Dane wyjazdu:
Temperatura:30.0
Zrobiłem mnóstwo pięknych kilometrów w cudownych sceneriach polskich pasm górskich, a i tak nie wszystkie zamierzenia zostały zrealizowane :-). Z pokorą przyjąłem warunki pogodowe, bo to one rządziły podczas tej jazdy.
TRASA: Bircza-Krościenko-Ustrzyki Dolne-Ustrzyki Górne-Cisna-Komańcza-Dukla-Gorlice-Nowy Sącz-Stary Sącz-Krościenko nad Dunajcem-Czorsztyn-Białka Tatrzańska-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Czarny Dunajec-Jabłonka-Zubrzyca Górna-Zawoja-Stryszawa-Żywiec-Milówka-Koniaków-Istebna-Wisła-Ustroń-Cieszyn-Zebrzydowice-Jastrzębie Zdrój-Wodzisław Śląski-Racibórz-Kietrz-Głubczyce-Prudnik-Głuchołazy-Nysa-Otmuchów-Paczków-Złoty Stok-Kłodzko-Nowa Ruda-Głuszyca-Unisław Śląski-Wałbrzych
DUŻA FOTOGALERIA (z opisem)
RELACJANa dzień dobry za Birczą czekał na mnie podjazd do Kuźminy, który starł mi resztki snu z oczu i obudził na dobre. Za Kuźminą skręciłem na Krościenko, na drogę którą wracałem z BB Tour w 2010 r. (do skrzyżowania na Arłamów). Wtedy miała ona nowy i lśniący asfalt, teraz był on tylko nowy ;-).
Przyjemnie się jechało, dopóki słońce nie było za wysoko. Potem zaczął się skwar, a ja zacząłem korzystać z obecności górskich potoków w bliskości drogi. Nie odważyłem się tej wody pić, ale do oblewania się i moczenia odzieży była w sam raz :-). Trasa z Ustrzyk Dolnych do Górnych była mi już dobrze znana, długi ale łagodny podjazd do Lutowisk połknąłem sprawnie. W Ustrzykach Górnych zatrzymałem się na konkretne śniadanie a potem ruszyłem na przełęcz Wyżniańską z której było widać bieszczadzkie połoniny. Nie potrafiłem też odmówić sobie pachnącego oscypka z oryginalnej bacówki z bacową w środku.
Do Cisnej trasa wiodła w przyjemnym cieniu drzew, z licznymi zakrętami i w zasadzie z góry, dlatego mile wspominam ten odcinek. Około 14 byłem w Cisnej i z tego ,,końca świata’’ wysłałem kilka pocztówek do znajomych i zjadłem obiad. Nie było już miejsca na eksperymenty, na talerzu pojawił się sprawdzony makaron a ‘la bolognese i rosół z makaronem :-).
Za Cisną droga prowadziła do Komańczy i ten odcinek pamiętałem z pobytu w tych okolicach w 2000 roku. W okolicach Komańczy rozgrywany był akurat jakiś maraton MTB, na rynku w tej miejscowości, uzdrowiskowej co ciekawe, było prawdziwe zatrzęsienie bikerów. Oni spojrzeli z ciekawością na mnie, ja na nich, a pod sklepem spotkałem chłopaka w spodenkach BB Tour. Był to zeszłoroczny ,,absolwent’’, który teraz sponiewierał się w terenie. Jak na panujące temperatury rowery zawodników były bardzo brudne, błoto w terenie nie dało się upałom :-).
Od Komańczy do Tylawy prowadziłem nierówną walkę z makabrycznym asfaltem, bardzo się ciesząc z obecności RS Reby na pokładzie mojego Cuba, bo bez niej chyba bym stracił czucie w dłoniach. Nie było on dziurawy, ale bardzo nierówny w wyniku częstego łatania ubytków. Jazda była chaotyczna i nie pozwalała rozwinąć dużej prędkości.
Dopiero na DK 9 od Tylawy do Dukli można było depnąć, ale to był krótki odcinek. W Dukli zapragnąłem odwiedzić reklamowaną przy drodze pizzerię, ale pani z obsługi zgasiła mój zapał każąc czekać na kebab 15 minut, bo ,, ona jest sama i piecze 4 pizze’’. Nie przekonałem jej argumentem, że pizza w piecu przebywa co najmniej 10 minut, a ona kebab zrobi w 5 :-). Nie to nie, miałem przecież snickersa ;-).
