Dane wyjazdu:
Temperatura:33.0
GÓRY MRDP - I ETAP
Sobota, 24 sierpnia 2019 ·
| Komentarze 0
Trasa: ŚWIERADÓW ZDRÓJ-Szklarska Poręba-Jelenia Góra-Kowary-Wałbrzych-Głuszyca-Kudowa Zdrój-Lądek Zdrój-Głuchołazy-GŁUBCZYCE
GPS (całość)
GALERIA (z opisem)
DalejZ miejsca noclegu na miejsce startu mieliśmy do przejechania
w sumie cały Świeradów, więc skorzystaliśmy z transportu busem, którym
przyjechał Marcin Stec z Lidera Sztum też startujący w GMRDP. Zaoszczędziliśmy
w ten sposób trochę czasu i dobre 2 km podjazdu.
Start był zaplanowany sprzed Szkoły Podstawowej nr 2 i tam
udaliśmy się po odwiedzeniu biura zawodów, które było na prywatnej posesji
kilkaset metrów w drugą stronę. Tam był czas na przywitanie się ze znajomymi z ,,reala
i wirtuala’’ oraz wykonanie kilku zdjęć i montaż lokalizatorów GPS, dzięki
którym pół Polski i cała Europa, albo na odwrót, mogło oglądać naszą bohaterską jazdę w
polskich górach :-). Tradycyjnie też obejrzałem sobie sprzęt zawodników i
konfigurację różnego rodzaju sakw, toreb, torebek i plecaków. Kuferek
dostrzegłem tylko jeden, tradycyjnie miał go założonego Wojtek Łuszcz, ale mój
był fajniejszy ;-)
Czas szybko płynął i kilka minut po 12 w eskorcie radiowozów
Policji ruszyliśmy na 1148 km trasę
wzdłuż południowej granicy Polski. Nowością był fakt zaplanowania trasy z
trzykrotnym przekraczaniem granicy Czech.
Do centrum Świeradowa Zdrój mieliśmy na ,,dzień dobry’’
niezłą wspinaczkę i co mnie wprawiło w lekkie zdumienie – były osoby, które ten
pierwszy podjazd pchały. Moje zdumienie szybko przeszło w irytację, gdyż w
wyniku złej pracy przerzutki prawie tak samo nie skończyłem tego podjazdu. Ktoś
tam zasugerował, że z takim napędem to ja daleko nie ujadę. Ależ żeś się kolego
pomylił …
Solidna górka została w końcu pokonana, rozgrzewka została
przeprowadzona i można było rozpocząć
spokojniejszą wspinaczkę na Zakręt Śmierci w Szklarskiej Porębie. Peleton
poszatkował się na małe grupki, ktoś tam wyprzedzał mnie, kogoś brałem ja. Nie
miało to większego znaczenia, bo na tak długiej trasie istotne dla końcowej
klasyfikacji są długości różnych przerw
okolicznościowych, a nie to czy ktoś jedzie na początku trasy z przodu
czy z tyłu. Pozostali elblążanie, czyli
Robert i Marek pognali do przodu, bo
wolno to oni kręcić nie potrafią. A że ja nie potrafię szybko – zresztą jazda w
kategorii Total Extreme nie pozwalała na zbyt długie komunikowanie się i jazdę
z innymi zawodnikami – to i jechałem samodzielnie od początku.
Odcinek do Szklarskiej Poręby był jedynym na którym mieliśmy
kibiców przy drodze, co było bardzo miłym doświadczeniem. Potem trudno było się
ich spodziewać. Dobra pogoda, lekko
zachmurzone niebo i temperatura nie przekraczająca 25 stopni sprzyjała wydajnemu
kręceniu i Zakręt Śmierci dość szybko został osiągnięty. W tym miejscu kilka
zdjęć wydało mi się obowiązkowych i tak
też zrobiłem.
