INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.90 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Dane wyjazdu:
620.00 km 0.00 km teren
40:05 h 15.47 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:30.0
Podjazdy:8277 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 4

Czwartek, 11 lipca 2024 · | Komentarze 11

Trasa: JELEŚNIA-Międzybrodzie Bialskie-Bielsko Biała-Żywiec-Koniaków-Wisła-Cieszyn-Racibórz-Głuchołazy-Paczków-Złoty Stok-Stronie Śląskie-Międzylesie-Zieleniec-Kudowa Zdrój-Głuszyca-Chełmsko Śląskie-Kowary-Karpacz-SZKLARSKA PORĘBA

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

WYNIKI

RELACJA MARCIN (+ filmy)



Spanie w Jeleśni zakończyłem o godzinie 8 i udałem się na śniadanie, które ten punkt miał w ofercie. Z zawodników byłem chyba jedyny, w restauracji hotelu Vesta zastałem jeszcze ekipę wolontariuszy i fotograficzną.

Pomny tego co mnie czeka w Beskidzie Sądeckim, a potem Śląskim nie żałowałem sobie kcal, dogadzałem sobie różnymi smakołykami w nieumiarkowanych ilościach ;-)

W końcu jednak trzeba było się ruszyć. Skorzystałem jeszcze z przepaku, który tutaj sobie wysłałem ze startu w Warszawie i założyłem nową potówkę, nowe skarpetki, nowe rękawiczki i świeżą chustę pod kask. Na MRDP 2025 to wszystko jak będę chciał, to będę musiał sobie wieźć od startu sam, albo to gdzieś kupię.

Użyte rzeczy albo wyrzucę, albo odeślę paczkomatem. Tutaj mi je zabrano, chociaż dotarły do mnie dopiero w Elblągu, dzięki Robertowi, bo na mojej mecie w Szklarskiej Porębie ich nie było.

Wyjeżdżając z Jeleśni zajrzałem jeszcze do apteki, bo po raz pierwszy w historii skończył mi się krem na odparzenia, czyli popularny do d…py. Miałem prawie całą tubkę! To też świadczy o ekstremalnym obciążeniu i bardzo wysokich temperaturach w których przyszło jechać tę urlopową trasę.

Ten ,,wrażliwy” temat rzadko pojawia się w relacjach, ale że celem tego mojego pisania jest też pełna informacja dla, przymierzających się do dalekich tras, ultrasek i ultrasów, to dodam, że pierwsze smarowanie było już w Przemyślu, czyli na 500 km.

Już wtedy moje niezwykle wygodne spodenki Endura SL dostały pierwszą porcję Nivea Baby. Potem była powtórka przed Tatrami, tak solidna, że od tego czasu jechałem na białym siodełku.

Krem się topił razem ze mną, ale działał i o to chodziło. Działać należy profilaktycznie, a nie wtedy kiedy już nie można siedzieć, czy nogami ruszać – bo i w pachwinach też trzeciego dnia zaczął robić się cyrk …

Także kupiłem w aptece Alantan Plus, maść bez cynku, ale też na odparzenia i takie tam inne niemowlęce przygody z pieluszkami. Czyli w sam raz :-))) Był to w sumie eksperyment, a tego się nie robi na ultra – ale zaufałem opisowi i pani farmaceutce, bo miałem ten specyfik po raz pierwszy.

Tak wyposażony, najedzony i opity ruszyłem w góry. Beskid Żywiecki czekał, a tam przełęcz Kocierska, przełęcz Targanicka i przełęcz Przegibek. Było już po godzinie 9, także zaczynałem góry w najgorszym możliwym momencie, przed południem.

Analiza mapy wskazywała, że te przełęcze są w lasach, ale jak gęstych i czy dających dobry cień, to miało się dopiero okazać.

Okolica była dla mnie zupełnie nowa, pierwszy raz jechana i gdyby nie opisy Niradhary i Kajmana, starych Bikestatowiczów z Kobiernic, nawet nazwy miejscowości nic by mi nie mówiły.

Pierwsza sztajfa nastąpiła zaraz po zjechaniu z DW 945 i w niewinnie brzmiącej miejscowości Rychwałdek zaliczyłem pchanie. Podjazd był krótki, ale szedł w pełnym słońcu a mi się nie chciało mordować, bo już wtedy wyglądało na to, że kolejne nocki to ja będę jechał, a nie spał.

Zostały mi do mety dwie doby, a na liczniku pojawiła się liczba 1220 km. Nadzieję na sukces dawał płaski przelot od Zebrzydowic do Złotego Stoku, grozą napawały Kotlina Kłodzka i Karkonosze na deser ;-)

I tak to pracowicie się wspinając, a to zjeżdżając po różnej jakości asfaltach pokonałem w końcu Beskid Żywiecki i zameldowałem się na Orlenie w Bielsku Białej. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć Góry Żar i elektrowni wodnej Porąbka na Sole.

