Dane wyjazdu:
Temperatura:30.0
WISŁA 1200 SANDOMIERZ-GÓRA KALWARIA
Poniedziałek, 5 lipca 2021 ·
| Komentarze 2
Trasa: SANDOMIERZ-Zawichost-Solec nad Wisłą-Kazimierz nad Wisłą-Puławy-Dęblin-GÓRA KALWARIA
MAPAGALERIA (z opisem)
Kilka minut przed 5 rano opuściłem świetną kwaterę pod
Sandomierzem i ruszyłem na drugi etap Wisły 1200. Plan dnia był prosty i zakładał
dojazd jak najdalej na północ, może i do Warszawy.
Minąłem śpiący jeszcze Sandomierz i z ciekawością
zagłębiłem się w Góry Pieprzowe o których przeczytałem sporo w relacjach finiszerów
wcześniejszych edycji. Zanim zacząłem pchać rower po suchych jak pieprz skałach
pokryłem błotem nadwiślańskich ścieżek świeżo umytego Kubusia. A taki ładny
był.
Sama wspinaczka nie trwała długo, na szczycie dostrzegłem
gęstą mgłę zamiast Wisły, ale nie przeszkadzała mi ona, aby dostrzec zwijającą
obozowisko ekipę bikerów spod znaku Wisły 1200.
Po pokonaniu Gór Pieprzowych trasa maratonu prowadziła
mało uczęszczanymi lokalnymi asfaltami i nabijanie kilometrów szło sprawnie.
Niebawem dotarłem do Zawichostu, miasta które kojarzę z podawanymi w programie
I Polskiego Radia komunikatami o stanie wody Wisły. Słynnego wodowskazu nie
szukałem, w te okolice i tak trzeba będzie kiedyś wrócić.
Trasę urozmaicały hopki Wyżyny Sandomierskiej, maksymalnie
wspiąłem się na poziom 203 metrów, czyli nieznacznie (5 metrów) wyżej niż maks.
na Wysoczyźnie Elbląskiej. W odróżnieniu od okolic Elbląga otaczało mnie
bogactwo różnego rodzaju owocowych sadów i plantacji. Szaber chodził mi po
głowie ;-)
Tymczasem dotarłem do wsi Dorotka, tak więc MMS do żony był pozycją obowiązkową :-)). Przed i za Dorotką pojawiło się kilka podjazdów
po 8-10% nachylenia, co sprawiło że spotkałem pchających swoje przeładowane
rowery uczestników maratonu.
W okolicach Solca nad Wisłą przeprawiłem się mostem na
prawy brzeg Wisły, mogąc przy tej okazji zobaczyć Królową już w swoim prawie maksymalnym rozmiarze.
Połączenie z Sanem dobrze jej zrobiło. Wjechałem w ten sposób do kolejnego województwa
na trasie, lubelskie czeka.
Wkrótce zaliczyłem 500 km trasy, półmetek zaczął być
widoczny. Wyczuwalny zaczął też być upał, dobrze że trasa nie prowadziła po
wałach, tylko przez bardziej zacienione okolice. Gwoździem dzisiejszego dnia miały
być lessowe wąwozy okolic Kazimierza Dolnego. Były faktycznie piękne, zjazdy i
podjazdy szły sprawnie, bo jechałem na sucho. Podobno po deszczu już tak fajnie
nie jest.
Sam Kazimierz zrobił
tradycyjnie dobre wrażenie, zatrzymałem się na chwilę na rynku aby zjeść
lody, kupić magnes i chwilę odpocząć przed wspinaczką w kierunku zamku.
Wciągnięcie podjazdu po bruku łatwe nie było, ale w końcu
dotarłem na szczyt. Fotka dla złapania oddechu i za chwilę wjechałem w bramę prywatnej
posesji – zgodnie ze śladem. Widzę też ślady setek kół na ziemi, ale widoczna
właścicielka każe mi zawracać i subtelnie mnie opier… ala, dlaczego tutaj
wjechałem. Chwilę próbuję tłumaczyć, ale widząc, że nic nie dociera, zawracam.
Nadjeżdżają inni rowerzyści i oni także ślad interpretują jednoznacznie.
Że jednak posesja wydaje się zamknięta to zjeżdżamy do
głównego asfaltu innym wariantem i po chwili wracamy na ślad Wisły 1200. Przed
nami teraz Puławy do których docieramy po wale wiślanym. W samym mieście
postoju nie robiłem, opuściłem je eleganckim, wyasfaltowanym bulwarem, który
niebawem się skończył i zaczęła się jazda po wałach.
Teraz one będą dominować przez wiele, wiele kilometrów.
A wraz z nimi płyty o różnej fakturze, w tym niebywale upierdliwe w kształcie
małych okiennic (vide zdjęcie powyżej). Na tym typie otworów to i hardtail z oponami
2,1 już nie ogarniał tematu.
Póki co jednak pojawił się Dęblin, a wraz z nim
Restauracja Nad Wisłą w której pochłonąłem 3 chłodne piwa 0% i konkretny obiad
w postaci nieśmiertelnego makaronu. Za Dęblinem
przecierałem oczy ze zdziwienia jadąc i jadąc drogą po koronie wału zbudowaną z
niefazowanego polbruku. Długości 9,5 km! To chyba mój rekord, tak na raz :-)
Dalszy podbój wiślanych wałów trwał do okolic elektrowni
Kozienice, której kominy stanowiły dominantę w krajobrazie tych okolic. Tym razem
mijanki przy płocie nie było, jak w Połańcu, bo elektrownia jest zlokalizowana
na lewym brzegu Królowej.
Za Kozienicami pojawiły się remontowane odcinku wałów i
jazda stała się mocno upierdliwa, a do tego formalnie nielegalna. Póki jakaś
trakcja była, to jechałem trzymając się śladu, ale jak zaczęły się piaskownice
to byłem zmuszony wytyczyć sobie własny ślad, bo Wisła 1200 to w końcu maraton
rowerowy a nie biegowy (chodzony).
W końcu jednak remonty się skończyły, pojawił się asfalt
DW 801 i można było nieco zacząć nadganiać stracone minuty. Do Warszawy było
niby niedaleko, z 80 km, godzina dochodziła 18, w normalnych warunkach spokojnie
do zrobienia. Wiedziałem jednak, że przed Warszawą jest jakiś koszmar terenowy
nad rzeką Świder, co to niejednego i niejedną w poprzednich edycjach pochłonął
;-)
Dlatego też uznałem, że robić offroad w zapadających ciemnościach
nie będzie miało sensu i postanowiłem poszukać noclegu w Górze Kalwarii. Z mapy
wynikało, że będzie się to wiązać z kilkoma km gratis, bo miasto było na lewym
brzegu, a ja i ślad na prawym. Życie.
Umocnił mnie w tym postanowieniu kolejny plac budowy na
wale wiślanym, który spowolnił mnie kosmicznie. Podziwiając malowniczy zachód
słońca nad Wisłą pociętą licznymi łachami piachu skręciłem na most w ciągu DK
50 i w lekkim szaleństwie kolumn TIR-ów wjechałem do Góry Kalwarii.
Mapa podpowiedziała, że czeka na mnie Hotel Koszary Arche
do którego niebawem zapukałem. Miejsce było, restauracja była, czegóż więcej mi
trzeba było. I tak skończył się dzień drugi wiślanej przygody.
DALEJ >>>