Dane wyjazdu:
Temperatura:-5.0
CHOPIN MARATON
Sobota, 28 stycznia 2017 ·
| Komentarze 21
Trasa: ELBLĄG-Dzierzgoń-Susz-Iława-Lubawa-Żuromin-Bieżuń-Drobin-Wyszogród-Brochów-Żelazowa Wola-Kampinos-Czosnów-Modlin-Pomiechówek-Ciechanów-Mława-Działdowo-Ostróda-Małdyty-Pasłęk-ELBLĄG
GPSMAPAGALERIACHOPIN MARATON
Plan odwiedzenia Żelazowej Woli
powstał wiosną zeszłego roku i był pokłosiem wysłuchanego fragmentami Konkursu
Chopinowskiego z roku 2015. W pierwszej wersji miała to być jazda od razu w
pierwszy weekend stycznia, tak żeby rozpocząć rok od mocnego akcentu, ale że w tym roku było to święto Trzech
Króli, zaplanowałem jazdę tydzień później. Pogoda jednak w piątek 13
postanowiła mi udowodnić, że wtedy się nie da, a Eliza z Warszawy potwierdziła,
że lodowisko faktycznie jest wszędzie :-). Szkoda, bo była wtedy pełnia
księżyca zapewniająca jasną noc.
Okienko pogodowe w dniach 27-28
stycznia wyglądało pięknie. Słońce za dnia, bezchmurna, gwiaździsta i lekko
mroźna noc z nieznacznym wiatrem a powrót z wiatrem w plecy. Mus był jechać
:-).
Z Elbląga ruszyłem kilka minut po
godzinie 15 i skierowałem się na Dzierzgoń. Nie będąc do końca przekonany co do
jakości nawierzchni na mnie czekających, wziąłem rower MTB na oponach 2,2. Co
prawda zarzekałem się że po Rapie, nie będzie już długich przelotów po
asfaltach na oponach zwących się Mountain King (sic!), ale podobno nigdy nie
mówi się nigdy.
Tak więc z radosnym huczeniem
toczyłem się po suchym asfalcie na
szerokich kapciach dotlenionych do 4,5 atmosfery. Trzeba było bardzo uważać
przy wszystkich zjazdach, zatokach autobusowych i skrzyżowaniach, bo lodowe
jęzory czaiły się już kawałek za poboczem lub wręcz wchodziły na jezdnię. Ruch
z każdą godziną był coraz mniejszy, tak więc jechałem sobie środkiem drogi
rzadko kiedy niepokojony przez blachosmrody.
Zimowe maratony mają to do siebie, że
trasę trzeba zaplanować w oparciu o źródła ciepła. Nie jestem zwolennikiem
rozpalania ognisk, wolę odwiedziny sklepów i stacji benzynowych.
Pierwszy postój przypadł więc na Orlen w Iławie, gdzie zjadłem
hot-doga popijając go kawą i uzupełniając termosy herbatą. Dalsza droga przez
zaczynającą weekend Iławę była dość nerwowa, ale szybko się skończyła. Wyjazd w
kierunku Lubawy to rzęsiście oświetlony ciąg pieszo-rowerowy, który z powodu
oblodzenia ominąłem szerokim łukiem. Ciągnął się on przez dłuższy czas, ale
pomimo tego kierowcy nie trąbili.
Przed Lubawą krótki odcinek DK 15
dostarczył mi sporych emocji, bo
wyprzedzały mnie same TIR-y. Oświetlony z tyłu byłem jak dobrej klasy choinka,
ale droga jest tam bez pobocza i to był problem, bo te giganty nie zawsze
zachowują odstęp. W Lubawie coś mnie tknęło, aby
sprawdzić logger i intuicja mnie nie zawiodła-świeciła się już czerwona
kontrolka, pomimo trzymania go pod trzema warstwami odzieży. Powerbank poszedł
w ruch i już można było jechać dalej. Jak to jednak robić, skoro w Lubawie po
remoncie DW 541 pojawił się las znaków B-9, a ścieżka rowerowa wymagała opon z
kolcami.