W Dukli skręciłem w kierunku Gorlic i już na dobre przemierzałem Beskid Niski. Tą drogą też już jechałem w 2000 r. ale w przeciwnym kierunku. Istotnych podjazdów nie było, asfalt trzymał normę, a przede wszystkim słońce już miało się ku zachodowi co było najważniejsze. Przed Gorlicami zaliczyłem piękny zjazd , a w samym mieście odwiedziłem stację paliw Statoil, gdzie dwie duże kawy
i hot dog oraz fajna pogawędka z pracującym tam rowerzystą wygniły ze mnie chęć do spania. Kolega złapał się za głowę, jak usłyszał skąd i dokąd oraz po co jadę :-). Umówiliśmy się na spotkanie za rok, chociaż na pewno będzie ono krótsze. Dowiedziałem się jeszcze od niego o ukształtowaniu trasy do Nowego Sącza, gdzie czekał na mnie podjazd do Grybowa a potem to już z góry do Nowego Sącza.
W Grybowie moją uwagę przykuł ładnie iluminowany kościół, a potem faktycznie było z górki. Bezchmurna noc pozwalała na jazdę na słabych lampach, bo i tak było jasno, ciepło i przyjemnie. Żałowałem, że Nowy Sącz robię nocą bo to duże miasto i z pewnością kilka jego ciekawostek mi umknęło.
Za Nowym Sączem powiało chłodem bo zacząłem jechać w bezpośredniej bliskości Dunajca. Bliskość rzeki przydała się o poranku, kiedy to zimna woda przydała się do orzeźwienia. Świt zastał mnie w Łącku, gdzie spodziewałem się ujrzeć hektary rosnących śliwek, ale mijałem tylko sady jabłoni ;-).
Zbliżałem się do Krościenka nad Dunajcem, podziwiając płynący dałem Dunajec i panoramę Pienin. W Krościenku zakręciłem się nieco po uśpionym miasteczku, zaglądając na rynek i analizując dwukierunkowy pas rowerowy na moście nad Dunajcem. Takie zboczenie zawodowe :-). Za miastem zaczął się podjazd na przełęcz Snozka (dziwna nazwa), który pokonałem jadąc w zupełnej mgle. Pod górę to zbytnio nie przeszkadzało, ale zjazd w tej sytuacji nie był nagrodą a ściskaniem rąk na klamkach hamulcowych. Żeby tego było mało w Kluszkowcach wyrósł objazd związany z budową mostu i w ramach porannej promocji dostałem 14% podjazd. Przynajmniej była okazja do pierwszego spojrzenia na Jezioro Czorsztyńskie i zjedzenia śniadania przygotowanego przezornie dzień wcześniej (był niedzielny poranek).
Dalsza droga w kierunku Tatr była już spokojnym pedałowaniem i delektowaniem się widokami. Zajrzałem jeszcze do Dębna, gdzie jak informowała tablica stoi drewniany kościół klasy ,,O’’ a w dodatku jest on ,,przyjazny rowerom’’. Objawiło się to obecnością dobrych stojaków rowerowych.
Za Dębnem skręciłem niebawem w kierunku Białki Tatrzańskiej w której miałem dłuższą przerwę związaną z burzą. Po ucichnięciu grzmotów ruszyłem dalej rozpoczynając forsowny podjazd w Bukowinie Tatrzańskiej. Lekko nie było, chociaż powietrze po burzy było bardzo przyjemne, a i mokry asfalt elegancko chłodził.
Miałem nadzieję na ładną panoramę Tatr, ale szału nie było. W nagrodę był sympatyczny zjazd do Poronina, gdzie jakbym docisnął byłaby szansa na rekord prędkości, ale nie docisnąłem. W Poroninie wpadłem w korek samochodów czekających na włączenie się do ruchu na ,,zakopiance’’. Ja nie czekałem :-).
Do Zakopca dotarłem w sznurze samochodów i czym prędzej opuściłem to zakorkowane miasto. Zatrzymałem się w Chochołowie, gdzie moją uwagę przykuły piękne i oryginalne domy góralskie. Cała wieś wygląda jak skansen, tylko że zamieszkały. W Czarnym Dunajcu zjadłem obiad i jadąc w kierunku Jabłonki mogłem rzucić okiem na masyw Babiej Góry, przez który czekała mnie wspinaczka na przełęcz Krowiarki. Wcześniej zajrzałem na chwilę do do Orawskiego Parku Etnograficznego (wejście za darmo!). A potem została już tylko jazda do góry po mocno sponiewieranym asfalcie. Miałem nadzieję, że zjazd do Zawoi będzie w lepszym stanie i o dziwo tak było :-).
