Dane wyjazdu:
Temperatura:9.0
ZACHÓD MRDP - etap I
Sobota, 24 września 2022 ·
| Komentarze 2
Trasa: ROZEWIE-Ustka-Darłowo-Kołobrzeg-Międzyzdroje-Szczecin-Nowe Warpno-GRYFINO
MAPA (całość)
GPS (całość)
GALERIA (całość, z opisem)
Dalej >>>
Daniel Śmieja z cyklu MRDP utworzył swoisty program
lojalnościowy, a to za sprawą medalu, będącego nowoczesną,
stalową formą puzli. Na cały cykl
wchodzą 4 imprezy, począwszy od Zachód MRDP (2022), Góry MRDP (2023), Wschód MRDP(2024)
i na koniec pełne MRDP (2025), dookoła Polski.
Także jak się chce ułożyć je całe, to trzeba było zacząć od
Zachodu MRDP. Tegoroczna trasa z Rozewia do Świeradowa Zdrój została nieco zmodyfikowana
względem pierwszej edycji, kiedy to meta była w Złotym Stoku i trzeba było
zaliczyć w drodze na nią Kotlinę Kłodzką. Teraz etap miał się kończyć w
Świeradowie Zdrój, co wymagało nieco wydłużenia trasy, tak aby prestiżowy 1000
km był przekroczony. W ten sposób dostaliśmy do zaliczenia krążenie w okolicach
Szczecina oraz odwiedziny Worka Turoszowskiego z Trójstykiem Granic.
Na Rozewie udałem się dzień wcześniej, aby spokojnie
nastawić się do czekającego wysiłku, pobrać skromny pakiet startowy i dobrze
się wyspać.
Księżycowy Roberto dotarł do Hotelu Kliper w Chłapowie nieco
później, zaś
Marek planował przyjechać pod rozewską latarnię morską w sobotę,
od razu na start.
Wesołe towarzystwo ultrasów z całej Polski spotkałem już w
pociągu z Gdyni, więc podróż minęła ekspresowo. We Władysławowie każdy udał się
w swoją stronę, ja zacząłem od obiadu :-)
Potem dotarłem do Chłapowa, poczekałem na Roberta i razem udaliśmy się do biura zawodów w
Jastrzębiej Górze, niedaleko latarni morskiej. Tam skonstatowaliśmy, że w sumie
poza Danielem Śmieją, dyrektorem MRDP, nie znamy nikogo więc zbyt długo tutaj nie
zabawiliśmy. Wróciliśmy do hotelu, zjedliśmy kolację i grzecznie poszliśmy
spać, bo kolejne nocki już takie spokojne być nie miały …
Po wybornie długim śnie – start o 12:00 ma jakieś swoje
dobre strony – i spokojnym zjedzeniu solidnego, bardzo solidnego śniadania
udaliśmy się około 11 na start, pod latarnię morską Rozewie. To bardzo dobrze znane
ultrasom miejsce, z którego startowało i kończyło się już wiele imprez z cyklu MRDP.
Teraz na zawody zapisało się około 65 osób, w sumie
niewiele, ale wbrew pozorom to nie była taka łatwa impreza. Przed wszystkim
otaczała nas już jesień, ze swoim dość krótkim dniem i przez to długą nocą,
niskimi temperaturami po zachodzie słońca, no i jednak prawie 6000 metrów
przewyższeń na dystansie 1040 km.
Ja sam miałem przez cały wrzesień wewnętrzne przekonanie, że
będzie na nas padać przez 3 doby, czyli cały limit czasu na pokonanie tego
dystansu. To na szczęście się nie sprawdziło, w momencie startu świeciło słońce
i – co w sumie nie do wiary – wiał wiatr z południa, południowego-wschodu. A my
przecież ruszaliśmy na zachód :-)
Przed startem Daniel przeprowadził krótką odprawę techniczną
oraz poinformował, że tym razem nie będzie startującym dyrektorem, bo wcieli się
w rolę kierowcy z naszymi przepakami do Świeradowa Zdrój.
Punktualnie o 12 kolorowy peleton ruszył w drogę. Mieliśmy
kilka km aby podzielić się na kodeksowe 15, a zawodnicy kategorii SOLO nabrać
stosownego odstępu od innych rowerzystów. Marek miał założenie ruszyć do przodu
i powalczyć jak na ultrasa przystało, Robert stwierdził że ma już dość w tym roku
samotnego jeżdżenia i będzie jechał w mojej okolicy, żeby pogadać na postojach
a ja, cóż – znowu wiozłem w kieszeni aparat foto ;-)
To był dla mnie debiut na nowym rowerze, szosowym Treku
Domane, który w styczniu przeszedł fitting i ta jazda była jego i mnie na nim
pierwszym naprawdę długim przejazdem. Pytań i wątpliwości miałem sporo, ten
wyjazd miał na większość z nich odpowiedzieć. Jakąś tam rozpiskę sobie zrobiłem,
przyjąłem dwie wersje czasowe mety – 55 h lub 65 h, zaznaczyłem Orleny i
McDonaldsy oraz godziny pracy promu w Połęcku na Odrze.
