Dane wyjazdu:
Temperatura:13.0
Poniedziałek, 26 września 2022 ·
| Komentarze 4
GRYFINO-Cedynia-Kostrzyn nad Odrą-Słubice-Gubin-Brody-Zgorzelec-Bogatynia-Leśna-ŚWIERADÓW ZDRÓJ
MAPA (całość)
GPS (całość)
GALERIA (całość, z opisem)
Dalej >>>
Budzę się całkiem samodzielnie o 23:30 i po chwili już
jestem ubrany i gotowy do jazdy na Orlen, na jedzonko. Wcześniej sprawdziłem, w
Gryfinie są dwa, więc z pewnością któryś będzie czynny. Pierwszy ma obsługę
tylko przez okienko, ale drugi ma wszystko, łącznie z sofami i działającym USB. Zarzucam burgera, popijam herbatą i ruszam w
trasę.
Na drodze jestem zupełnie sam, nic nie pada, lekko wieje w
twarz. Warunki bajka. Za chwilę mijam elektrownię Dolna Odra i skwierczące nade
mną liczne linie energetyczne z tej siłowni. Obserwuję ze spokojem życie
poboczy w postaci jeży i kotów i tak przelatuję Widuchową.
Niebawem opuszczam DK 31, aby rozpocząć zjazd do Krajnika Dolnego
nad Odrą. Tutaj jest możliwość obejrzenia położonej na niemieckim brzegu Odry
rafinerii w Szwedt, która oświetlona jest jak filmowa stacja kosmiczna. Wcześniej spada na mnie kilka kropli deszczu,
ale że też widzę gwiazdy na niebie to wnioskuję, że chmurką chwyciła mnie swoją
krawędzią.
W Krajniku Dolny po zjeździe musi nastąpić podjazd i taki
też jest, do Krajnika Górnego. Mało to wyrafinowane :-) Po zdobyciu Krajnika
jadę na podbój Cedyni, którą mijam uśpioną, więc łatwą do opanowania. Potem
jest legendarny Osinów Dolny z McD do którego nie zajeżdżam, bo głodny nie
jestem. Wysyłam za to SMS, bo to punkt nr 5.
Postój robię przed
Siekierkami, gdzie wyłania się z ciemności droga rowerowa prowadzącą na
rowerowy most nad Odrą. Most nówka,
tegoroczny. Tutaj trzeba będzie wrócić za dnia. A tymczasem robię kilka fotek samego skrzyżowania
i MOR-a.
Niezbyt ciekawe jakościowo asfalty spowalniają drogę, ale w
końcu docieram ponownie do DK 31 przed Boleszkowicami, gdzie czeka ładna,
asfaltowa droga rowerowa. Za długa ona nie jest, poza tym za wsią zjeżdżam z
krajówki i ponownie zanurzam się w słabe, leśne asfalty. Tutaj natykam się na wiadukt, po którym za
chwilę pędzi pociąg IC Przemyśl-Świnoujście, a jak wiadomo, wycieczka bez
pociągu się nie liczy ;-). Wpadają mi też w oko kameralna elektrownia wodna w
Namyślinie i niekameralne zakłady papiernicze w samym Kostrzynie.
Nawierzchnia drogi poprawia się przy wjeździe do Kostrzyna
nad Odrą, gdzie zatrzymuję się w Lidlu
na śniadanie. Zapinam rower, a i tak
biegiem lecę przez alejki sklepowe po niezbędne składniki kolarskiego
śniadania. Ochrona nie interweniuje ;-))
Śniadanie zjadam w parku nieopodal, obserwując sobie do też
się dzieje w poniedziałkowy poranek na krajówce do Słubic. Teraz bowiem czekają
mnie kilometry tych na ogół ruchliwych dróg, najpierw do Słubic, a potem ze
Słubic do zjazdu na prom w Połęcku.
Na razie nie wygląda to źle, ruch jest do ogarnięcia. Wbijam
się i ruszam na Słubice. Początkowo jadę też razem z DK 22, więc jak nic prosi
się na skrzyżowaniu odbić na Elbląg, dokąd ta droga prowadzi ;-) Jak już kręcę
po DK 31 to widzę, że przede mną długa, taka żuławska w stylu, prosta.