Przygotowałem się tekstowo na
spotkanie z policjantami i ruszyłem suchym i równym asfaltem. Problemy nie
wystąpiły. Droga wojewódzka 541 towarzyszyła mi aż do Bieżunia, a jadąc nią
zaliczyłem zupełnie niepotrzebnie obwodnicę Lidzbarka (+4 km gratis). Kolejna przerwa konsumpcyjna miała
miejsce na Orlenie w Bieżuniu, gdzie dwie miłe panie nie robiły kłopotów z
wjazdem rowerem do środka stacji, a tym bardziej nie widziały problemów z
laniem wrzątku w dwa termosy 0,7 litra każdy. Dobrą herbatę tam mają, bo taka
ilość wyszła z jednej torebki i nie była to lura :-). Do tej herbaty doszła
standardowa kawa i zapiekanka z pieczoną wołowiną jako test nowości.
Dalsza droga to podziwianie w dalszym
ciągu pięknie rozgwieżdżonego nieba bez towarzystwa łysego kompana, za to w
towarzystwie pobudzających zmysły i odganiających senność odorów z licznych
ferm drobiu. W Bieżuniu zakończyłem jazdę DW 541 i
wjechałem na DW 561, która doprowadziła mnie do DK 19 kilka kilometrów przed
Drobinem. W tej miejscowości pojawiło się na liczniku 200 km, co oznaczało że
jestem już niedaleko celu, a dochodziła dopiero godzina 3 rano. Do świtu było
jeszcze daleko, a tym razem nie widziałem potrzeby robienia nocnych fotek.
Odwiedziłem więc Statoila w Drobinie, łyknąłem kawę, umyłem się i rzuciłem
okiem na mapę, bo teraz zaczynał się najtrudniejszy nawigacyjnie odcinek.
Jeszcze przez kilka kilometrów
jechałem DK 10 (wypatrując, czy jakieś rządowe delegacje nie szaleją w
okolicy), ale poza normalnym ruchem na krajówce było OK. Ma ona w tym rejonie
wygodne pobocze, wiec śmigało się bez stresu. W miejscowości Góra, mimo
wcześniejszego wpatrywania się w mapę, przegapiłem zjazd z krajówki, bo mocno
oświetlone rondo jest bez wątpienia nową inwestycją i zmieniona organizacja
ruchu nie była dla mnie od razu oczywista. Po jednym nadmiarowym kilometrze już
była :-).
Bocznymi drogami w towarzystwie licznych w tym
rejonie saren jechałem dalej na południowy wschód. Drogi, pomimo niskiej
kategorii, były suche i bez lodu. Niebawem dotarłem do DK 50, czyli drogi
popularnie zwanej obwodnicą Warszawy dla TIR-ów. W sobotni poranek więcej było
na niej jednak osobówek, a że jeszcze było ciemno zjechałem na śniadanie do
Wyszogrodu. Konsumpcja dokonała się w otwartym
już od 6 rano sklepie, gdzie właśnie wjechały ciepłe i pachnące pączki. Do tego doszedł jogurt i
tak to się można bawić :-).
Pokręciłem się po miasteczku i chwilę
potem przekroczyłem Wisłę. Z dawnych lat pamiętam jeszcze drewnianą
konstrukcję, ponoć najdłuższą w Europie,
po której teraz oczywiście śladu nie ma. Wisła jeszcze płynęła, ale
pokryta była płatami kry na całej szerokości.
Zaczynał się już świt, więc można było pokusić się o fotki. Nieopodal
widać też było ujście całkowicie zamrożonej Bzury. W widłach tych rzek
zanotowałem najniższą temperaturę podczas całej jazdy na poziomie -9 stopni.
