Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg.
Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-).
Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.91 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.
Film dzięki uprzejmości Łukasza Jatkowskiego (LUKE_HS). Pierwszy film z ultra na którym mnie widać :-))
Po wybornie przespanej nocy ruszyliśmy z Markiem do lokalnej
piekarnio-cukierni na śniadanie. Ten patent miałem sprawdzony już dwa lata temu, teraz tylko było widać, że co
najmniej kilku innych bikerów także wpadło na pomysł śniadania w tym miejscu.
Jedząc sobie konkretne śniadanie złożone z oferty lokalu
oraz wczorajszych zakupów w Polomarkecie (owsianka, bakalie, ser żółty, jogurty)
nawiązaliśmy kontakt z elbląskimi kibicami, którzy zarywając nockę dotarli o
poranku na Hel, żeby pokibicować nam przy starcie oraz zrobić wspólnie początkowe
kilometry. Tak jakoś jednak wyszło, że
dotarli do piekarni, kiedy my już byliśmy pod … latarnią morską, w punkcie
startu MPP. Może i dobrze, bo byśmy tam tłum zrobili a to w dobie pandemii nie
jest dobre.
Tak więc spotkaliśmy się z elbląską ekipą pod latarnią
morską na Helu i w spokoju – powiedzmy, że w spokoju – czekaliśmy na start. W
międzyczasie odbył się montaż lokalizatorów GPS, dzięki którym mogliście nas
widzieć na mapie trasy MPP.
Niebawem pojawił się radiowóz policji, słowo wstępne
wygłosił jeden z orgów i zaczęło się końcowe odliczanie. Formuła organizacyjna
MPP przewiduje od pierwszej edycji jazdę
całego peletonu w eskorcie policji przez cały Półwysep Helski, czyli z wykorzystaniem
dróg w sposób szczególny i samodzielną
jazdę od Władysławowa, już w zgodzie z zapisami kodeksu drogowego.
Tematem dyskusyjnym była zawsze prędkość peletonu podczas tego
przejazdu, która miała być zbliżona do 25 km/h, ale pamiętam, że w roku 2018
oscylowała przy 30 km/h. Dla jadącego na MTB to przepaść ;-). W tym roku było znacznie
lepiej, jeszcze na ostatniej prostej przed Władysławowem widziałem grupę przed sobą – w roku 2018 od Jastarni jechałem już tylko przed karetką
pogotowia.
We Władysławowie pożegnali się ze mną kibice, poza Mariuszem
, który planował jazdę do Kwidzyna, będącego-bagatela na 260 km trasy MPP.
Dziękuję Wam jeszcze raz za obecność i zarwanie nocki, której zarywać wcale nie
musieliście :-)
Policja doprowadziła nas do ścieżki rowerowej za
Władysławowem i tam zakończyła się och eskorta. Teraz należało podzielić się na
przepisowe, maksymalnie 15 osobowe grupki, co wiejący prosto w twarz wiatr i pierwsze hopki doskonale ułatwiły.
Za Władkiem pobocza zaroiły się od stojących rowerzystów ,
którzy zatrzymali się w wiadomym celu.
Widać, woleli tego nie robić w trakcie jazdy kolumny za radiowozem, bo
wtedy peletonu już by nie dogonili ;-)
Wspólne kilometry z Mariuszem - Marek w tym czasie pędził gdzieś w szpicy
maratonu – zakończyły się dość szybko, bo w okolicach Krokowej już zaczęły się między
nami dziury, a po zjeździe do Jeziora Żarnowieckiego straciłem Mario z
oczu.
Za to moim oczom ukazał się krótki
odcinek testowy drogi, na którym asfalt wymieszano z tworzywem sztucznym i
nawierzchnia przypominała nieco gąbkę. Opony 1,1 zauważalnie mi się w tym
zapadały. Na szczęście test nawierzchni wyciszającej ruch samochodowy nie był
długi i po minięciu gigantycznych rur elektrowni szczytowo-pompowej ,,Żarnowiec”
rozpocząłem pierwszy konkretny podjazd do Kaszubskiego Oka.
Górka dobrze mi
znana, z maksem na poziomie 12% wprowadziła mój oddech na maksymalne obroty i
lekko przeraziła rowerowe małżeństwo Koseskich, gdyż jak stanąłem na szczycie dać
ulgę mojemu pęcherzowi, to Marcin pytał się, czy wszystko jest OK. Było wszystko
w jak najlepszym porządku :-)
Z tą parą miałem okazję jeszcze kilka razy się widzieć na
dalszych kilometrach maratonu, w tym podczas wspinaczki na przełęcz Knurowską, ale o tym potem.