Ciężki podjazd z roku 2015 z Piechowic do Szklarskiej Poręby
teraz był zjazdem więc w ekspresowym tempie dotarłem do miasteczka leżącego
przy DK 3, którą przez chwilę trzeba było się poruszać. Rzeka Kamienna przyjemnie szemrała przy
trasie i jechało się dobrze. Niebawem pojawiły się tablice Jeleniej Góry i tym
sposobem znowu byłem w mieście, które i wczoraj widziałem. Teraz to jednak były
bardzo dalekie przedmieścia i za chwilę byłem już w Podgórzynie, miejscowości
sławnej z początku podjazdu na przełęcz Karkonoską, którą dziwnym trafem Daniel
pominął :-)
Na tym odcinku zapoznałem się z Piotrem Organkiem, jadącym
maraton w barwach Niniwa Team, który – wybiegnę nieco do przodu – zakończył
GMRDP 10 minut przed limitem 120 godzin. To się nazywa precyzja. Gratulacje!
Tymczasem jadąc drogami Kotliny Jeleniogórskiej z pięknym widokiem na królową
Karkonoszy – Śnieżkę dotarłem do Kowar, zaliczając po drodze jazdę po trasie
Górskich Szosowych Mistrzostw Polski. Akurat jechała kategoria jakichś młodych
bikerek, które śmignęły koło mnie jak pociski. A ja wróciłem do podziwiania
panoramy Karkonoszy …
W Kowarach pora dnia zrobiła się bardzo obiadowa i
zatrzymałem się w Zajeździe PrzyWodzie. Siedziało tam już trochę ludzi, a to
najlepsza gwarancja dobrego cateringu. Co zamówiłem? Klasyka maratonowa, czyli
makaron, makaron i jeszcze raz makaron. Makaron w rosole, w pomidorowej i tagiatelle
z kurczakiem i szpinakiem. Do tego 2 zimne Lechy 0% z limonką i godzina zeszła.
Trochę za długo, ale kuchnia faktycznie miała co robić, bo drugie tyle ludzi
siedziało wewnątrz lokalu. Poza tym wspinaczka z Kowar na przełęcz o tej samej
nazwie prowadziła Drogą Głodu, więc wolałem nie ryzykować ;-)
Długi, ale dość łagodny podjazd z centrum na przełęcz prowadził
wzdłuż rzeczki Jedlica przypominającej swoim rozmiarem elbląską Kumielę i tak
samo pewnie groźnej podczas obfitych deszczy. Na końcówce wspinaczki
przejechałem nad tunelem (jednym z najdłuższych w Polsce) nieczynnej linii
kolejowej Kowary-Kamienna Góra. Dodając
do tego mijane drogowskazy do sztolni
kopalni uranu trzeba stwierdzić, że w te okolice trzeba będzie kiedyś na
spokojnie wrócić i obejrzeć te wszystkie ciekawostki turystyczne.
A teraz wjeżdżałem już na DW 367 i tym samym na przełęcz
Kowarską a chwilę potem osiągnąłem Rozdroże Kowarskie z którego zaczął się
zjazd do Miszkowic w dolinie Bobru. Na
rozdrożu skalibrowałem sobie licznik wysokości wykorzystując tabliczkę wiszącą w tym miejscu.
Jak już jesteśmy przy technice, to pochwalę
się że po raz pierwszy w życiu wspierałem się nawigacją elektroniczną ( do tej
pory wykorzystywałem moją pamięć do map i wizje lokalne na trasach oraz poprzez
GSV). Zainstalowałem w smartfonie aplikację OsmAnd, która dokładnie i
energooszczędnie prowadziła mnie ,,za rączkę’’ w miejscach niepewnych i
nieznanych. Fajna sprawa.
Ale wracajmy na trasę, na której to zacząłem krótką
,,sztajfę’’ do Lubawki a potem odpowiedni do podjazdu zjazd do tego
przygranicznego miasteczka. Przejechałem je bez zatrzymywania i niebawem dotarłem do Chełmska
Śląskiego. Klimatyczne domki tkaczy z
których słynie ta miejscowość miałem już okazję fotografować o różnych porach
dnia i nocy, ale nigdy w warunkach festynu odbywającego się na jej ulicach.