Za chwilę opuściłem DK 50 i ruszyłem
w kierunku Brochowa - pierwszego celu
wycieczki związanego z Chopinem. W tutejszym kościele odbył się bowiem chrzest
kompozytora, a wcześniej ślub jego rodziców. Zgodnie z prognozami z ciemności
wyłaniał się błękit nieba i promienie słońca zaczynały oświetlać brochowską
bazylikę.
Tak doskonałe warunki sprzyjały
fotografowaniu, więc z tej możliwości skwapliwie skorzystałem. W samym kościele
trwała msza, więc wejście do środka sobie podarowałem. Po sesji zdjęciowej w Brochowie
ruszyłem w kierunku zasadniczym, czyli do Żelazowej Woli. Po drodze mogłem
przyjrzeć się mazowieckim równinom, różniącym się od Żuław Wiślanym tym, że są miejscami zalesione. No i u nas nie ma
Kampinoskiego Parku Narodowego, którego tablice pojawiły się przy drodze.
W Żelazowej Woli pojawiłem się
kilkanaście minut przed otwarciem muzeum o godzinie 9, co wykorzystałem na obejrzenie
obiektu z zewnątrz i zrobienie fotografii z tablicą miejscowości. Po otwarciu bramy zakupiłem (7 zł) bilet
wstępu do parku ( dom urodzenia jest nieczynny zimą ). Dowiedziałem się, że do
parku nie mogę wejść z rowerem, o jeździe po nim nawet nie mówiąc. Zasugerowano
mi zostawienie roweru na stojakach (wyrwikółkach) przed bramą, pod nadzorem
kamer. Dodam, że byłem sam w muzeum, a w parku też nie było nikogo. Rozumiem
taki zakaz w pełni sezonu, ale teraz? Cóż, strach obsługi przed wszechobecnym
monitoringiem był duży i zauważalny.
Oczywiście na pozostawienie roweru
pod ,,opieką’’ kamer ja nie mogłem wyrazić zgody, dlatego stanęło na tym, że
rower zostanie pod nadzorem ochrony wewnątrz muzeum. Tak też się stało i powolnym krokiem
ruszyłem obejrzeć ogród. Po chwili włączono mi muzykę Chopina z rozmieszczonych
w ogrodzie głośników i w tak pięknych okolicznościach przyrody i wysokiej
kultury minęło mi dobre pół godziny. Zawiodłem się tylko brakiem popiersia
kompozytora przy jego domu, ale jak się potem dowiedziałem zostało schowane na
okres zimowy. Szkoda, bo liczyłem na wspólną fotkę z Fryderykiem.
Na zakończenie wizyty zajrzałem do
sklepu z pamiątkami, gdzie może się zakręcić w głowie od ilości gadżetów. Mając mało
miejsca w torbie nie szalałem z zakupami :-). Opuszczając muzeum i będąc serdecznie
zapraszanym przez obsługę w sezonie letnim (byli mocno zdziwieni styczniowym
rowerzystą) ruszyłem na wschód. Główną drogą (DW 580) dotarłem do Kampinosu,
gdzie skręciłem na północ, w kierunku Sosny Powstańców. Tym samym wjechałem do
Kampinoskiego Parku Narodowego (KPN), którego drogami miałem się przez
kilkanaście kilometrów poruszać.
Jeszcze nie miałem okazji eksplorować
w żaden sposób KPN, więc z zaciekawieniem rozglądałem się dookoła. Widać było
liczne wydmy piaskowe pokryte sosnami, a lokalne ścieżki były pokryte w
całości lodem. Mimo to widać było sporo osób biegających, chodzących z kijkami
i rozciągających się. Rowerów nie widziałem. Dostrzegłem też duże ziemianki, z
daleka wyglądające jak głazy narzutowe lub bunkry. Jak na park narodowy przystało, sporo drzew
leżało powalonych i zostawionych samych sobie.