To że jest pod wiatr to standard, gorzej że jest obudowana
barierami energochłonnymi po obydwu stronach i nie ma żadnego pobocza. Źle to wygląda w kontekście ewentualnego wyprzedzania
,,na czołówkę” przez jakiegoś kierowcę, bo nie będę miał gdzie uciekać. Odpalam
więc lamy przednie w trybie wściekle mrugającym, żeby mnie w razie czego jeden
z drugim widział.
I tak sobie odmierzam około 30 km trasy, która jednak nie
okazała się tak dramatyczna jak to mogło wyglądać. Pojawiły się zakręty, kilka
wiosek, TIR-y wyprzedzały poprawnie a osobówek było mało. Na tym odcinku był jeden
podjazd na którym nieco zablokowałem ruch, ale koreczek grzecznie czekał, aż
się z nim uporam.
I tak to osiągnąłem Słubice, przez które przejechałem bez
zatrzymania i teraz zacząłem lekką wspinaczkę z doliny Odry w kierunku Zielonej
Góry. Tym razem czekała DK 29 z kolumnami TIR-ów jadącym z Niemiec, do Niemiec,
w kierunku A2 i z A2. Hałas panował potężny, pierwszy raz widziałem 4 TIR-y za
sobą czekające na włączenie się do ruchu
i ustępujące mi pierwszeństwa. Chciałem je sfotografować, ale
pomyślałem, że nie będę nadużywał uprzejmości. I tak mały rowerek przedefilował
przed tymi gigantami :-))
Cisza i spokój wróciły po opuszczeniu węzła Świecko i końcu
różnych terminali w tym rejonie. Zbliżałem się do kolejnego punktu kontrolnego –
nr 6 w Cybince - gdzie ominąłem Orlen a
dałem zarobić w barze z kebsami. Tak, dla odmiany.
Za Cybinką zaraz nastąpił zjazd z krajówki do promu na Odrze
i tutaj też miałem najniebezpieczniejszą sytuację podczas całego maratonu.
Droga w połowie miał nawierzchnię asfaltową, a w połowie gruntową. Po mojej
stronie gruntową. Do tego było lekko z górki, więc leciałem asfaltem. Tymczasem
zza zakrętu wyłonił się traktor, który ani myślał lekko odbić z asfaltu na
pobocze. Ewakuować więc musiałem się ja, co prawie skończyło się glebą. Wiem,
że był na prawie, ale jednak w takich sytuacjach rolnicy współpracowali. Temu
się nie chciało …
Przed promem spotkałem jeszcze dobrego ducha tego miejsca, Tomka
Ignasiaka, który podczas każdego ultra tędy biegnącego robi spontaniczny punkt
logistyczny. Tym razem Tomek już uciekał, bo czas go gonił, ale chwilę czasu na
rozmowę znalazł. Miło było poznać!
Na brzegu Odry w Połęcku na prom długo nie czekałem, już
płynął w naszym kierunku. Naszym, bo w międzyczasie dotarł jeszcze jeden
zawodnik, niestety numeru nie zapamiętałem.
Odra została szybko pokonana i rozpoczęła się jazda w kierunku Gubina,
gdzie planowałem konkretny obiad. Bo za Gubinem zaczynały się Bory Dolnośląskie
i tam zapewne mógłbym tylko grzyby znaleźć
;-)
Do Gubina było bez zmian lekko pod górę, za to nawierzchnia
drogi się poprawiła w stosunku do 2017 r.
W Gubinie chwilę pokręciłem się po mieście, znalazłem świetną
Restaurację Rodzinną, gdzie poza dobrym jedzeniem nie robiono trudności z
postawieniem roweru w środku lokalu. Polecam! Wrzuciłem w siebie pierogi i
pomidorową i tak przygotowany ruszyłem na podbój lubuskich bruków.
Na drodze dali się zauważyć rajdowcy spod znaku FKR.
Naprawdę, co niektórzy jeździ jakby prawo jazdy znaleźli w chipsach. Ja
rozumiem, że każdy się spieszył do domu, ale po co od razu tak zapier….alać ;-/
Na szczęście z drogi wojewódzkiej 286 niebawem ślad skręcił
w prawo i za Jasienicą na DW 285 pojawił się pierwszy bruk. Był do ominięcia twardym
poboczem, więc poszło to sprawnie. Potem
dotarłem do Brodów, gdzie rzuciłem fotograficznym okiem na dawny pałac
Brühla oraz
na odnowioną bramę wjazdową (wyjazdową) do miejscowości.
Po tych pięknych wrażeniach kontrastem było nurkowanie w
piasku drogi gruntowej między Brodami a Nabłotem. Krótkie to było, ale niepotrzebne.