Jarmark Tkaczy Śląskich bo tak nazywał się ów festyn zmienił minimalnie trasę
GMRDP bo rynek był zamknięty i trzeba było go objechać. Z bólem turystycznego serca nie zajrzałem co
działo się na scenie i w jej okolicach, bo jak maraton to maraton. Oczywiście
zdjęć urokliwych i stylowych domków po raz kolejny sobie nie odmówiłem ;-).
Za Chełmskiem pojawił się podjazd na którym zobaczyłem punkt
widokowy. Takich okazji to ja nawet na maratonie nie przepuszczam, więc i tutaj
zajrzałem. Gmina wykorzystała tutaj
naturalne wzniesienie, aby postawić platformę widokową z widokiem na Sudety
Środkowe, a przy dobrej pogodzie i na Śnieżkę. Za chwilę zameldowałem się na
przełęczy Strażnicze Naroże i rozpocząłem zjazd do Mieroszowa.
W Mieroszowie skręciłem na Wałbrzych i jadąc pustą DK 35
dotarłem do Unisławia Śląskiego. Zgodnie
z mapą zawodów nie wolno nam było tutaj skręcić na Głuszycę, tylko należało
wjechać na południowe rubieże Wałbrzycha z powodu remontu drogi wojewódzkiej
380 i podobno pilnującej zakazu ruchu Policji. Policji na pewno nie było,
remontu też nie było widać, ale że nawierzchnia tej drogi już od dawno wołała o
pomstę do nieba to posłusznie wspiąłem się do Wałbrzycha, aby następnie zjechać
do Rybnicy Leśnej i dalej już kontynuować jazdę do Głuszycy po dobrej
nawierzchni.
W Głuszycy natomiast czekał na trasie objazd nie oznakowany
przez Daniela, a dość trudny do przeskoczenia bo był związany z brakiem mostku
nad lokalną strugą o nazwie Rybna. Gdyby nie pomoc lokalnych mieszkańców to
raczej nie wpadłbym na pomysł przejścia po kładce w czyimś ogródku.
Przez Głuszycę przejechałem bez zatrzymywania się, robiąc
tylko kilka fotek z roweru i mijając jakiegoś bikera w stroju BB Tour, który
dopingował wcześniejszych zawodników. Ja się nie załapałem z przyczyn
oczywistych ;-). Za kilka kilometrów zaczął się odcinek przeklinany chyba przez
wszystkich uczestników pierwszej edycji GMRDP w roku 2015, czyli wspinaczka do
Krajanowa. Zniszczony mocno asfalt dał się wtedy wszystkim we znaki. Teraz
sytuacja uległa pewnej poprawie, bo dziur nie było a i momentami trochę nowej
nawierzchni się pojawiło. Tak więc bez strat w sprzęcie dotarłem do Tłumaczowa
aby rozpocząć podjazd w kierunku Radkowa. Nieco się zdziwiłem widząc znak
informujący o 18% podjeździe, ale faktycznie w najlepszym momencie mój licznik pokazał 10%. Krótki, ale soczysty.
Powoli zapadał już zmierzch i rozpoczęła się pierwsza nocka
w trasie. Przed Radkowem na zjeździe wypadła mi ze szlufki torebki podsiodłowej
lampka tylna i upadła na asfalt. Nie przestała w wyniku uderzenia świecić, więc
znalazłem ją szybko. Niestety, powtórny
jej upadek za 2 kilometry już nie był tak fartowny. Lampka się rozpadła i po
dość długim przeszukaniu poboczy poddałem się znajdując tylko baterie. Miałem
jednak sporo innych świecidełek, żeby nie musieć się aż tak bardzo przejmować
utratą jednego z nich – fakt, że najlepszego.
Z Radkowa rozpocząłem podjazd na przełęcz Lisią, czyli
jechałem sławną drogą 100 zakrętów, która faktycznie aż tylu ich nie ma.
Nieprzeniknione ciemności nie pozwoliły cieszyć się widokiem Gór Stołowych,
których liczne formacje stoją przy samej drodze, ale jadąc tędy już
kilkukrotnie wiedziałem, że one tam są. Także Szczeliniec Wielki mógłby być iluminowany
na potrzeby nocnej jazdy ;-).