Na granicy gmin Kampinos i Leoncin
asfalt nagle się skończył i pojawiła się droga gruntowa z gruntownie wyślizganą
przez samochody nawierzchnią. W takich chwilach docenia się szerokie opony,
umożliwiające jazdę poboczem. Brak
asfaltu trwał 2 km – w sumie mało, ale wystarczająco :-). Po dotarciu do Sosny Powstańców w miejscowości
Górki zrobiłem sobie chwilę przerwy i delektując się pięknym słońcem zadumałem
się nad historią tego miejsca.
Dalsza droga też była krajobrazowo
ciekawa, bo jechałem asfaltem mając po lewej strony wysoką krawędź wydm, zaś
po prawej równinne tereny Puszczy Kampinoskiej. W planach miałem jeszcze odwiedziny
Palmir, ale względy czasowe, jak i raczej pewne oblodzenie dróg gruntowych w
pobliżu tego miejsca pamięci kazały mi je zostawić na inny raz. Niebawem wyjechałem
więc z obszaru KPN i skierowałem się do Czosnowa, gdzie miałem zaplanowane
spotkanie z kochającą rower Elizą, która wcieliła się w rolę przewodniczki po swoich okolicach, zmieniając
mi diametralnie koncepcję jazdy do Ciechanowa :-).
W drodze na północ interesował mnie
bardzo most kolejowo-drogowy na Narwi w ciągu DK 85. Jest on ciekawą budowlą z
racji tego, że nad jednym z dwóch torów kolejowych linii Gdynia-Warszawa jest
puszczona jezdnia drogi krajowej. Wszystko na jednej konstrukcji, jedno nad
drugim. Wiele razy przejeżdżałem go koleją, nigdy nie widziałem go od góry.
W drodze do niego zatrzymaliśmy się
na moście im. Marszałka Józefa Piłsudskiego na Wiśle na krótkie spojrzenie w
Wisłę i uchodzącą niedaleko Narew. Chciałem też zajrzeć do lokalnych mennonitów
o których informowała mapa (dom modlitwy, cmentarz), ale jak Eliza orzekła, że
niczego takiego tutaj nie ma, to się już nie odzywałem :-).
I tak dotarliśmy do Modlina, gdzie
zajrzeliśmy we wschodnie okolice twierdzy (Brama Ostrołęcka), a potem lokalnym
skrótem wzdłuż torów ruszyliśmy w kierunku Pomiechówka. Miejscowość znana z
organizowanych brevetów kolarskich od teraz kojarzy mi się też z zajazdem
,,Magnolia’’ w którym ładowałem akumulatory pomidorową z makaronem i pierogami
z kaszanką jęczmienną. Do tego doszły pączki od Elizy, przygotowane dla
elbląskiej ekipy, której nie było, więc deser miałem w ilościach
tłustoczwartkowych :-)). Bardzo dziękuję Elizie i dziękuję kolegom :-).
Po obiedzie pożegnałem się z moją
sympatyczną przewodniczką i ruszyłem rekomendowaną przez nią drogą wzdłuż rzeki
Wkry na obszar Rezerwatu Dolina Wkry. Dobrych kilka kilometrów miałem okazję
popatrzeć sobie na tą sympatyczną rzekę, stanowiącą też szlak kajakowy. Dobry
asfalt, znikomy ruch samochodowy i ładne widoki to rowerowy samograj, nic
więcej nie trzeba do szczęścia. Rzeka Wkra niebawem się skończyła, kończył się
też powoli dzień i zaczynało zmierzchać. Jadąc zakosami zbliżałem się ponownie
do DK 50 na którą wjechałem około 10 km przed Ciechanowem.
Ruch na niej był duży, ale wyłącznie
osobowy. Jechało sporo młodzieży na sobotnie imprezy w Ciechanowie. Zwracałem
uwagę bogatym oświetleniem tylnym, więc pojawiło się kilka dialogów, z cyklu:
skąd, dokąd, dlaczego rowerem, po co? Ekipy były jeszcze trzeźwe, więc nie było
kłopotów z przestrzeganiem przepisów drogowych. Coraz większe kłopoty miałem za to z
napędem mojego Kubusia, który strajkował coraz częściej, a ja już nie miałem
zbytnio siły, aby – pedałując nawet od Czosnowa z wiatrem – kręcić z blatu.