Daniel na mecie mi wyjaśnił, że to tradycyjny przebieg MRDP, ale tu bym akurat
z tą tradycję zerwał ;-) Tym bardziej, że obok jest normalna droga…
Za Proszowem bruki miały urozmaicenie w postaci łat asfaltu,
więc krążyłem sobie od lewej do prawej i na odwrót; oczywiście byłem sam na
drodze. Krążenie jednak szybko się skończyło bo głośny huk z tylnego koła
poinformował mnie że prawie 8 barów właśnie opuściło dętkę.
Prawdopodobnie jakiś ostry kamyk przykleił się do opony, a jak
wjechałem na kamienie to zadziałał jak szpilka. Rozłożyłem się wygodnie,
wyjąłem dętkę, wymieniłem, miałem lekki problem z pompką więc akurat otrzymałem
wsparcie od przygodnego zawodnika. Moja potem zaczęła działać, ale teraz nie
chciała. Oczywiście, do 8 barów pomką ręczną nawet się nie zbliżyłem, ale z 5-6
barów udało się wepchnąć po kilkuset machnięciach.
Teraz należało znaleźć jakiś kompresor i dobić do nominalnych
7,9 bara. Niestety, kompresora nie miały
napotkane lokalne stacje benzynowe, a nie nawet Lotos przy DK 12 w
Trzebieli. Kompresor był w bazie GDDKiA,
ale ochroniarz nie miał dostępu do
garaży ….
Tak wiec jechałem sobie dalej, tym razem po pustej DK 12 wkraczając
powoli w ciemniejący dzień. W sumie niskie ciśnienie mogło dać dobre efekty w
kręceniu po brukach, których jeszcze trochę było przede mną, ale jednak wolałem
co nieco do dętki dorzucić.
Po kilkunastu km jazda DK 12 się zakończyła i już w
ciemnościach dotarłem do Nowych Czapli. Było już wiadome, że tutaj to ja nic
już nie znajdę. Także dość skupiony jechałem sobie to asfaltem, to brukami,
dbając o delikatne wjazdy na zmieniającą się co rusz nawierzchnię. Nie na wiele
to się zdało, po kilku km poczułem że walę felgą po kamieniach, co oznaczało
drugą kichę.
Raportowałem SMS: ,,Dętka właśnie poległa 2x na brukach. To
samo tylne koło. Jest noc, jest las, jest klimat”. Tutaj trzeba dodać, że za
chwilę usłyszałem też wojenne odgłosy z nieodległego poligonu żagańskiego,
także było całkiem ciekawie. Miałem
drugą dętkę, toteż kleić nic nie
musiałem, wyjąłem, wsadziłem, napompowałem i podczas inspekcji opony po tej
czynności dostrzegłem jej rozcięcie (
vide
galeria).
No i tutaj – pomimo ciepłej nocy – poczułem, jak mi się robi
gorąco. Opony zamiennej to ja nigdy nie wożę, a tutaj taki zonk! Trzeba było
zrobić przekładkę opon, ale to postanowiłem zrobić w najbliższej wsi, gdzie
była szansa na normalne oświetlenie, bo bocialarką to tak umiarkowanie sprawnie
to szło.
Mapa powiedziała, że za 2-3 km jest Potok. I tam też pod
trzema sodowymi latarniami dokonałem dzieła przełożenia opon. Teraz już żadna nie
miała 8 barów, no ale przynajmniej miałem zapasową dętkę pożyczoną od innego
zawodnika. W rozmiarze 25 mm, ale co tam ;-)
Do mety było prawie 200 km i słabo to widziałem, ale cóż –
kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Bruki pojawiały się jeszcze tylko
przez kilkanaście km, do Gozdnicy, gdzie był kolejny punkt kontrolny. Za
Gozdnicą już kręciłem po asfaltach, dbając tylko, aby nie władować się w jakąś
dziurę. Straty czasowe miałem ogromne, ale przy założeniu braku awarii wydawało
się, że powinienem w limicie się zmieścić.
W Zgorzelcu do którego dotarłem już we wtorek zajechałem
tylko na Orlen dorzucić kompresorem do tylnego koła, przednie z dziurą
zostawiając w spokoju. Teraz należało zdążyć przed porannym szczytem
komunikacyjnym, który do elektrowni i kopalni Turów niósł ze sobą tysiące ludzi.