Wcześniej przeleciałem za zgodą ekipy przez budowany most w Porąbce, bo znowu nie zauważyłem informacji o objeździe na grupie WhatsApp zawodów. Ja naprawdę nie miałem czasu na czytanie mediów społecznościowych :-)) Ale jak ma się gadane, to przez most udało mi się przejechać ;-)

Ciekawostką był ruch wahadłowy od zapory elektrowni, który był regulowany sygnalizacją świetlną w trybie … 16 minutowym. Tak, nie przesłyszeliście się. 16 minutowym – tak mi dwukrotnie powiedział pracownik remontujący drogę, bo sam myślałem, że coś źle słyszę.

Oczywiście nie czekałem ;-)

Z Bielska Białej boczną drogą podążałem ku Żywcowi w którym to zjadłem obiad w McD. Brakowało dolewek napojów znanych z KFC, a reszta była jakby podobna. Spędziłem tutaj dobrą godzinę doładowując też elektronikę.

Przejazd przez Żywiec wypadł w najgorszym możliwym momencie, czyli wczesnym popołudniem, kiedy ruch na drodze był maksymalny. Kierowcy spod znaku SZY nie dali jednak powodów do krytyki, zapewne mrugający Bontrager miał w tym swój udział.

Zrobiłem kilka zdjęć browaru, skoro trasa już przy nim prowadziła, a ja tutaj byłem po raz pierwszy w życiu. Potem zaczęła się Węgierska Górka i Milówka, czyli miejsca znane już z tras GMRDP.

Nadszedł czas na Beskid Śląski i wspinaczkę do Trójwsi Beskidzkiej, czyli Koniakowa, Jaworzynki i Istebnej. Jechałem drogą techniczną wzdłuż S1 w tak nagrzanym powietrzu, że prawie 2 litry wypiłem na tym odcinku. Masakra.

W miejscowości Laliki zobaczyłem na balkonie mieszkankę domku, którą pozdrowiłem machnięciem ręki, a ona się spytała ,,Chce Pan wody”? Nieźle ja musiałem wyglądać :-))))

Na taką zachętę od razu skręciłem w bramę posesji. Dostałem butelkę Muszynianki, ofertę obiadu z makaronem i prysznica! Przemili ludzie okazali się rowerzystami, zwłaszcza gospodarz był kiedyś aktywnym bikerem.

Porozmawialiśmy sobie całkiem zgrabną chwilę, ale że ja już nie miałem prawa zamulać, tylko zakończyć te góry i lecieć dalej na zachód, więc wziąłem jeszcze tylko butelkę wody na zapas i ruszyłem ku ostatniej w tym rejonie przełęczy, czyli Kubalonce między Istebną a Wisłą.

Wcześniej w okolicach Karczmy Ochodzita spotkałem kampera z Ojcem Dyrektorem RAP Remkiem Siudzińskim oraz fotografem Zbyszkiem Myślińskim, więc i stąd będę miał pamiątkowe zdjęcia. Niby jechałem pierwszy w kategorii, ale że Dawid Salamon się wycofał z przyczyn technicznych w okolicach Zakopanego, to w sumie jechałem też ostatni.

Tak przy okazji - nie pamiętam już kto mi raportował, że ,,Aśka Balawajder jest 20 km za mną, a Dawid mnie goni”. To naprawdę nie miało znaczenia, walczyłem z pogodą, z trasą i ze samym sobą – w tej kolejności. Zakopane było pierwszym miejscem, gdzie spojrzałem w kierunku stacji PKP … Różne myśli się pojawiały, różne …

Tymczasem jechałem grzbietem Beskidów przez Koniaków i Istebną, podziwiając szerokie panoramy i ciesząc się na nadchodzącą noc. Do zmroku było jeszcze kilka godzin, ale ja byłem zadowolony, że najtrudniejsze góry już za mną.

Z Istebnej szybko i sprawnie podjechałem Kubalonkę i zacząłem zjazd do Wisły, a jakby tak szerzej spojrzeć, to mam wrażenie że aż do Cieszyna nad Olzą było z górki.
Po drodze zatrzymałem się w Ustroniu, wizja kolacji z magią dolewek w KFC zadziałała :-)))

W Cieszynie mogła się zakończyć moja przygoda na RAP, bo jadący za mną samochód nagle z piskiem opon zahamował. Zobaczyłem kobietę za kierownicą z szokiem w oczach i za nią drugi samochód z którego leciały ku niej obelgi. Ona mnie chyba nie dostrzegła i gwałtownie hamując sprowadziła zagrożenie dla tego drugiego samochodu. Na szczęście skończyło się bez kraksy.