Tymczasem zbliżało się Luzino i podobnie jak w roku 2018
tutaj znowu był jakiś objazd. Kierując się znakami objazdu dotarłem do DK 6 i w
strumieniu samochodów dotarłem do skrzyżowania na Luzino. Tutaj zobaczyłem, że
niepotrzebnie nadłożyłem km, bo bardziej świadomi sytuacji bikerzy lecieli
przez krótki, jak się okazało, plac budowy. Mogłem i ja z moją Rebą na
pokładzie :-)
Za Luzinem rozpoczęła się już konkretna wspinaczka na
Kaszuby, które podczas tej edycji mieliśmy okazję poznać lepiej. Tutaj bowiem orgowie
MPP postanowili znaleźć km brakujące do przekroczenia 1000 km tego rocznej
edycji. Krążenia i zbierania km oraz
przewyższeń było więc co niemiara. Plusem takiego planowania trasy był fakt, że
wiatr z kierunków południowych nie był tak cały czas w twarz, a nawet czasami
pomagał skoro jechaliśmy i na wschód, i na zachód, a i na północ przez chwilkę
też.
Zbliżała się pora obiadu, więc kiedy Wojtek Łuszcz ujawnił
,że też czegoś w tym stylu poszukuje to połączyliśmy siły i po pięknym zjeździe
do Chmielna zaczęliśmy w tym kaszubskim kurorcie szukać stosownego obiektu.
Obiekt to był i to niejeden, tylko że każdy z nich przeżywał oblężenie i na
obiad trzeba by było przeznaczyć sporo czasu. Czasu, którego za dużo nie było
;-).
Dlatego też pojechaliśmy dalej, a kiedy Wojtek mi odjechał
zatrzymałem się w Brodnicy Górnej, przed Złotą Górą, w Karczmie Philipp’a.
Żurek i pomidorowa konkretny makaron na II danie podlany piwem 0%. Można było
dalej zdobywać kaszubskie hopki.
Dobre jedzonko uśpiło moją czujność nawigacyjną i zaraz za Złotą Górą zamiast zjechać do
Brodnicy Dolnej, ja kontynuowałem jazdę pod górę w kierunku wsi Maks i Przewóz.
Po drodze fotografowałem piękne widoki kaszubskich jezior. Ta turystyka kiedyś
mnie zgubi ;-) Jak się zorientowałem, że ekran komórki mówi mi coś innego niż
ja myślę, miałem już 4 km w gratisie,
czyli w sumie 8. Pięknie, chociaż oczywiście mogło być gorzej!
Zarządziłem więc w tył na lewo, a za chwilę miałem też
telefon od syna : Ojciec, źle jedziesz! :-) Tak to wróciłem na właściwą trasę i
kręciłem dalej. Niebawem dotarłem do Somonina, korzystając chwilowo z dobrej
drogi rowerowej mającej lepszy asfalt niż jezdnia. Za Somoninem w zasięgu
wzroku pojawił mi się na podjeździe do Egiertowa lokalny biker, który chciał
powalczyć na podjeździe, ale na tym km maratonu to ja miałem jeszcze mnóstwo
sił …
W Egiertowie nie korzystałem z Orlenu, tylko znaną z innych
wycieczek drogą do Przywidza dotarłem do tego szykującego się do snu
miasteczka, zderzając się za nim z
krótką, soczystą ścianką wyjazdową. Znak pokazywał 11%, ale mój licznik
był innego zdania i pokazał 9 procentów.
Powoli opuszczałem Kaszuby a wjazd do Skarszew oznaczał
wjazd na Kociewie. W Skarszewach powstaje Orlen na miejscu innej stacji paliw,
a tymczasem moja uwaga skupiła się na ,,Aniołku” :-). Szczegóły w galerii.
Rozpoczęła się pierwsza nocka w trasie, oświetlenie poszło w
ruch, ciuchy nie bardzo bo ciepło było przyjemnie. Za Skarszewami licznik
powinien wskazać mi 200 km, no ale ja je miałem już nieco wcześniej.
Wstępny plan na maraton zakładał postój na Orlenie w
Starogardzie Gdańskim, ale że nie odczuwałem takiej potrzeby to i jechałem
dalej. W ten sposób kilka osób za mną się znalazły, bo niebawem zaczęły mnie
wyprzedzać. Ja wiedziałem, że zatrzymam
się w moim rodzinnym Kwidzynie (nigdy nie piszcie i nie mówcie – Kwidzyniu ;-),
na Orlenie wyjazdowym.
Po drodze był Pelplin z dalej nie iluminowaną bazyliką,
jazda pustą DK 91 do Gniewu i wspinaczka do Betlejem, żeby zobaczyć światła Kwidzyna na drugim brzegu wiślanej
doliny. Czekał też fajny zjazd na nowy most nad Wisłą i delikatna ścianka
wjazdowa od Marezy. Wszystko dobrze
znane.