Zgodnie z przewidywaniami od startu jechało się szybko,
kilometrów ubywało, szybko zameldowałem się pod rurami elektrowni w Czymanowie,
gdzie czekał jedyny na nadmorskim odcinku solidny podjazd pod wieżę widokową
Kaszubskie Oko. Tutaj szybko się okazało, że brak koronki korby 22, jaką miałem
w MTB (Trek ma korbę 50x34) oraz kaseta zakończona na 32 zębach pozwalają
wjechać na górę, ale z komfortem to ma niewiele wspólnego, że o kadencji nie
wspomnę. Na prawdziwe góry kaseta będzie wymieniona.
Dalej już górek nie było, więc jazda szła prawidłowo. Kogoś
ja wyprzedzałem, ktoś tam śmigał obok mnie. Wizualnie wyróżniał się Irek
Szymocha jadący w sandałach i skarpetach merino, który to zestaw bardzo sobie
chwalił. Jechał też rower z kuferkiem, ale tym razem nie należał do Wojtka
Łuszcza, a do Dariusza Chojnowskiego. Fajnie, że idea kuferków nie umiera :-))
Pierwszy postój na wodopój zaliczyłem w Główczycach na
Orlenie, gdzie też zjadłem loda, bo jakoś tak gorąco się zrobiło …
Na chwilę tylko, bo jesienny dzień zaczął się powoli kończyć
w Ustce, gdzie był zlokalizowany pierwszy, wirtualny jak wszystkie kolejne,
punkt kontrolny. W takim miejscu mieliśmy obowiązek wysłać SMS informujący o
jego zaliczeniu. Tak jest od zawsze na MRDP.
Po dotarciu do Darłowa, gdzie na Orlenie zaliczyłem pierwszą
na maratonie kawę i burgera, zaczęła się
jazda na lampach i temperatura szybko i zgodnie z przewidywaniami zaczęła
szybko spadać. Miałem na sobie długie, zimowe spodnie, pozostało założyć
stosowne rękawiczki i już 8 stopni Celsjusza krzywdy zrobić nie mogło.
Niebawem minąłem Jarosławiec i wjechałem na mierzeję Jeziora
Jamno, żeby w ten sposób okrążyć Koszalin. Stąd starą DK 11 szybko i sprawnie
dotarłem do Kołobrzegu, gdzie już na starcie zaplanowałem postój – czy to w McD,
czy na Orlenie. Że ten pierwszy był
jeszcze otwarty, to wybór padł na niego. Dochodziła godzina 23, licznik
wskazywał 250 km. Ultra towarzystwo okupowało lokal, rowery stały nawet w
środku, normalnie miejsce przyjazne rowerzystom ;-)
Solidny McRoyal i dwa jakieś inne wynalazki naładowały
akumulatory na już prawdziwie nocną jazdę.
Kolejny postój planowałem w Międzyzdrojach, czyli za prawie 100 km. Wcześniej
był Trzebiatów, za którym niezwykłych emocji dostarczył mi potężny jeleń z
okazałym porożem, który był łaskaw wyjść sobie na asfalt z 20-30 metrów przede
mną. Było hamowanie, bo oczami wyobraźni
widziałem za nim solidne stadko. Tymczasem on też poruszał się w kategorii
solo.
Zaplanowałem jeszcze lekkie hamowanie w miejscowości
Wisełka, tuż przed Międzyzdrojami. Miejscu dla mnie szczególnym, bo to właśnie
tutaj miałem swoją pierwszą w karierze
poważną kraksę rowerową.
Obejrzałem sobie to miejsce, nieco teraz zmienione drogą rowerową i ruszyłem
dalej. Zjazd do Międzyzdrojów w leśnych ciemnościach zrobiłem ,,na spokojnie”.
W Międzyzdrojach Orlen okazał się być niecałodobowy, co było
lekką niespodzianką, bo byłem przekonany, że jest inaczej. Została więc
nieodległa Moya, gdzie nie byliśmy sami, ale w licznym, rowerowym towarzystwie.