Droga wiodła teraz ku Zebrzydowicom, skąd po raz pierwszy miałem okazję jechać Żelaznym Szlakiem Rowerowym do Godowa.

Tak, do tego Godowa, gdzie w zeszłym roku pociliśmy się z Endrju na TdS :-)

Teraz była nocka, pusty szlak i nierówny asfalt na nim. To dość dziwne, ale mam wrażenie, że idealnie równy to on tam nie jest.

Za Godowem jechałem bez zatrzymania do Raciborza, na przedmieściach którego postanowiłem chwilę odpocząć. Od Ustronia miałem pomyślny wiatr w plecy i czas do punktu kontrolnego w Złotym Stoku na to pozwalał.

Odpoczynek trwał godzinę na zielonej łące przy czereśniowym sadzie, który bardzo mi pomógł po tym, jak pomruki burzy i pierwsze krople podniosły mnie z tego miejsca. Wiecie jak dobrze duża, mocno liściasta czereśnia chroni przed deszczem? Bardzo dobrze chroni.

Ściana deszczu w zasadzie nie zrobiła mi krzywdy, efekty wizualno-dźwiękowe były pierwszej klasy i co najważniejsze – nie trwały długo.
Jak tylko największy opadł przeszedł ruszyłem w drogę, bo po coś w końcu te błotniki ku zdziwieniu innych wożę.

To nie było koniec burzowych atrakcji, bo na horyzoncie było już widać kolejną, ale ona dopadła mnie z kolei za Raciborzem. Wcześniej namierzyłem przystanek autobusowy, ale kiedy próbowałem zamknąć oko, skoro już czekałem na jej uderzenie, to po pierwszych kroplach okazało się, że ma on blaszany dach. Spróbujcie zasnąć pod czymś takim :-)))

I ta burza jednak szybko przeszła, więc i ja odpaliłem pojazd. Dodam, że przywitałem te deszcze z radością, żadnej kurtki nie ubierałem, ochraniaczy na buty także – po co, jak temperatura cały czas przekraczała +20 stopni. Kurtka to miała zastosowanie nad ranem w Bieszczadach, kiedy to zjazdy odbywały się we mgle i wtedy robiło się chłodno, czy też w innych, tego typu sytuacjach.

W międzyczasie minął 1400 km trasy, do mety były 4 stówki, taki tam Maraton Elbląski ;-) Płaskiej Opolszczyzny miałem jeszcze ze 125 km, potem czekała Kotlina Kłodzka, znana i lubiana nie tylko od strony ultra.

Krótka, ale jakże dynamiczna noc w końcu się skończyła i zaczynał się czwartek, ostatni pełny dzień maratonu.
W galerii zobaczycie jabłkomat, gdzie zakupów nie zrobiłem, bo na 5 litrów soku z tych pysznych owoców to jednak i miejsca, i ochoty nie miałem ;-)

Były za to McD w Prudniku, menu śniadaniowe i poranna kawa. I to było dobre, chociaż tuż obok był też Orlen. Prudnik to fajne miasto :-)

Dalej były Głuchołazy, przed którymi drogę krajową pięknie spowolniły dwa kombajny, za którymi i ja sobie wygodnie pedałowałem. Nie pędziły one tak jak nowe traktory po 50 km/h, a tak bardziej w granicach 30 km/h.

Nie trwało to wiecznie i w końcu trzeba było się zmierzyć z blachosmrodami na DK 46 od Otmuchowa do Złotego Stoku. Dużo ich było, miały tendencję do wyprzedzania ,,na gazetę” więc z uwagą patrzyłem w lusterko i blokowałem pas, żeby tego nie robiły.

Kiedy na obwodnicy Paczkowa pojawił się zakaz jazdy rowerami, to grzecznie zjechałem na równoległą drogę, nieco dłuższą, żeby nie łamać zakazu i przez wieś Kamienica dotrzeć do Złotego Stoku. Dlaczego piszę o tym drobiazgu? Bo za dobę miało się okazać, że ten szczegół zapewni mi formalne zwycięstwo w RAP 1800 :-) Ale po kolei …

Tymczasem wybiła godzina 11 a ja byłem na punkcie kontrolnym w Złotym Stoku, umiejscowionym w obiekcie noclegowym kopalni złota o nazwie Sport Kompleks. Od przekroczenia limitu dobowego dzieliło mnie 36 minut, no ale zdążyłem.

O spaniu nie było mowy, zresztą nie chciało mi się. Skorzystałem z prysznica, zjadłem dwa talarze makaronu ze szpinakiem – rewelacja – chwilę porozmawiałem z Remkiem i kolegą wolontariuszem.