Za Zawoją zaczął się niebawem podjazd na przełęcz Przysłop w kierunku do Stryszawy. Ulubione serpentyny łyknąłem szybko, odkrywając przy okazji główny karpacki szlak rowerowy. Ja jednak miałem swój szlak, a on pokazywał kierunek na zachód, do Żywca. Pojechałem trasą przez Ślemień i Gilowice bo miejscowi powiedzieli, że jest ciekawsza. Przed Żywcem wyprzedziłem rowerzystę, który dostał nagłego przyspieszenia na mój widok. Wjazd do Żywca pod górę okazał się jednak ponad jego siły i więcej już go nie widziałem, chociaż oczywiście tempa nie forsowałem :-).
Mapa pokazywała że wyjazd z Żywca to droga ekspresowa S69, gdzie ,,opłata’’ za jazdę rowerem może wynosić nawet 250 zł. Wykorzystałem jednak chaos w oznakowaniu związany z budową tej drogi i 3 km odcinek pokonałem jadąc ekspresowo po niej. Tym sposobem dotarłem do Węgierskiej Górki , gdzie się ona skończyła. Do Milówki był spokój, a potem znowu wyskoczyła jak Filip z konopi S69. Imponująca estakada i most niezawodni drogowcy wybudowali nad domami mieszkańców, co wygląda dość groteskowo. Nikt z napotkanych miejscowych nie umiał mi wskazać sensownej alternatywy jak dojechać do Koniakowa, to rad nierad wspiąłem się do góry . Podczas długiego (około 4 km) i najbardziej dołującego (długie proste, otwarte zakręty) podjazdu w trakcie tej jazdy dostrzegłem biegnącą obok drogę, ale już nie było jak się na nią dostać.
Po zjeździe z S69 droga dalej pięła się w górę, a na końcówce pojazdu na Ochodzitą pojawiła się kostka brukowa. Ładnie tam rower nosiło, oj ładnie :-). W Koniakowie już nic nie widziałem, bo zapadł zmierzch i należało się skupić na znakach drogowych. Przeleciałem więc przez Koniaków i Istebną, wgramoliłem się w zupełnych ciemnościach na przełęcz Kubalonka, potem zjechałem do Wisły i na dłuższy popas zatrzymałem się w Ustroniu na stacji Orlenu. Niezawodne hot dogi i mocna kawa włączyły mi V bieg. W Ustroniu nieco pobłądziłem, jadąc obwodnicą tego miasta a nie kierując się do centrum, gdzie miałem odbić do Cieszyna. Koniec końców dzięki taksówkarzom znalazłem prawidłową drogę przez Goleszów.
Do miasta nad Olzą przeskoczyłem szybko, bo to zaledwie 13 km. Za Cieszynem przejechałem przez Zebrzydowice i w okolicach Jastrzębia Zdrój zaczęło świtać. Pasma gór zostawiałem chwilowo za sobą, krajobraz się wypłaszczył i pojawiły się pierwsze wieże szybów kopalnianych. Przez Jastrzębie przejechałem bez postojów, niebawem byłem w Wodzisławiu Śląskim, gdzie skierowałem się do Raciborza. Mimo wczesnej pory słońce już dawało popalić, tak że na wałach Odry w Raciborzu zdecydowałem się na odpoczynek. Podczas śniadania oczy mi się zamknęły i zaległem w trawie na dłużej :-).
W Raciborzu miałem też najbardziej niebezpieczną sytuację drogową podczas tej jazdy, kiedy to zamotany kierowca wymusił mi pierwszeństwo chcąc zrobić szybki lewoskręt. Za Raciborzem droga wiodła przez Kietrz do Głubczyc. Jazdę urozmaicały liczne przerwy w sklepach po wodę i spory ruch samochodowy, aczkolwiek bez większych ekscesów. Po minięciu Głubczyc skorzystałem z lokalnego potoku i się wykąpałem; piękne uczucie. W Klisinie natknąłem się na znaki objazdu w związku z remontem mostu, ale nie skorzystałem z propozycji dodatkowych kilometrów, zwłaszcza że miejscowi poinformowali mnie o stosownym, spontanicznie utworzonym skrócie przez pola.
A że mój szosowy góral piachu się nie boi, no - może trochę, to dwu kilometrowy odcinek terenowy dało się przejechać a nie przepchać. Jak na zamówienie popadał lekki deszcz, który sprawił że mi się nie kurzyło. Poczułem, że szczęście mi sprzyja :-).
