Dane wyjazdu:
Temperatura:36.0
Sobota, 4 lipca 2015 ·
| Komentarze 6
TRASA: ŚWIĘKITY-Lubomino-Lidzbark Warmiński-Bisztynek-Reszel-Święta Lipka-Kętrzyn-Sztynort-Kruklanki-Banie Mazurskie-Gołdap-Wiżajny-Sejny-Augustów-Olecko-Wydminy-Giżycko-Wilkasy-Szymonka-Ryn-Mrągowo-Reszel-Lutry-Jeziorany-Dobre Miasto-LUBOMINO
BIKEMAPFOTOGALERIA
Motto: Obiad w
Augustowie o 1.30 – bezcenny :-).
Zapisując się w styczniu na lipcowy
maraton Pierścień Tysiąca Jezior (P1000J) miałem już wtedy silne przekonanie,
że pogoda podczas tego w sumie krótkiego wypadu będzie mało rowerowa i dostaniemy
w gratisie deszcz i chłód. Intuicja mnie
nie zawiodła, pogoda była rowerowa inaczej, ale żeby od razu +36 w cieniu :-).
Mając taką prognozę pogody na
maratonowy weekend błotniki odpiąłem od razu, kurtka deszczowa została na
wieszaku a nogawki też zaległy w szafie. Zmusiłem się do wzięcia rękawków :-).
Tak wycieniowany dotarłem w piątek o 14 na kwaterę w Pitynach, ogarnąłem się i
po 15 zjawiłem się w bazie w Świękitach. Powitała mnie cisza i spokój, kilka
namiotów pod drzewami i i nieczynne jeszcze biuro zawodów.
Pojechałem więc na zwiedzanie okolicy i
obiad, który zjadłem w miłym i kompetentnym, acz totalnie nietrzeźwym,
towarzystwie miejscowych bywalców
ławeczki pod sklepem w Ełdytach Wielkich. Wieś słynie z najstarszego
wiejskiego katolickiego kościoła na Warmii, który pochodzi z XIII wieku.
Po powrocie do bazy pobrałem
pakiet startowy, porozmawiałem z przybyłymi z Elbląga samochodem
Krzyśkiem i
Leszkiem oraz bikerami poznanymi podczas innych maratonów. Pojawił się też
Robert, który zamierzał maraton pokonać niekomercyjnie oraz kibice z Elbląga
Mariusz i Władek.
Ogniskowa kolacja kiełbasiana
szybko dobiegła końca i ekipa udała się spać albo do namiotów, albo do agroturystyki.
Wyspać się i najeść to podstawa przed
każdą długą jazdą.
Pobudka o 6 rano i szybki rzut
oka na termometr – 23 stopnie - jest dobrze, bo przecież mogło być już 30 :-).
Start honorowy za wozem strażackim OSP z Lubomina był zaplanowany o 7:20, a
start ostry mojej grupy o 8:45. Spokojnym patataj po cudownej urody nowym
asfalcie ze Świękit do Lubomina (11 km) dotarliśmy kilka minut przed godziną 8.
Teraz pozostało poczekać w cieniu namiotów na swój czas. Minuty szybko zleciały
i o 8:45 rozpocząłem wraz z pięcioma innymi kolegami swoją jazdę.
Założenia
mojej jazdy zawierały się w zdaniu: Sprawdzić i zapamiętać fotograficznie
nieznane drogi Warmii i Mazur oraz zmieścić się w czterdziestogodzinnym limicie
czasu wyznaczonym przez organizatora. Jeszcze
w Lubominie dwóch kolarzy z grupy pognało prosto na Ornetę zamiast skręcić na
Lidzbark Warmiński. Głośne wrzaski zawróciły ich szybko z powrotem. Nie ma to
jak fair play ;-).
Ku mojemu zdziwieniu przez dobre
kilka kilometrów jechaliśmy razem; zdziwieniu, bo do tej pory członków moich
grup startowych widziałem góra przez kilometr. Szosowcy rzadko trzymają się
górali :-). Upalna temperatura była
nieco łagodzona przez dobrze wiejący w plecy wiatr oraz zacienione drzewami drogi,
tak że w Lidzbarku Warmińskim pojawiłem się razem z ekipą z WTR po godzinie od
startu.
Poprowadziłem chłopaków przez
miasto i tyle ich widziałem. Jadąc w granicach 26-27 km/h zwracałem baczną
uwagę na kadencję, którą utrzymywałem na poziomie 90-100 obrotów. Kiedyś nazwałbym to młynkiem, ale czasy się
zmieniają i o kolana trzeba dbać ;-).
I tak sobie kręcąc dotarłem do DK 57 z której
zjazd w Bisztynku prowadził w kierunku Reszla gdzie czekał pierwszy punkt kontrolny
(88 km). Dotarłem tam o 11:30 dostając lekkiej zadyszki na podjeździe do
miasteczka.
Na punkcie najbardziej chodliwym
towarem była woda, podawana zarówno na jak i do rowerzystów. Uzupełniłem jej zapasy,
zjadłem drożdżówkę i zadzwoniłem do starego druha
Grzegorza, że w Kętrzynie to
ja będę szybciej niż o 14 :-).