O godzinie 4 to mogli być tylko uczestnicy ZMRDP :-)) Klimat na stacji był mocno senny, faceci
przysypiali i tylko z Kingą Budny była szansa chwilę porozmawiać. Ona stwierdziła,
że w takich warunkach nie potrafi zasnąć. Ja zaś wiedziałem, że dłuższy pobyt
tutaj sprawi, że i ja odpłynę, więc po kawie i nie do końca zjedzonej zapiekance
postanowiłem jechać dalej.
Robert także ruszył i tak to zaczęliśmy jazdę na południe.
Ten odcinek miałem już dobrze zapamiętany za sprawą majowego
przelotu z Andrzejem, więc wiedziałem czego się spodziewać. Trochę pod górkę, trochę z
górki a potem Szczecin. Sporo nowych asfaltów, zresztą cały odcinek wybrzeża to
asfalty dobre i bardzo dobre. Jak już nawet Smołdzino doczekało się …
Lekkie wykopaliska drogowe spotkaliśmy w Stepnicy, ale szło
je ogarnąć 28 mm oponami, tym bardziej że już nastał świt. I tak to rozpoczęła się
niedziela, która na wjeździe do Szczecina nieco mnie zdziwiła dość dużym ruchem
samochodów. No, ale to w końcu spore miasto. Spokojniej było w samym mieście,
gdzie szerokie drogi były skromnie wypełnione blachosmrodami. Zaliczyłem postój
na Orlenie, gdzie na śniadanie była kawa i … batony Pawełki. A takie coś mnie
naszło, pewnie przez promocję :-))
Ze Szczecina, po zrobieniu
kilka zdjęć, trasa skierowała mnie na
Police, które już kiedyś widziałem,
ale w nocy.
Zaś w Nowym Warpnie nie byłem nigdy i tutaj planowałem skonsumować obiad. Po drodze
na ten zachodni ,,koniec świata” minęła pierwsza doba jazdy, podczas której
przejechałem 473 km docierając do Trzebieży. Plan minimum zakładał 405 km albo
450 km, także całkiem dobrze to wyglądało.
Docierały do mnie jednak dziwne
objawy z lewej pachwiny, które spowodowane były dziwnie zwijającą się lycrą
spodenek w tym miejscu. Było widać pierwsze symptomy obtarcia, więc od razu
Nivea Baby został użyty.
Podczas obiadu (flaki, gulaszowa + Lech Free) w fajnej
tawernie przy przystani jachtowej w Nowym Warpnie Robert zadeklarował chęć
dotarcia na nocleg do Kostrzyna nad Odrą, ale to było dobre 200 km, a ja
wiedziałem, że jak się zacznie druga nocka to mi żadne kawy, i żaden Trek nie
pomoże. Za Nowym Warpnem każdy z nas ruszył więc swoim tempem, a zobaczyliśmy się
ponownie na mecie.
Jadąc przez Puszczę Wkrzańską miałem okazję obserwować chyba
z pół Szczecina na grzybobraniu. Ludzi było mnóstwo. Zresztą, trudno się dziwić,
bo pogoda sprzyjała i tylko wiatr rowerowo zrobił się mniej przyjazny, bo już na
dobre i ostatecznie trasa wiodła na południe.
Na tej mijance Szczecina zaliczyliśmy ścieżki rowerowe przy
samej granicy, oraz sami otwieraliśmy sobie bramy na nich, a dokładnie jedną
bramę na niemiecką stronę, która ma zapobiegać migracji dzików chorych na ASF. Pojawił
się też jeden odcinek z kostki brukowej, który ominąłem wygodnym szutrem, bo
czas na bruki miał nadejść, ale w województwie lubuskim.
Analiza mapy kazała szukać noclegu w Gryfinie, mieście,
którego nazwa ciągle mi się myli z Gryficami. Wybaczcie mi mieszkańcy! W jego
okolice dotarłem po czterokilometrowym odcinku prowadzącym przez Niemcy
połączonym ze zjazdem w dolinę Odry. Pierwszym
mostem przekroczyłem koryto Odry zachodniej, a potem, już w Polsce, drugim
mostem – zwodzonym – koryto Odry Wschodniej. Z niego rozciągała się całkiem ładna
panorama Gryfina oraz widok na elektrownię Dolna Odra, której wysokie kominy
widać było na południe od miasta.
W Gryfinie po chwili jechałem już do Hotelu Wodnik, gdzie dostałem
elegancki pokój z widokiem na Odrę, nie musiałem tym razem wojować, aby rower był ze mną w pokoju i przed
godziną 19:00 już spałem, ustawiwszy sobie budzik na 23:50.
Dalej>>>