W międzyczasie pora zrobiła się obiadowa i w Prudniku stanąłem na przerwę obiadową. Menu standardowe-makaron :-). Od Prudnika do Głuchołaz jechałem pod dość uciążliwy przeciwny wiatr; to w zasadzie był jedyny odcinek na trasie gdzie zauważyłem jego obecność. Z Głuchołaz chciałem jechać na Otmuchów wykorzystując lokalne drogi o omijając Nysę, która nie jest obowiązkowa na trasie MRDP ale lokalni bikerzy odradzili mi to rozwiązanie. Ja sam zresztą patrząc na plątaninę lokalnych dróg nie byłem przekonany do tego rozwiązania. Wybrałem wiec wariant prosty i nieskomplikowany, czyli pojechałem przez Nysę. Nie była to zła decyzja z turystycznego punktu widzenia bo zobaczyłem tam kilka ciekawych zabytków.
Dalej trasa wiodła przez Otmuchów, gdzie za miasteczkiem wdrapałem się na szczyt zbiornika retencyjnego na Nysie Kłodzkiej i rzuciłem okiem na rozległą taflę jeziora. Z każdym kilometrem zbliżałem się do Kotliny Kłodzkiej, w panoramie znowu zagościły góry, na razie po czeskiej stronie. Upływ czasu spowodował, że postanowiłem nie wjeżdżać na przełęcze Gór Złotych i Bialskich oraz Bystrzyckich, Orlickich i Stołowych. Znałem je z udziału w
Klasyku Kłodzkim w 2008 r. oraz z 10 dniowej eksploracji Kotliny Kłodzkiej w czasach jeszcze dawniejszych. Nieznane za to były dla mnie Sudety i tam postanowiłem jechać.
Tak więc ze Złotego Stoku uderzyłem na Kłodzko, wspinając się na przełęcz Kłodzką i w mieście obierając kierunek na Nową Rudę. Przed tą miejscowością ujrzałem na horyzoncie pierwsze błyski piorunów, które zwiastowały brzemienną w skutki burzę. Na razie jednak jechałem dalej, motając się nieco w oznaczeniach dróg i ładując się na obwodnicę Nowej Rudy, której w przeszłości nie było.
Po zjechaniu z niej szybko musiałem znaleźć schronienie bo burza była już nade mną i rozpoczął się koncert. Prawie trzy godzinny koncert (!!!) podczas którego zdążyłem dokładnie przeczytać nowy numer magazynu ,,Rowertour’’ :-). Eleganckiego miejsca na najdłuższą przerwę podczas tej jazdy użyczył mi daszek pewnej starej chaty.
Burza w końcu zaczęła przechodzić, co bynajmniej nie oznaczało końca opadów. One jednak nie stanowiły istotnego problemu, byłem na to przygotowany. Popedałowałem dalej, do Głuszycy z której do końca planowej trasy w Świeradowie Zdrój miałem jeszcze 110 km. Dochodziła godzina druga w nocy i nie było już szans aby dotrzeć do Świeradowa o poranku i jeszcze wrócić do Szklarskiej Poręby na pociąg.
Tak wiec podjazd z Głuszycy do Unisławia Śląskiego był ostatnim odcinkiem trasy MRDP, a potem zostało mi zjechać do nieodległego Wałbrzycha na PKP.
Miasto w nocy wywarło na mnie katastrofalne wrażenie, ulice oświetlone przeplatały się z nieoświetlonymi, dobry asfalt gwałtownie przechodził w dziurawy, co biorąc pod uwagę dużą ilość wody groziło glebą na sam koniec jazdy. Dobrze, że to był środek nocy i można była jechać środkiem jezdni. Bardzo pozytywne wrażenia odniosłem natomiast z odwiedzin stacji Wałbrzych Miasto. Wygląda jak odnowiona na EURO.
W ten sposób rowerowa część urlopu dobiegła końca. Teraz czekało na mnie prawdziwe plażowanie :-). Podstawowy cel wyjazdu, czyli zapoznanie się z trasą najtrudniejszego odcinka przyszłorocznego MRDP został zrealizowany prawie w całości. Cóż, Karkonosze i Góry Izerskie będę odkrywał w trakcie przyszłorocznej jazdy. Całość dystansu z Dorohuska udało mi się pokonać w niespełna 4 doby, co - biorąc pod uwagę liczne przerwy i bogatą fotorelację, ale także ominięcie Kotliny Kłodzkiej - pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość. Sprzęt mam skonfigurowany optymalnie, nic mnie nie zawiodło. Zawsze oczywiście można wziąć mniej rzeczy, ale wolę nie popadać w przesadę. I tak największą zagadką i głównym rozgrywającym MRDP 2013 pozostanie pogoda, wszak będzie to już koniec września.