Będąc zatem w Ciechanowie, zajrzałem na dworzec PKP, ale to co zobaczyłem w
rozkładzie sprawiło, że dość szybko obrałem kierunek na Mławę :-). Najbardziej
rozbawiła mnie propozycja połączenia do Elbląga przez uwaga: Olsztyn, Iławę i
Malbork. W sumie spędziłbym noc w PKP, zamiast w siodełku. Znienawidzony po tej jeździe odcinek Ciechanów-Mława
jechany w odwrotnym kierunku z wiatrem był całkiem przyjemny i minął szybko i
bezboleśnie. W Mławie zjadłem kolację na Orlenie w postaci
sprawdzonego zestawu hot-dog i kawa. Dorzuciłem do tego żelki Haribo i mogłem
ruszać w ciemną noc. Tym razem nie było mowy o bezchmurnym niebie, bowiem
zakryte było chmurami z których miało wg. prognoz nic nie padać. Termometr wskazywał -5 stopni i to była też
temperatura odczuwalna, bo jak pisałem, wiało cały czas w plecy. Zmodyfikowałem wstępne plany trasowe
i podarowałem sobie jazdę przez Nidzicę, bo z takim napędem nie miało już sensu
wydłużanie trasy. Tak więc znaną drogą DW 544 z Mławy przez Działdowo i
Rychnowo (DW 542) dotarłem do DK 7 pod Ostródą, czyli na jeden wielki plac
budowy S7.
Po drodze wyprzedziło mnie kilka samochodów,
z których jeden po wykonaniu tego manewru uderzył w lisa. Usłyszałem głośny huk
i po chwili mijałem ciepłe jeszcze, ale już bez życia zwierzę. Kierowca nie
zatrzymał się, ja także. Krajówka pod Ostródą była pusta,
dlatego też miałem okazję porozmawiać z kierowcą samochodu, który przez kilka
chwil jechał moim tempem i pytał się czy jadę rowerem, bo muszę, czy tak lubię.
Jak mu powiedziałem skąd ruszyłem i po co, oraz dokąd jadę, to odparł, że
słyszał o MRDP, ale rowerem jeździ tylko krótkie dystanse. Odpowiedziałem mu,
że też tak kiedyś jeździłem a teraz to i tak, i tak :-).
Jeden z podjazdów przed Ostródą
pokonałem z buta, bo manetka nie załapała
zmiany biegów. Co za wstyd ;-). W samej Ostródzie na skrzyżowaniu z
DK 16 są obecnie jakieś ogromne hałdy, a układ drogowy zupełnie nie przypomina
mi niczego znanego. Udało się jednak zjechać do miasta i zajrzeć na dworzec
PKP. Nic ciekawego na mnie nie czekało, więc czując już niezłe zmęczenie
zajrzałem na ostatni podczas tej jazdy Orlen. Eliza w rozmowie wspominała mi,
że Orleny mają dobrą pitną czekoladę Milkę, więc skorzystałem z tej podpowiedzi.
Faktycznie, smakowała mi i dała ,,kopa’’, ale jednak nie na długo. Zmęczenie
było jednak już spore, godzina 3 w nocy, a do domu z 80 km.
Ostatnią – nie – przedostatnią
atrakcją na trasie był także nowy dla mnie układ drogowy na wyjeździe z Ostródy,
bo do tego miasta dochodzi już od niedawna wybudowana S7. Po pojawieniu się
stosownego znaku pozostało mi pokonać dwa rowy, na szczęście płytkie i bez wody,
aby znaleźć się na drodze technicznej. Dobrze znana jazda starą DK 7 miała
dla mnie ostatnią atrakcję, jeżeli tak można powiedzieć o lodowych koleinach,
które skończyły się dopiero przed Pasłękiem.