Z Reszla rzut beretem jest do
Świętej Lipki, gdzie tylko stanąłem kupić okolicznościowy magnes na lodówkę dla
mojego młodego i zrobić fotę sławnego kościoła.
Z Grzegorzem spotkałem się na rogatkach Kętrzyna i wykorzystałem jego
wiedzę do szybkiego przejazdu przez miasto.
Towarzyszył mi aż do Pozezdrza,
mieliśmy więc sporo czasu na pogaduchy i wspominki. Mimo tego nie uszły mojej
uwadze odcinki ładnej drogi asfaltowej z Kętrzyna do Solanki, którą
wykorzystaliśmy w całości. Skutkiem
ubocznym dynamicznej jazdy z kolegą było moje
,,zagotowanie się’’ co zmusiło mnie w Sztynorcie do odwiedzin w sklepie
i zakupu pepsi oraz loda. Klimatyzacja w sklepie była wartością dodaną, ale
wiatraka tym razem nie obejmowałem :-).
Schładzając się rzuciłem okiem na remontowany
pałac w Sztynorcie znany mi dotychczas z
gierłożskiego parku miniatur.
Kilka kilometrów po tej nieplanowanej
pauzie dotarłem (14:22) do drugiego punktu kontrolnego na trasie maratonu w
miejscowości Kolonia Harsz.
Zlokalizowany był na 137 km w malowniczym przesmyku między jeziorami Kirsajty a
Dargin. Panowała na nim piknikowa atmosfera, część zawodników kąpała się w
jeziorze, część sobie ucinała popołudniową drzemkę a inni - w tym ja - jedli,
pili i odjeżdżali. Chociaż jezioro kusiło swoim chłodem :-). Na tym punkcie
miałem też pierwszy kontakt z Krzyśkiem i Leszkiem, którzy na trasę ruszyli 35
minut po mnie o 9:20.
W Pozezdrzu pożegnałem się z
Grzegorzem i samotnie ruszyłem w kierunku Kruklanek okrążając Jezioro Gołdopiwo.
W tej tętniącej turystycznym życiem
miejscowości zakupiłem kolejny magnes na lodówkę oraz schłodziłem się w
fontannie. Za Kruklankami droga zaczęła się
wznosić i pojawiły się pierwsze górki
tak charakterystyczne dla Mazur Garbatych.
Do Bań Mazurskich dotarłem o 16:20
i niebyłbym sobą gdybym nie odwiedził ,,kultowej’’ budki z lodami. Ręcznie
robione lody w termosach z epoki lat 80 świetnie smakują i niewiele kosztują. Cieszą się nieustającą
popularnością i swoje w kolejce trzeba
było odstać. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło?
Po zasłużonej przerwie ruszyłem
po gładkim asfalcie wyremontowanej DW 650 na Gołdap. Taki gładki to jednak on do samego miasta nie był,
pojawiały się odcinki starej nawierzchni. W Gołdapi zlokalizowany był trzeci
punkt kontrolny (203 km-17:45) na który dotarłem już w grupie
elbląsko-lubelskiej z m.in. znanym z Bikestats
Mariuszem.
Gołdap była cała
oznakowana strzałkami odbywających się wcześniej zawodów Cezarego Zamany
Gwiazda Północy. Na jej rogatkach pojawiły się jakże lubiane przez nas
znaki B-9 które w połączeniu ze stanowczymi gestami lokalnej policji skierowały nas
na polbrukową drogę rowerową. Mundurowi nie dali się przekonać, że nie jest to
dobry pomysł dla szosowych slicków. Obyło się jednak bez mandatów i po chwili
meldowaliśmy się na punkcie kontrolnym w centrum miasta.
Intensywnie myślałem o obiedzie z
kartaczami w roli głównej ale chłopaki nie dali się namówić, a że ja miałem
zamiar jechać dalej z nimi to zadowoliłem się arbuzami, bananami i batonikami. Obiad miał być w Rutce-Tartak na kolejnym
punkcie kontrolnym.
Po dość długiej - prawie
godzinnej - przerwie w Gołdapi ruszyliśmy do serca Mazur Garbatych. Dubeninki,
Żytkiejmy, Wiżajny to kolejne miejscowości przez które przejeżdżaliśmy. Widać
było miejscami budowę trasy
GreenVelo, która na przyszły sezon będzie
całkowicie gotowa. Tempo jazdy było już normalne, nie przekraczało 25 km/h.
Zresztą mocno pofalowana trasa nie sprzyjała szaleńczym harcom.
Za Żytkiejmami
droga zaczęła się stanowczo wspinać i
tuż za Wiżajnami mieliśmy okazję być na najwyższym punkcie wyścigu – Rowelskiej
Górze (298 m n.p.m.). Nagrodą był wspaniały zjazd do Rutki-Tartak, gdzie
zameldowaliśmy się o 20:30. Był to 258 km trasy i w Restauracji Kalinka czekał
na nas chudy żurek oraz woda.
Były też napoje,
ale to już komercyjnie. Dłuższy popas regeneracyjny trwał dobrą godzinę i w
końcu ruszyliśmy do Sejn. Zapadła noc i w końcu jechało się w chłodzie – było około
23 stopni :-).