Na kwidzyńskim Orlenie zamówiłem kawę, burgera – taki miałem
kupon promocyjny :-) i postanowiłem
doładować komórkę. Gniazdka w ławkach
nie działały, więc dałem telefon sprzedawczyni,
która zgodziła się doładować go na zapleczu. A sam ruszyłem w konsumpcję.
Po dobrych 40 minutach jedzenia, picia i odpoczynku poprosiłem o telefon. Włączyłem
, spojrzałem i poczułem jak robi mi się gorąco.
Bateria dalej pokazywała 35% naładowania! Tyle ile było, jak dawałem do
ładowania.
Rad nierad, ruszyłem dalej, bo dalsze siedzenie na stacji
zakończyłoby się na pewno naładowanie telefonu, ale jeszcze szybciej
moim snem. Wszak była już północ z soboty na niedzielę. A o północy to się na
ogół śpi ;-)
Podjąłem próbę ładowania telefonu z powerbanka, ale jak to u
Murphy’ego – jak coś może nie działać, to działać nie będzie. Kwestią czasu
było więc, kiedy nie będę wiedział jak jechać.
Trasy nie uczyłem się na pamięć, uznając że i tak nie zapamiętam tych wszystkich
zawijasów i wywijańców. Map papierowych też
tym razem nie wziąłem, walcząc skutecznie z nadwagą bagażu.
Tymczasem jechałem na Kisielice, te okolice to Kraina Kanału
Elbląskiego i są mi znane. Ale po 300 km nazwy już mi nic nie mówiły.
Pojezierze Brodnickie leży zbyt daleko od Elbląga, aby dobrze je poznać. Zanim komórka zgasła wynotowałem sobie co większe
miejscowości, przecięcie z drogą krajową nr 15 i główne zwroty kierunku jazdy.
Czegoś takiego jeszcze nie było! To zupełnie nowe doświadczenie.
Jakim cudem przetrwałem nockę bez grubej skuchy nawigacyjnej
pewnie nigdy się nie dowiem, ale w końcu zmusiłem powerbank do współpracy z
telefonem i mogłem znowu normalnie nawigować.
Akumulator spoczywał w kieszeni nerki, a telefon na kierownicy. Wszystko
łączył kabelek, który mogłem łatwo zerwać nieumiejętnie zsiadając z roweru.
Prawdziwy cyrk :-)
Tymczasem wiatr zaczął coraz bardziej sprzyjać, a
przynajmniej nie przeszkadzać i temperatura szybko przekroczyła 20 stopni.
Kremu do opalania to ja nie miałem, a obawiając się słonecznych
poparzeń nie zdjąłem nogawek. I tak nieco się przegrzewając dotarłem do Sierpca,
wcześniej odnotowując dobę w trasie i zaledwie 380 km trasy (faktycznie ponad 10 km więcej). Słabiutko.
W Sierpcu lokalny klub rowerowy Dynamo zorganizował punkt
cateringowo-wypoczynkowy dla uczestników MPP. Miałem przeczucie, że na mnie to
już nikt nie czeka ( była godzina 11), no i przeczucie mnie nie myliło. Ciężko
się dziwić, ale jednak na chwilę rozmowy z Jarkiem Krydzińskim liczyłem.
Przeleciałem zatem przez Sierpc i skierowałem się na Płock w
którym, jak wynikało ze wskazań zegarka, trzeba będzie zjeść obiad. Potężniejące z każdym kilometrem instalacje
Orlenu robiły niezłe wrażenie, zwłaszcza, że były dokładnie na wprost kierunku
jazdy. Dym z rafineryjnego komina tworzący gotowe chmury wskazywał, że wieje
dokładnie z zachodu.
W Płocku skierowałem się na Stare Miasto, słusznie przypuszczając,
że tutaj nie będę miał najmniejszych problemów z dobrym, rowerowym obiadem. I
tak też było, zaparkowałem przy ogródku Pizzerii Presto i - nomen omen - szybko, miałem przed sobą potężny makaron z
łososiem, solidną sałatkę i zimnego Lecha 0% rzecz jasna. Całemu obiadowi nie dałem rady, więc makaron trafił
do opakowania, a ja do Hotelu Starzyński, bo uznałem, że godzina 15 będzie dobra na nocleg :-). Byłem
zmęczony upałem, elektronikę należało naładować a nogom dać odpocząć. Nie miałem
gwarancji, że dalej znajdę jakiś sensowny nocleg tuż przy trasie, a tutaj stał
hotel 200 metrów ode mnie.
Wbiłem się więc do pokoju i już po chwili spałem snem
niemowlaka, ustawiając sobie wcześniej budzik na godzinę 19:30.