Odkleiłem też taśmy fizjo z karku, bo już się odklejały (mijał tydzień od ich założenia). Pamiętam, że stwierdziłem iż nie będę gnał szaleńczo do Szklarskiej Poręby, żeby być o 11:36 na miejscu. O jakże się myliłem ;-)

Ze Złotego Stoku zacząłem podjazd chwilę przez godziną 13, ale że przełęcz Jaworowa schowana jest w lesie, to ta fatalna słonecznie godzina nie miała większego znaczenia. Łatwy podjazd i zjazd do Łądka Zdrój poszły gładko i już leciałem do Stronia Śląskiego, gdzie przed podjazdem na Puchaczówkę zafundowałem sobie mrożoną kawę i takie też lody. Wiedziałem bowiem, że ten podjazd dla odmiany lasu nie ma prawie wcale …

Wspinaczka trwała równą godzinę, a potem była jazda bez trzymanki po równym i z długimi prostymi asfalcie. Tutaj zacząłem kalkulacje, że jak późnym wieczorem dotrę do Kudowy Zdrój, to może przez 12 godzin zrobię ostatnie 150 km ;-)

I tak kalkulując dotarłem do Międzylesia, skąd zacząłem wspinaczkę (przez chwilę z buta) do Zieleńca, tak z 300 metrów w pionie na 40 km. Droga (Autostrada) Sudecka to dobry i mniej dobry asfalt, którym na którym zaczynałem w roku 2008 podczas Klasyka Kłodzkiego swoją ultra przygodę.

To także kolejna sesja zdjęciowa z Remkiem i fotografem Zbyszkiem Myślińskim, pogawędka o limicie i różnicy w medalu finiszera i zwykłego uczestnika. Remek był gotowy ten zwykły dać mi już przed Zieleńcem, bo w sumie było wiadomo, że na metę to ja już teraz dotrę, pytanie tylko kiedy? ;-)

Jak usłyszałem tę propozycję, to jednak coś we mnie ,,pykło” i poczułem chęć udowodnienia sobie, że ten denerwujący limit wypełnię.

Zobaczyliśmy się jeszcze w Zieleńcu, gdzie bokiem przeszły opady deszczu i oczy można było nacieszyć spektakularnym widokiem Kotliny Kłodzkiej i tęczy.

Stąd zacząłem zjazd do Kudowy Zdrój, który od przełęczy Polskie Wrota prowadzi DK 8 i zawsze jest pięknym przeżyciem. Żaden TIR nie ośmielił się mnie wyprzedzić.

W Kudowie udałem się na kolację w znanej mi Cafe Domek, bardzo solidną kolację połączoną z ładowaniem wszystkiego: telefonu, czyli nawigacji, lampek a nawet powerbanka tak na wszelki wypadek. Tej nocy nic nie mogło zawieść poza mną ;-)

Byłem na 1641 km, meta była na 1806 km. Z Kudowy wyjechałem około godziny 22, miałem 13,5 godziny na pokonanie 165 km. W normalnych warunkach banał. Ale warunki nie były normalne …

Jazda zaczęła się wspinaczką na przełęcz Lisią, będącą częścią klimatycznej i bardzo pięknej za dnia Drogi Stu Zakrętów. Teraz nie było sensu liczyć zakrętów, ani podziwiać formacji skalnych przy drodze, tudzież Szczelińca Wielkiego, najwyższego szczytu Gór Stołowych w pewnym oddaleniu od drogi.

Teraz trzeba było jechać. Jechać i nie zasypiać tej drugiej bez normalnego spania nocki. Droga Stu Zakrętów skończyła się w Radkowie, skąd ruszyłem na Tłumaczów i Nową Rudę. Mozolnie zdobywałem kilometry, atakowałem się Kofactinem, jadłem sezamki, żelki, wszystko żeby nie odpłynąć.

Były także nocne rozmowy Polaka z Polakiem, czyli monolog :-)) Nie było jednak jednorożców na poboczu i rozmów z krzakami w kształcie ludzi, także oceniłem że to jeszcze nie jest prawdziwy kryzys. Jechałem więc.

Niebawem zacząłem wspinaczkę do Głuszycy, miasta, które odwiedzam tylko na ultra i które tylko raz, podczas GMRDP 2019, jechałem za dnia. Tam jest jakiś niekończący się podjazd przez miasto, który w nocy wydawał się jeszcze dłuższy.