Wspinaczka tym samym się skończyła i ruszyłem w dół, do
Kudowy Zdrój, obiecując sobie coś przekąsić na lokalnym Orlenie. Jako że przy
trasie pojawił się Shell to nie wybrzydzałem i skorzystałem z oferty muszli.
Pora była słuszna (23:00) na dużą kawę i taką też wypiłem. Spotkałem się tutaj
z kilkoma zawodnikami i prawie razem
ruszyliśmy zdobywać Zieleniec.
Wspinaczka była niezbyt trudna, ale jej długość mogła zdziwić mniej
przygotowanych – około 20 km. Do tego jej część poprowadzona była DK 8 na której większość obawiała się
TIR-ów, a mnie tymczasem wyprzedził ,,na gazetę’’, pomimo dwóch pasów
podjazdowych jakiś baran w osobówce.
Do przełęczy Polskie Wrota dogoniłem całą ekipę z Shella, a
potem walczyłem już samodzielnie z ciągiem dalszym pamiętnego podjazdu z mojego
pierwszego w życiu ultra –
Klasyka Kłodzkiego 2008. Wtedy to był podjazd
finiszowy, a teraz tylko jeden z wielu na tej długiej trasie. Przez uśpiony
Zieleniec przemknąłem bez zatrzymania, a stanąłem dopiero w okolicach Mostowic
ubrać się w nogawki i rękawki, bo do tej pory noc była rozkosznie ciepła (+17
stopni). Dalsza droga to generalnie zjazd do Międzylesia, gdzie zameldowałem
się około 3 rano.
Na Orlen w Międzylesiu zajrzałem coś zjeść i chwilę odpocząć,
tak aby wschód słońca oglądać z przełęczy Puchaczówka. Tutaj spotkałem Marka, któremu odnowiła się
kontuzja Achillesa i czekał na busa sztumskiej ekipy serwisowej. Wkurzony i zły
był niesamowicie, niewiele można było mu pomóc.
Powtórzę to , co powiedziałem wtedy:
,,Co się odwlecze, to nie uciecze’’.
Niebawem ruszyłem dalej, w kierunku wschodzącego słońca. Przełęcz
Puchaczówka to podjazd długi ale o łagodnym procencie nachylenia, co sprawia że
po ustawieniu przełożenia pozostaje po prostu kręcić swoje. Do tego poprawiła
się nawierzchnia drogi na nią prowadzącej.
Poświęciłem dobre kilka minut na sesję fotograficzną świtu i ruszyłem
pędem do Stronia Śląskiego. Przez uśpione miasteczko przejechałem bez zatrzymania,
chociaż jak by Biedronka była czynna … Czynna jednak być nie mogła bo było za
wcześnie (niedziela była handlowa).
W Lądku Zdrój minąłem dawne schronisko PTSM w którego
progach gościłem w roku 2001 poznając rowerowe oblicze Kotliny Kłodzkiej po raz
pierwszy. Teraz to Willa Skalniak i jak głosi jej strona www, standard znacznie
wzrósł. Samo miejsce jako bazę wypadową polecam z pełnym przekonaniem.
Przejechałem sobie przez lądecki rynek i rozpocząłem
ostatnią na pierwszym odcinku górskim wspinaczkę na przełęcz Jaworową. Za nią
czekał mnie zjazd do Złotego Stoku i ponad 200 km transfer do następnych gór,
Beskidu Śląskiego. Tymczasem czekał mnie pierwszy wjazd do Czech, którego
oczekiwałem z pewną ekscytacją i podnieceniem związanych z kręceniem po
nieznanych terenach i w otoczeniu kierowców innej narodowości. Tych drugich zbyt wielu nie było, bo niedziela
w Czechach pewnie niezbyt się różni od niedzieli u nas.
