaliśmy się do potężnych obwałowań królowej polskich rzek było
miłe, bo wtedy wysokie wały dobrze izolowały nas od niezbyt silnego – jak to na
ogół w nocy bywa – ale jednak upierdliwego wiatru. Niebawem przejechaliśmy DK22
w Kończewicach i rozpoczęliśmy jazdę w kierunku Piekła i Białej Góry.
Niespodziewanie – co niezbyt dobrze o mnie świadczy, jako twórcy trasy ;-) - za
Mątowami Małymi pojawiła się droga z betonowych płyt ,,jumbo’’, które jednak
były nowe i równo ułożone nie stanowiły problemu dla cienkich opon niektórych
rowerów jadących maraton.
Dużo
większym problemem była jazda po mocno sfatygowanym asfalcie w Rezerwacie
Przyrody ,,Las Mątawski’’, który już rok temu straszył nas za dnia, a teraz
pokonywaliśmy go w nocy. Na szczęście 4 km odcinek specjalny nie spowodował
żadnych strat.
Potem była
Biała Góra ze swoim stylowym węzłem hydrotechnicznym, któremu sporo urody
przydałaby iluminacja. Tej jednak nie uświadczyliśmy w tym zabytkowym miejscu i
w mieszające się wody Wisły i Nogatu oraz śluzy i wrota popatrzyliśmy sobie w
lekkim świetle księżyca. Był też czas na odpoczynek.
Za Białą
Górą pojawiły się światła Kwidzyna, miasta i celulozy, zlokalizowane na wysokim
brzegu wiślanej doliny, której dołem podążaliśmy. Stopniowo przybliżaliśmy się
do nich, mijając po drodze nowy most przerzucony nad Wisłą i całkiem ładnie
iluminowany. Trasa prowadziła przez Marezę z której widać było z bliska zamek w
Kwidzynie. Do samego miasta nie wjeżdżaliśmy, skierowaliśmy się na Nebrowo
Wielkie z którego obejrzeliśmy sobie widoczną w jaśniejącym coraz bardziej
nieboskłonie panoramę Nowego, położonego po drugiej stronie Wisły.
To był też
kolejny odpoczynek, podczas którego pewne kłopoty zgłosiła Magda. Chłód poranka
dał się jej we znaki, godzina przed wschodem słońca charakteryzuje się
najniższą temperaturą, a na Żuławach dochodzi do tego jeszcze wszechobecna wilgoć.
Na szczęście miała ze sobą dodatkową odzież, która się bardzo przydała a jak do
tego otrzymała jeszcze wsparcie mentalne i żywnościowe kłopoty okazały się do
przezwyciężenia :-). Tak hartuje się stal ;-).
Za Nebrowem przez Okrągłą Łąkę –
gdzie wszystkie łąki są prostokątne lub kwadratowe - zaczęliśmy wydostawać się
z wiślanej doliny i Żuław Kwidzyńskich. Czekała nas spokojna, 1-2 procentowa,
kilkukilometrowa wspinaczka do Gardei położonej już na Pojezierzu Iławskim.
W niej Robert narobił nadziei na
ciepłe śniadanie informując, że lokalna stacja benzynowa przy DK55 jest
otwarta. Otwarta niestety nie była i zostaliśmy ze swoimi zapasami i wizją
śniadania w Kisielicach. Była bowiem godzina 5 rano i nie było możliwości, aby
jakiś sklep był już czynny.
Do Kisielic droga prowadziła z
góry i pod górę, obsadzona była drzewami i jechało się przyjemnie. Ruch
samochodowy nie istniał, nawierzchnia była równa i kilometry łykało się
sprawnie.
I tak to dotarliśmy do Kisielic
(200 km), gdzie na lokalnym Lotosie ujrzeliśmy… brak hot-dogów, brak zapiekanek
i brak czegokolwiek ciepłego za wyjątkiem napojów. Dobre było i to, więc kawa,
herbata została zamówiona, napoje wlane do bidonów i tyle było ze śniadania.
Wyjeżdżając z Kisielic
najechaliśmy na sklep POLOmarket, który okazał się już otwarty i to on zapewnił
nam śniadanie na trawie, a bardziej
polbruku. Polo market-mój ulubiony – cytując klasyka :-))
Ponad godzinny pobyt w
Kisielicach (6:00-7:20) zdemolował grafik gwarantujący dotarcie na metę w ciągu
24 godzin i nie udało się tego już nadrobić pomimo znowu sprzyjającego wiatru –
aż do samego Lelkowa. Teraz należało się skupić, aby jak najwięcej osób
startujących ukończyło maraton i dotarło do Elbląga o własnych siłach.