W końcu dotarłem do skrętu na Unisław Śląski i zacząłem dalszą wspinaczkę. W Rybnicy Leśnej poczułem, że mam dość i muszę się przespać, bo się zabiję. Zaległem na przystanku autobusowym, spiąłem się z rowerem i zasnąłem. Teraz widzę na GSV, że po drugiej stronie skrzyżowania stoi Dom Seniora Jantar. Może by wpuścili? ;-)

Obudzony zostałem bynajmniej nie przez seniorów, ale przez ludzi jadących zapewne do pracy w Wałbrzychu. Była godzina 5:26, pamiętam jak dziś, kiedy to ruszyłem w pogoń za mijającymi nieubłaganie minutami. Byłem na 1706 km, do mety było 100 km i miałem na to 6 godzin 10 minut brutto. Po drodze do zaliczenia przełęcz Kowarską i cały Karpacz pod górę z jakimiś małymi górkami w Podgórzynie.

No i się zaczęło. Najpierw zjazd do Unisławia Śląskiego przez dalekie rogatki Wałbrzycha, potem gonitwa w dół do Mieroszowa, stamtąd zapomniany podjazd w kierunku Chełmska Śląskiego i remont drogi tamże, który przeleciałem, jakbym miał rower MTB. Pierwszy raz w życiu nie zatrzymałem się przy sławnych domkach tkaczy, ale mam już ich zdjęcia i za dnia, i w nocy, więc sobie darowałem :-)

Potem był zjazd do Lubawki i wspinaczka dookoła Jeziora Sosnówka, dość stroma, już w pełnym słońcu, męcząca i wkurzająca. Dalej została przełęcz Kowarska, po której wiedziałem, że będzie ładny zjazd do Kowar, gdzie miałem nadzieję spotkać już Koszmara na rowerze, który wakacje spędzał z rodziną w Jeleniej Górze.

Kowarska poszła szybko, to nie jest długi podjazd, końcówki przełęczy jakby nie poznałem, las zniknął …

Moment potem byłem już w Kowarach – Koszmara w Kowarach nie było – i ruszyłem na podbój Karpacza. Miasto znałem, bo kiedyś podczas majówki tutaj zajrzałem z zamiarem ataku na przełęcz Karkonoską, ale wtedy leżał jeszcze na niej śnieg..

Podjazd pod świątynię Wang pamiętałem, nie wiedziałem jak wygląda odbitka na skocznię narciarską Orlinek, także pod górę, a jak ;-)

Wspinając się uświadomiłem sobie, że ja w sumie jadę bez śniadania więc prawie nie zasiadając z roweru kupiłem w pączkarni dwa ciepłe pączki, butelkę Pepsi i już mogłem dalej się wspinać.

Karpacz opuściłem w granicach godziny 10:00, więc miałem dobre 90 minut i 30 km. Większość z góry albo przynajmniej bez podjazdów – tak mi się wydawało. Nie dostrzegłem na mapie jazdy pod górę przez Jagniątków i Michałowice na 10 km przed metą.

Uświadomił mi to dopiero Koszmar, który czekał na mnie na rondzie w Podgórzynie Dolnym. No i teraz zaczęło się wariactwo. Takiej końcówki ultramaratonu to nie miałem od czasu pamiętnego MPP 2020, kiedy to pędziłem z doliny Dunajca na metę w Schronisku Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej.

Nie był to stromy podjazd, pchać nie musiałem, tyle że był długi, wydawał się niekończący, kiedy wpatrywałem się w nawigację. Do tego doszła kontuzja karku – dokładnie to samo, co zakończyło mój pierwszy MRDP w roku 2013. Od Karpacza w zasadzie nie podnosiłem szyi, patrzyłem w dół. Wtedy przyczyną był mapnik na kierownicy i co za tym szło, licznik na mostku, czyli pod złym dla mnie kątem patrzenia. Teraz na mostku miałem zamontowany telefon z nawigacją, czyli też inaczej niż zwykle, za blisko i pod złym kątem.

Jak w końcu zaczął się wymarzony zjazd do Piechowic to zostawiłem Marcina i pognałem w dół. W Piechowicach nieco za szybko pokonałem przejazd kolejowy, jeden z dwóch, który był akurat placem budowy i pamiętam z niego tylko krzyki budowlańców i łyżkę koparki nad swoją głową. No, szaleństwo po prostu :-)))

Za chwilę pędziłem DK 3 w kierunku Szklarskiej Poręby Dolnej, gdzie należało skręcić na metę w Starej Piekarni. Jechałem sam, bo Koszmar gdzieś został przeze mnie zgubiony – sorry Kolego, spieszyło mi się trochę ;-)

Zacząłem podjazd od DK 3 w kierunku mety i sobie uświadomiłem, że nie wiem dokładnie, gdzie to jest. To się nazywa sportowe podejście :-))))

Za chwilę nie miałem już sił i ochoty pedałować, prawe kolano bolało jak cholera, ścięgien nie czułem i ogólnie miałem dość. Rower prowadziłem chodnikiem pod górę.