Jedyna nietypowość z jaką spotkałem się na terenie Czech to
sygnalizacja na przejeździe kolejowym, która sobie mrugała białym światłem cały
czas. Wyglądało to, jakby informacja dla kierowcy że sygnalizacja działa. Przy mrugającej na biało pociąg oczywiście
nie jechał, pewnie inaczej by było przy mrugającej na czerwono. Poza tym dobre
asfalty i minimalny ruch samochodowy. Ten pierwszy odcinek po Czechach był
najdłuższy, a miał na celu ominięcie DK 46 ze Złotego Stoku do Otmuchowa. Dwa
pozostałe to kilkukilometrowe skróty.
Po powrocie na drugą stronę granicy zaliczyłem Kijów, ale
nie było to teleportacja na Ukrainę, ale wieś znana już z jazdy w roku 2015.
Przez dźwięcznie brzmiące w nazwie wsie Burgrabice i Gierałcice dojechałem do
Głuchołaz, gdzie mój urlop mógł się zakończyć, a przynajmniej bardzo utrudnić.
Poprawiając bowiem portfel po zakupach wody w sklepie wypadł mi on na ulicę.
Nie ja go podniosłem, a uczynił to lokalny biker, który stał ze mną na
światłach. Niestety, nie zdążyłem mu podziękować materialnie, bo byłem mocno
zaskoczony a on szybko odjechał w swoją stronę. Nie da się ukryć, że uratował
mi imprezę.
Na zegarach wybiło południe, co oznaczało że pierwsza doba
maratonu dobiegła końca. Licznik wskazywał
345 km, co nie było wynikiem kompromitującym, ale mogło być tych km
nieco więcej. Za Głuchołazami wjechałem w zupełnie nowe dla mnie okolice, a
Pokrzywna z dużym ruchem turystycznym była dla mnie sporym zaskoczeniem. Wysyp blachosmrodów spowodowany był zapewne
upalną pogodą, jaka smażyła mnie na odkrytych przestrzeniach Opolszczyzny, a
ludzi wpędziła do wody Złotego Potoku w Pokrzywnej. Zazdrościłem im. Uwieczniwszy wiadukt na tle wspomnianego
kąpieliska musiałem obejść się smakiem i pojechałem dalej.
Niebawem zajechałem do Prudnika, miasta odwiedzonego już w
roku 2015. Za Prudnikiem trasa prowadziła jednak innymi drogami w kierunku
Głubczyc niż w roku 2015 i wiązała się z drugimi odwiedzinami naszych
południowych sąsiadów. Krótkimi, 5 kilometrowymi. Po powrocie do Polski
Głubczyce były już na wyciągnięcie ręki.
Kolejnym miastem na trasie były Głubczyce, które notorycznie
mylą mi się z Głuchołazami tylko dlatego że obydwa są na literę ,,G’’. Tak więc w Głubczycach byłem w
porze obiadowej i zajrzałem do Cafe Paradiso, która poza wyborem kaw miała też
pizze, makarony i naleśniki francuskie. I to właśnie naleśnika z kurczakiem,
suszonymi pomidorami i szpinakiem ogromnych rozmiarów zamówiłem sobie na obiad.
Chciałem dwa, ale dano mi do zrozumienia że dwom nie podołam. I faktycznie nie
dałbym rady :-). Był bardzo konkretny a popity Lechem 0?ł uczucie sytości.
Na makaron w tym upale nie miałem ochoty.
Plan przygotowany na maraton zakładał nocleg z niedzieli na
poniedziałek w okolicach Zebrzydowic/Cieszyna. Byłem około 100 km od tych
miejsc, więc siedząc w Głubczycach o godzinie 15 nie było szans przy tych
temperaturach i zmęczeniu dotrzeć o normalnej godzinie na nocleg w tych miastach.
Zmieniłem więc plany i postanowiłem zamienić dzień w noc. Obdzwoniłem kilka miejscówek noclegowych w na
trasie Głubczyce-Kietrz ale nie znalazłwszy nic przy trasie, postanowiłem
poszukać w mieście w którym byłem, czyli w Głubczycach. I tak trafiłem do Hotelu
Domino, gdzie w przyjemnych warunkach poszedłem spać o … 16. Regeneracja miała
trwać tyle ile trzeba, czyli do momentu obudzenia się ;-).