Zużyty napęd, koleiny i wiatr w
plecy. Z taką triadą walczyłem na trasie ostatniego odcinka, aby nie zasnąć,
nie przewrócić się i nie zerwać skaczącego napędu. Spać się już chciało jak cholera i
gdyby to było lato na pewno zaległbym na którymś z licznie mijanych przystanków
lub po prostu w trawie. Zimą takich rzeczy robić nie wolno, więc trzeba było
bawić się gimnastyką, bieganiem, truchtaniem i generalnie zmianami nużącej
pozycji siodełkowej. Dobrze sprawdzał się też hit Maryli Rodowicz w wersji mocno sprofanowanej :-).
Strach przed brzemiennym w skutkach
upadkiem spowodował, że jeszcze mijając Zielonkę Pasłęcką, spojrzałem, czy nie
jedzie przypadkiem pociąg do Elbląga. A było to zaledwie 30 km od miasta. W Pasłęku zajrzałem jeszcze na stację
Lotos, ale tylko po to, aby się umyć, spędzić sen zimną wodą i chwilę odpocząć
w cieple. Wykorzystałem też ogromną mapę Polski do wykonania ostatniego
zdjęcia.
Kolejne kilometry to jazda w
warunkach wstającego, niedzielnego poranka i wjazd do Elbląga o 8 rano. Kiedyś
zasnąłem po maratonie w fotelu, tym razem na dwugodzinną drzemkę wybrałem wannę.
Udało mi się nie utopić :-).
Dziękuję Elizie za pomoc
organizacyjną przed wyjazdem i za przewodnictwo podczas samej jazdy. Miło było
poznać liderkę klasyfikacji Bikestats za rok 2016. Wielkie dzięki za
energetyczne prezenty na trasie :-). Sam maraton pomógł mi odzyskać
pewność, że wiem na co się piszę, startując w sierpniowym MRDP. Teraz powinno
być tylko lepiej.
W związku z licznymi pytaniami, co
jadłem i jak byłem ubrany informuję, że:
1. Ubrany byłem w trzy warstwy odzieży termicznej:- koszulka potówka
Adidas climacool,- bluza Craft z
membraną Windstopper,- bluza Craft golf z
zamkiem, - bluza zimowa z
membraną Rogelli,- spodnie długie Biemme
z membraną rzecz jasna, - kalesony Craft,- pod nimi krótkie
spodenki Endura z dobrym pampersem, bo Biemme to ma pampersa już tylko
teoretycznie, - dwie pary skarpet pod
kolano, co okazało się niewystarczające i wymagało użycia ogrzewaczy
chemicznych, - zwykłe buty Jack
Wolfskin z membraną Gore-tex, - rękawiczki Chiba
Alaska i pod nimi zwykłe z włóczki za 8 zł. - opaska na szyję z
włóczki, czapka pod kask Accent. Ubranie tego
wszystkiego było nieco męczące :-). Dodatkowo miałem krem
mrozoodporny do twarzy i sztyft do ust.
2. Picie trzymałem w dwóch termosach z Biedronki po 0,7 litra każdy. Lałem
do nich gorącą herbatę, zimną herbatę i soki (nieporozumieniem okazało się
wlanie gęstego Kubusia, bo nie chciał lecieć i upaćkał mi cały termos). Na
trasie jadłem fast foody ze stacji benzynowych, obiad w Pomiechówku, banany i
słodycze w sklepach. Poza tym miałem ze sobą żelki Haribo Roulette z Biedronki, batony
sezamowe z Lidla i dwie czekolady z bakaliami. Zjadłem wszystko. ,,Dopingowałem’’
się też tradycyjnie karnityną w tabletkach i kofeiną z kawy, coli i czekolady. Więcej grzechów nie
pamiętam :-).
203 dni do MRDP.