Niebawem dotarliśmy do Susza,
przez który przejechaliśmy bez zatrzymania. Podążałem w grupie z Robertem, Andrzejem, Magdą i Leszkiem. W
Kamieńcu Suskim poczekaliśmy na resztę grupy, czyli Sylwię, Krzyśka i Mateusza
przed dawnym pałacem rodu von Finckenstein. Dawny ,,wschodniopruski Wersal’’
jest jedną z atrakcji turystycznych na trasie MDDWE, chociaż to ruina.
W Kamieńcu rozstał się z nami
Mateusz, który zaczął mocno odstawać na pagórkowatej trasie odczuwając skutki zbyt szybkiej jazdy na początku,
nocki w siodle i niezbyt dopasowanego roweru. Planował jazdę do Malborka na
PKP, ale wybiłem mu z głowy takie herezje , tym bardziej że do Elbląga przez
Dzierzgoń była prawie taka sama odległość. Dostał namiary na pierogarnię w
Dzierzgoniu – nie wiem czy z niej skorzystał – i ruszyłem w samotną pogoń za
resztą grupy, która nie była łaskawa poczekać na orga ;-).
Dogoniłem ich przed Starym Dzierzgoniem
i tak do wiaduktu w Myślicach tasowaliśmy się na hopkach krainy Kanału
Elbląskiego. Momentami robiło się ciepło, kiedy słońce wchodziło zza chmur, a
według prognoz miało nie wychodzić. Że nie wziąłem w związku z tym kremu
przeciwsłonecznego, to i ze zdejmowaniem nogawek zupełnie się nie spieszyłem –
nie zdjąłem ich aż do mety :-) Długi rękaw miałem zaś od samego początku.
Na zjeździe przy pochylni Kanału
Elbląskiego Buczyniec ustanowiłem rekord prędkości 46 km/h na oponach
szerokości 2,1. Szum szedł okrutny ;-)
Niebawem dotarłem do Pasłęka,
gdzie na Orlenie był kolejny postój cateringowy całej grupy. Tutaj też
pożegnaliśmy się z Andrzejem, który po pokonaniu około 270 km zgodnie z planem
udał się oddać obowiązkom rodzinnym.
Zaś nasza wesoła ekipa rozpoczęła
wspinaczkę w kierunku Warmii, której górek i hopek obawialiśmy się najmocniej.
No, może poza finiszem przez Wysoczyznę
Elbląską :-). Na odcinku do Wilcząt
miałem okazję obserwować pracę w korbach Magdy, która miarowo i z kadencją w
okolicach 90 obrotów na minutę – z nudów
sobie policzyłem :-) – zdobywała po kolei kolejne metry przewyższeń. Tak dobrze
jej szło, że nie próbowałem jej dogonić, aby niepotrzebną gadką nie rozpraszać.
W Wilczętach ponownie uformowaliśmy się w pięcioosobową całość i już do
przedmieść Ornety tak dotarliśmy.
W Ornecie zaplanowałem obiad z
którego wypisał się Krzysztof, najedzony wcześniej. Poprowadziłem grupę do
restauracji Hotelu Pruskiego, gdzie kiedyś w drodze na Pierścień 1000 Jezior
jadłem smakowity makaron. Tym razem nie było to nam dane z powodu … stypy,
która sprawiła, że restauracja nie przyjmowała żadnych zamówień. To był
problem, bo na słodyczach i jakichś bułkach cały czas jechać nie można.
Udaliśmy się zatem do
certyfikowanego hotelu z restauracją „Cztery
Pory Roku”, mającego status Miejsca Przyjaznego Rowerzystom (MPR) szlaku
GreenVelo, który nakarmił nas makaronami, schabowymi, piwem 0% i kawą. I teraz
można było rozpocząć wspinaczkę w górę mapy i pod górę faktyczną :-).
Odcinek do Pieniężna minął jakoś
bez większej historii, chociaż po obiedzie senność zaczęła mnie ogarniać, ale
to jednak ja ogarnąłem senność. Za to odcinek Pieniężno-Lelkowo, który rok temu
był jechany w nocy, teraz zdumiał mnie delikatną, ale jednak 11 km wspinaczką.
Co zakręt to było pod górkę!
Grupa znowu się porwała, a
punktem zbornym stał się sklep w Lelkowie na skrzyżowaniu dróg. Ekipa zamówiła
lody, ja uzupełniłem po raz ostatni już bidony i zaczęliśmy jazdo-walkę z
wiatrem, który na odcinku do Żelaznej Góry nieźle nas potargał.