Zegarek pokazywał 11:36, kiedy to wyłoniła mi się flaga RAP oznaczająca punkt kontrolny, a dla mnie METĘ! Od razu wsiadłem na siodełko :-))) Jak podaje monitoring, dotarłem na metę 3 minuty 47 sekund po upływie limitu 144 godzin (6 dób).

Na mecie czekał Marcin z Joanną, był też Remek z wolontariuszką. Było mi gorąco, bardzo gorąco, więc Joanna na moją prośbę oblała mnie całego szampanem ze szczególnym uwzględnieniem głowy, a ja się przekonałem że alkohol i oczy to nie jest dobre połączenie :-)

Był też czas na zdjęcia z flagą Elbląga, którą pracowicie wiozłem ze sobą przez cały czas.

A co do czasu ukończenia maratonu? Remek uznał za zasadne moje zgłoszenie, że na wspomnianej wyżej obwodnicy Paczkowa, przed Złotym Stokiem, pojechałem objazdem z uwagi na zakaz jazdy rowerami nadkładając w ten sposób kilometrów po drodze gorszej jakości.

I tak to po przeliczeniu, wyszło, że nie przekroczyłem limitu o … 29 sekund. 29 sekund! Jak to mówi Endrju: ,,Płacę za imprezę, to i limit wykorzystuję do końca” :-)) Ja akurat za RAP nie płaciłem, bo udział w tej imprezie otrzymałem w prezencie urodzinowym od Roberta, ale wykorzystania limitu czasu możesz Andrzej ode mnie się uczyć ;-)

W międzyczasie, jak sędzia ogarniał losy mojego medalu finiszera i statuetki, ja ogarnąłem siebie – przynajmniej próbowałem, bo jakakolwiek czynność była mocno utrudniona. Zaczęła schodzić ze mnie adrenalina i bolało mnie w zasadzie wszystko. Nogi, kolana, kark, porażone dwa palce lewej dłoni. I tylko spać mi się nie chciało, jeszcze ;-)

Wziąłem długi prysznic z biczami wodnymi, spojrzałem na łóżko, ale okazało się, że zaraz trzeba zwalniać pokój, więc nawet jakbym chciał spać, to i tak nie tutaj. Odpoczywałem więc na dworze w dobrym towarzystwie, niebawem zostałem udekorowany i powoli zacząłem się zbierać na pociąg, aby pojechać do Szklarskiej Poręby Górnej, poszukać noclegu na zaplanowane kilka dni normalnego urlopu :-)

Jazda rowerem te parę km nie wchodziła w grę :-))) Absolutnie nie wchodziła, a pchać mi się go nie chciało ;-)
Że jednak przeoczyłem zjazd na stację Szklarska Poręba Dolna więc wylądowałem w Piechowicach i stamtąd pojechałem do Szklarskiej Poręby Górnej.

Króciutka podróż przebiegła z przygodami, bo zasnąłem w pociągu i konduktor obudził mnie, jak wracał on już do Wrocławia ze Szklarskiej Poręby. To był niezły odjazd, musiałem wysiadać awaryjnie, żeby nie dostać mandatu :-)))

W końcu udało mi się dotrzeć do celu, znalazłem przyjemny pensjonat Kanion przy samym deptaku (aktualnie remontowanym) w Szklarskiej Porębie Górnej i tam padłem do łóżka. RAP 1800 dla mnie się oficjalnie skończył.

 Podziękowania

1Roberto, przede wszystkim Tobie za ten prezent, bo widzę, że wierzyłeś we mnie bardziej niż ja sam :-)
2. Marcinowi, Joannie i Iggy’emu za kibicowanie na trasie, miłe powitanie na mecie i w Jeleniej Górze :-)
3. Rzeszom kibiców z Rowerowego Elbląga i spoza niego za niesamowite wsparcie. Dzięki!
4. Remigiuszowi Siudzińskiemu i całej ekipie za organizację z dużym rozmachem świetnej imprezy. Remek, znieś tylko te limity pośrednie ;-)
5. Fizjoterapeucie Łukaszowi Sałamacha z Elbląga za perfekcyjny taping przed maratonem.
6. Salonowi Serwisowi Rowerowemu WADECKI z Elbląga za wzorowe przygotowanie Treka do tego wyzwania.
7. Miejskiemu Ośrodkowi Sportu i Rekreacji (MOSiR) w Elblągu za promocję ultrakolarstwa w swoich mediach społecznościowych.
8. Wszystkim nieznajomym ludziom, których miałem szczęście spotkać w potrzebie na trasie.