Drogi ze Zgorzelca do Bogatyni nigdy rowerem nie jechałem, a samochodem to było
z 20 lat temu, więc nie pamiętałem nic.
Teraz też wiele nie zapamiętałem, bo była 4 w nocy jak opuściłem Zgorzelec.
Po drodze były dwa
dość długie podjazdy, które zaliczyłem w towarzystwie licznych TIR-ów, a potem
był zjazd z industrialnym widokiem na
dymiące kominy Turowa. Na zjeździe trudno było się rozbujać, bo przednie koło
było podsterowne i zaczynało myszkować przy większej prędkości.
Ucieczka przed szczytem komunikacyjnym prawie się udała,
chociaż przed samą Bogatynią zastanawiałem się skąd tutaj tyle autobusów pędzi.
Wyjaśniło się pod bramami elektrowni, kiedy to ludzie wysiadali prosto do pracy
;-)
Ja po chwili pedałowałem już w prawie całkowitym spokoju,
rzucając okiem na okazale iluminowaną
koparkę węgla brunatnego. I tak wraz ze świtem dotarłem do Sieniawki, gdzie
ślad prowadził na trój styk granic Polski, Czech i Niemiec. To miejsce akurat
pamiętałem dobrze z czasów wizyty na początku tego wieku, więc nie miałem
trudności nawigacyjnych. Tutaj też zrobiłem ostatnią większą sesję
fotograficzną, wysłałem SMS i zacząłem wspinaczkę na Jasną Górę nad Bogatynią. Z
tej miejscówki rozciągała się szeroka, ogromna, może i piękna, panorama na
kopalnię i elektrownię.
Zjazd do Bogatyni średnio mnie cieszył, bo było wiadomo, że
zaraz czeka wspinaczka do Czech. Przez dawne przejście Bogatynia-Kunratice
wjechałem do krainy równiutkich asfaltów, co bardzo mnie cieszyło. Mniej cieszył
deszcz, który od jakiegoś czasu sobie kropił, bo sprawiał, że trzeba było
bardzo uważać na zakrętach z niedopompowanymi oponami.
I tak to km powoli ubywało, prognozy dojazdu na czas były
dobre, chociaż ja cały czas miałem z tyłu głowy, że ta opona pęknie mi na sam
koniec i się nie wyrobię. Niebawem Czechy
się skończyły i zaczęła się proza słabiutkich asfaltów polskiego pogranicza.
Dopiero od Leśnej jechało się w miarę, za to pod górę. Gdzieś tam po drodze od Czech
miksowaliśmy się z Gio Eliava, ale
ostatecznie za Leśną został nieco z tyłu.
Ja zaś po dotarciu do
tablicy Świeradów Zdrój nie mogłem – wzorem roku 2015 podczas Gór MRDP –
odmówić sobie fotki finiszowej. Teraz już wiedziałem, że w razie czego dobiegnę
do mety, chociaż to byłaby rzeźnia :-)
O 11:26, czyli 34
minuty przed końcem czasu 3 dób moja epopeja dobiegła końca, a moja obecność
zaskoczyła nieco
Marka i
Roberta, bo na monitoringu widzieli mnie z 10 minut do
tyłu.
Blacha zawisła mi na
szyi, fotki zostały zrobione i nadszedł czas na jedzonko. Zupy pomidorowe
pochłonąłem chyba ze trzy, spaghetti wystarczyło jedno. Potem była jeszcze
biesiada z uczestnikami i organizatorami GMRDP w Restauracji Pod Żabami a wreszcie
zasłużony nocleg w Hotelu Krasicki, który bladym rankiem opuściliśmy z Robertem
jadąc 13 km na stację kolejową Rębiszów. Tu też się bałem, że opona rąbnie :-))
I tak to przygodowo
minął mi urlop. Dzięki Daniel za wytyczenie fajnej trasy, która w całości na
szczęście nie pojawi się podczas pełnego MRDP ;-) Maraton rozpoczęła trójka
elblążan i trójka elblążan go ukończyła. Brawa dla Marka za zajęcie 7 miejsca –
chyba najwyższego z dotychczasowych startów elbląskich ultrasów.
Kto musi to w
przyszłym roku pokręci sobie korbami w ramach Gór MRDP Świeradów-Przemyśl, a ja
zamierzam pojawić się w roku 2024 na starcie Wschód MRDP Przemyśl-Rozewie. Do
zobaczenia!
Dalej>>>