Odcinek od Lelkowa do samego
Elbląga przywołał wspomnienia MRDP z
roku 2017, kiedy to podróżowałem tą trasą w przeciwnym kierunku. Tymczasem
zajrzeliśmy na nieczynne przejście graniczne w Gronowie, żeby funkcjonariusz
Bartek wyjaśnił nam, dlaczego jest zamknięte ;-). Zamiast Bartka wyszła z budki
jego znacznie ładniejsza zmienniczka i powiedziała nam, co i jak :-).
Postój w Braniewie na Orlenie
wykorzystałem na wykorzystanie drugi raz kuponu: ,,gorący napój 420 ml i lód
Magnum’’. Połączenie na początku jazdy wydawało mi się dość irracjonalne, bo po
co się schładzać gorącą kawą w lipcu? Ależ że od upału byliśmy daleko, kalorie
były potrzebne a taki lód to niezła bomba, no i lepiej było już nie zasypiać na
czekających zjazdach to i kawa weszła gładko.
Pobyt na stacji nieco się
przedłużył, bo Roberto wymienił dętkę w przednim kole i już był gotowy do
jazdy, kiedy to Leszek zastosował swoje patenty co poskutkowało wykręceniem
wentyla presta, zablokowaniem kompresora na stacji, ponownym pompowaniem i
powrotem do … starej dętki z minimalną nieszczelnością, która do samego Elbląga
nie wymagała pompowania. No, ale na zjazdach już się Robert nie rozpędził.
Przez głowę chodziło mi, żeby
dziewczynom ułatwić życie i od Kadyn puścić je dołem, przy Zalewie Wiślanym, do
Nadbrzeża, żeby ominęły największe podjazdy. Spojrzały na mnie w stylu:
,,Kpisz, czy o drogę pytasz’’ i już się więcej z tego typu pomysłami nie
wychylałem :-)). Oczywiście pojechały
górą.
Tymczasem w końcu opuściliśmy
Braniewo i remontowanym odcinkiem DW 504 dotarliśmy do Fromborka. Przed nim
czekał na nas kibic Piotr, który był z nami na początku maratonu i teraz dociągnął się z nami na jego metę. Dzięki za wsparcie!
Końcówkę trasy próbowaliśmy
kręcić razem, ale było to już bardzo trudne.
Także każdy jechał swoim tempem, w grupie spotkaliśmy się pod dębem
Bażyńskiego w Kadynach i w Suchaczu, gdzie Leszek mieszka i tam go
pożegnaliśmy. Tuż przed podjazdem wyjazdowym na Elbląg – wiedział, kiedy się
rozstać ;-).
Na tym nielubianym wzniesieniu
po raz pierwszy użyłem małej tarczy korby, bo już mi się nie chciało cisnąć. I
tak to sobie kręciliśmy młynki, aż ta ostatnia górka została za nami. Teraz
czekał nas szybki zjazd do Kamionka Wielkiego i kilkanaście ostatnich km znowu
po Żuławach Wiślanych.
Tutaj nie zważając na wiejący
,,w mordewind’’ gnaliśmy na metę jak konie do stajni co siano poczuły. Ostatni
postój to rampa na skrzyżowaniu Mazurska/Odrodzenia, gdzie Roberto odbił do
siebie nie męcząc już opony ponad miarę, a pozostali domknęli okrążenie
województwa elbląskiego pod katedrą św. Mikołaja na Starym Mieście. Czyli tam,
gdzie wszystko 25 godzin i 39 minut temu się rozpoczęło. Byliśmy na mecie!
Pożegnalna fotka zakończyła tą
ciekawą wycieczkę, elbląskie grono ultra ponownie się powiększyło i jest w nim
coraz więcej dziewczyn – teraz doszła Magda. Tak, na marginesie, liderem płci
pięknej w Elblągu jest Marta – bikerka, która kilka dni temu pokonała 1200 km Maratonu
Wisła. Liczę, że kiedyś zaszczyci nas i na asfaltach MDDWE. Dziewczyny na
rowery!
Ekipę ścigantów poproszę o
podanie, w jakiej kolejności przybywaliście na metę – bo nie była to jedna
grupa, jak słyszę i widzę ;-)
Dziękuję Wam wszystkim za
obecność, trud włożony w pokonanie niełatwej przecież trasy i wspólne kręcenie
przez tyle godzin. Finiszerom w limicie czasu gratuluję utrzymania wysokiego
tempa jazdy i reżimu postojowego. Wahającym się i tym co się nie udało mówię –
za rok zrobimy MDDWE po raz trzeci. Trenujcie :-)