Podsumowanie:

Po latach robienia życiówek z innymi i dla innych nadszedł czas na mnie :-)) Mój rekord miał już długą brodę i pochodził z innej epoki, epoki o 11 lat młodszej i został osiągnięty na kompletnie innym rowerze. Teraz rower był znacznie lepszy, dedykowany wręcz takim wyczynom, tylko nie było wiadomo czy silnik o 11 lat starszy udźwignie to wyzwanie. Sportowe wyzwanie, jakbym nie czarował otoczenia wyrazem ,,turystyczne” ;-)

Na wielodniowych ultra nie sposób wszystko zaplanować, nie ma to większego sensu, bo ilość zmiennych jest ogromna. Najwięcej zależy od pogody, która jest coraz bardziej nieprzewidywalna i w zasadzie tej nieprzewidywalności obawiałem się najbardziej.Tylko ogromnemu doświadczeniu i znajomości swojego organizmu zawdzięczam fakt, że przetrwałem w tych upałach, odpuszczając kiedy trzeba, a cisnąc kiedy było to możliwe.

Że jeszcze udało mi się zrobić trochę zdjęć to prawdziwy cud, no ale geny turystyczne nie tak łatwo wyrzucić z siebie ;-)

Pamiętajcie, że RAP był dla mnie tylko etapem, treningiem w drodze do celu jakim jest ukończenie Maratonu Rowerowego Dookoła Polski 2025 (MRDP), imprezy której już 2x nie ukończyłem (2013,2017) i o której marzę od roku 2013.Z niej zresztą pochodziła wspomniana życiówka (1554 km) poprawiona teraz na 1865 km.

Podstawowym założeniem RAP było sprawdzenie, czy 6 dni po średnio 300 km dziennie (nocnie) jest dla mnie do przejechania. Bez zbytniego oglądania się na te dobowe limity.

Na MRDP do przejechania będzie 3200 km w limicie 240 godzin (10 dób).Po tej wyrypie nabrałem przekonania, że MRDP to już nie jest porywanie się z motyką na słońce. Dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna, więc i tutaj się pocieszam, że górski odcinek MRDP jest nieporównywalnie łatwiejszy niż RAP-owy.

A że będzie 1400 km więcej – cóż, czymś się muszę pocieszać! :-)))

Oby tylko dowieźć siebie i formę do sierpnia 2025!










Komentarze
MARECKY
| 10:45 czwartek, 1 sierpnia 2024 | linkuj jotka69: Również dzięki. Dzięki Waszej obecności zmusiłem się do aktywności w sobotę, bo inaczej to bym pewnie z łóżka hotelowego nie wyszedł :-))

wilk: Tak, ten wjazd w góry na 1200 km a nie na 500 km będzie ciekawym i nowym doświadczeniem ;-) Uważam jednak, że głównym rozgrywającym będzie pogoda, bo widząc co się działo z Wami w 2021 r. to ja siebie nie widzę w takich anormalnych warunkach.

Andzrej: To tak na zachętę ;-)
Andzrej | 23:58 środa, 31 lipca 2024 | linkuj Czy wy zauważyliście że jestem w tej relacji wspomniany kilkukrotnie przez Mistrza Mareckiego. Możecie zazdrościć-;)
wilk
| 21:39 środa, 31 lipca 2024 | linkuj Na pewno to był świetny test przed MRDP, a limit zmuszał do jazdy na podobnym obciążeniu jakie będzie na pełnym MRDP. Co do stopnia trudności - IMO trasę ma RAP nieco trudniejszą, ale z drugiej strony na MRDP wjeżdżasz w góry z bagażem 1200km, a nie 500km jak na RAP - a to robi różnicę. No i jednak to wyścig ze wsparciem i te punkty dużo robią. A jeszcze więcej IMO robi pogoda, bo koniec sierpnia to nie początek lipca, szczególnie w górach. Na RAP jedynym problemem są upały, ale dzień sporo dłuższy i brak prawdziwych załamań, które na wszystkich trzech MRDP, jakie jechałem się trafiały, a ostatnia edycja to już była masakra pod tym względem.
jotka69
| 12:44 poniedziałek, 29 lipca 2024 | linkuj Cieszę się, że mogłam powitać Cię na mecie. Żałuję, że nie dopilnowałam tej jazdy pociągiem. Byłam uzależniona od siostrzeńca, który zgodził się przyjechać ze mną. No i nie wiedziałam, że jesteś aż tak nieprzytomny. Czas gonił i siostrzeniec musiał wracać a ja i pies z nim. Miło było spędzić z Tobą kolejny dzień i przekonać się, że jesteś w stanie chodzić, zwłaszcza, że miałeś na nogach buty rowerowe.:) Krótki urlop w Jeleniej uważam za udany, zwłaszcza, że został wzbogacony o maratonowe emocje.
MARECKY
| 19:24 niedziela, 21 lipca 2024 | linkuj wilk: Dziękuję. Spanie w Przemyślu to była jedna z niewielu rzeczy zaplanowanych już w Elblągu ;-) 500 km trasy sam się narzucał. Miałem tam dotrzeć po około dobie od startu, ale pogoda sprawiła kilka godzin opóźnienia. Byłem około godziny 17. Co do tych limitów pośrednich to mam krańcowo odmienne zdanie, nie podobają mi się one zupełnie. Nigdzie tego nie ma, lubię jak impreza ma podany kilometraż, czas i dalej róbta co chceta :-)) Remkowi zresztą to powiedziałem. Do limitów pośrednich podchodziłem więc na luzie, na początku wiadomo, było łątwo je wypełniać. Jak jednak na piatym punkcie w Złotym Stoku pojawiłem się bodajże z 30 minut przed 11:36 to w zasadzie wiedziałem, że na metę w Szklarskiej Porębie spóźnię się na bank. No i w sumie się nie pomyliłem :-)) Ale że Kotlina Kłodzka z przeległościami poszła mi znakomicie, no to powalczyłem na końcówce, aby jednak w tym limicie się zmieścić. No i sie udało.

Z przepaków w zasadzie nie korzystam, tutaj wysłałem sobie do Jeleśni koszulkę, rękawiczki, bandanę i jakieś żarcie - ale jakbym nie wysyłał, to też można byłoby żyć. MRDP planuję jechać w jednym stroju, może tylko zaszalaję i wezmę sobie drugie spodenki.

Po tej wyrypie nabrałem przekonania, że MRDP to już nie jest porywanie się z motyką na słońce, odcinek górski, a zwłaszcza tatrzański RAP to była dobra szkoła, MRDP to będzie lajcik. To oczywiście dalej 1400 km więcej, także jak z tych 10 dni nie będzie 8 dni z upałami albo z ulewami to powinno być OK.

Oby tylko dowieźć siebie i formę do sierpnia 2025 ;-)
wilk
| 19:54 piątek, 19 lipca 2024 | linkuj Gratulacje, patrząc jak idziesz dość wcześnie spać w Przemyślu już się mocno obawiałem, że już jest po herbacie. Ale przypuszczam, że upał tam mocno dał się we znaki. A później bardzo ładnie powalczyłeś jadąc cały czas bardzo blisko limitu, ale jednak się w nim mieszcząc. Ten limit to jednak cholernie dobry motywator, gdybyś jechał pełny RAP to myślę, żebyś ukończył, bo druga połowa jest sporo łatwiejsza.

To dobry prognostyk przed MRDP, ale to jednak są inne wyścigi i choć trasy zbliżone to MRDP jest trudniejszy do ukończenia. Nie ma przepaków i punktów kontrolnych, które sporo wnoszą no i termin to druga połowa sierpnia, a to znacznie podnosi pogodową poprzeczkę.
Gość | 18:31 piątek, 19 lipca 2024 | linkuj Fakt organizm można wytrenować, zwiększyć jego wytrzymałość rozłożyć obciążenia mięśni ścięgien aby to było w stanie sprostać dużym przeciążeniom,jednak każdy z nas ma identyczne ciało,problemem w takich wyścigach jest to iż nie jest to jeden dzień katowania zjedziemy kilka dni po 300km organizm nie ma czasu po prostu na regenerację ważnych elementów jak ścięgna mięśnie itd, trochę bał bym się tak codziennie jeździć taki dystans aby się nie pojawiła jakąś kontuzja,generalnie pogratulować ukończenia dobrego samopoczucia bez kontuzji i oby się kręciło dalej.
MARECKY
| 20:16 czwartek, 18 lipca 2024 | linkuj Drugiego dnia spacerowałem, trzeciego wybrałem się pochodzić nieco po górach, czwartego wróciłem do Elbląga i podróż PKP była z tych dni najbardziej ekstremalnym przeżyciem :-) Myślę, że jak ktoś się dobrze przygotowuje do próby, to ani objawów grypopodobnych mieć nie będzie, ani 4 dni po maratonie katastrofy nie przeżyje. Ale to trzeba wiedzieć, co i jak no i znać swój organizm.
Gość | 04:31 czwartek, 18 lipca 2024 | linkuj Ciekaw jestem jaki będzie czas regeneracji po takiej codziennej jeździe,trzy cztery dni na pewno były ciężkie? objawów"grypopodobnych"raczej się nie uniknie, pracowałem z ludźmi którzy przebiegli maraton 4 dni po to katastrofa do 7-8dnia się zdrowieje...
MARECKY
| 22:09 środa, 17 lipca 2024 | linkuj Dziękuję. Nazwałbym to zmęczeniem ;-)
Rzeszowiak | 01:07 środa, 17 lipca 2024 | linkuj Należy pogratulować ,trasa na pewno bardzo wymagająca kosztująca sporo sił, widać po Panu ogromne zmęczenie wręcz wycieńczenie organizmu.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa edzie
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]