Ruch samochodowy zmalał zupełnie,
asfalty były jakby lepsze w porównaniu z
2013 rokiem i przed 23 pojawiliśmy się na rogatkach Sejn. Przeniesiony punkt kontrolny (294 km – 23:06)
był położony przy sejnieńskiej bazylice i znaleźliśmy go po krótkich
poszukiwaniach.
Sympatyczna obsługa przygotowała
kawę i wodę z miętą (taki lokalny specjał) a ja zdążyłem jeszcze uwiecznić
iluminację bazyliki bo za chwilę ją wyłączono
i zapanowały egipskie ciemności.
Za Sejnami wjechaliśmy na DK 16,
która przez Puszczę Augustowską doprowadziła nas do Augustowa. Na jego rogatkach czekał na nas Robert, który
pokazał drogę na punkt kontrolny (337 km – 1:22).
Był to tzw. duży punkt
kontrolny, czyli miejsce gdzie można było się normalnie przespać, umyć, wykąpać
i zjeść obiad. Z tych wariantów wybrałem obiad w postaci rosołu i kotleta schabowego z ziemniakami i surówką.
Pora była oryginalna, bardzo oryginalna, ale cóż – supermaratony rządzą się
swoimi prawami :-).
Z Augustowa ruszyliśmy razem z
budzącym się dniem krążąc po mieście bo nagle wylotowych DK 16 zrobiło się
kilka. Pomoc uzyskaliśmy od Straży Granicznej, która wskazała nam nieoznakowaną
drogę na Raczki. W tej plątaninie dróg zgubiliśmy Leszka i musieliśmy na niego
trochę poczekać obserwując w międzyczasie niekończące się pociągi TIR-ów na
obwodnicy Augustowa. Ależ to miasto odżyło dzięki wyprowadzeniu ich ruchu z
centrum miasta.
Dalsza droga prowadziła DW 665 do
Olecka, gdzie byłem po raz pierwszy. Naszą krótką przerwę przy zamkniętej
stacji paliw wykorzystała lokalna policja na rozmowę w temacie zawodów, czyli
skąd, dokąd, ile, gdzie i dlaczego tak :-)). Przed Oleckiem zauważyłem ładny
modrzewiowy kościółek w Wieliczkach.
Za Oleckiem zaczęła mnie dopadać
senność i szybko postanowiłem się zregenerować na przystanku autobusowym w Dunajku.
Reszta ekipy pojechała dalej, mieliśmy się spotkać na punkcie kontrolnym w Wydminach. Po krótkiej
regeneracji ruszyłem gonić grupę, która już rozsiadła się w Wydminach (421 km – 6:40). Zasiadłem i ja, ale czując nadchodzącego Morfeusza
postanowiłem już samotnie kontynuować jazdę do Lubomina. Nie mogłem już robić tak długich przerw w jeździe.
Tak więc z Wydmin ruszyłem już
sam i niebawem dotarłem do Giżycka. Uwieczniłem tam fotograficznie wieżę ciśnień,
unikatowy most obrotowy i jacht o jakże nienachalnej nazwie
,,NIEPIŹDZIJ’’.
Nazwa chyba wyraża prośbę do wiatru :-)). Twierdza Boyen została obejrzana w
zeszłym roku i teraz została z boku. Z Giżycka wyjechałem DK 59 i z bólem serca pożegnałem się z jej dobrym
asfaltem skręcając na Wilkasy. Oj, była pokusa skrócić sobie drogę do Rynu ;-).
Na szczęście tego nie zrobiłem i
to nie ze względu na kary regulaminowe, ale na urok widokowej drogi wzdłuż
brzegu jezior Niegocin, Bocznego i Jagodnego. Robiąc postój przy sklepie w
Prażmowie wywarłem chyba duże wrażenie na zebranej pod sklepem publiczności, bo
zgromadzeni sami powiedzieli mi ,,Dzień dobry’’ :-). Lodowata cola i lód
zaczęły niedzielne schładzanie, ale nie było co czekać tylko trzeba było jechać
dalej.
Przez chwilę jechałem DK 16 aby z
powrotem skręcić w prawo na Ryn. Tą drogę już poznałem w zeszłym roku
wracając z Ełku więc wiedziałem co tam się dzieje. Dział się słabej jakości asfalt i
trochę górek. Widoki chwilowo się skończyły.
W Rynie zatrzymałem się na
śniadanie w cukierni, wychodząc z niej zobaczyłem elbląskich chłopaków,
zakupiłem ostatni magnes na lodówkę i ruszyłem dalej. Czekała teraz dobrej
jakości droga krajowa 59 do Mrągowa gdzie przy amfiteatrze nad Jeziorem Czos
zlokalizowano przedostatni punkt kontrolny. Dotarłem tam o godzinie 11:11 mając
za sobą 500 km. Była na nim tylko woda i jakieś wafelki.
Szybko więc opuściłem miasto
Mrągowiusza kierując się na Reszel. Droga znowu pięknie prowadziła między
jeziorami i żal było łykać kolejne kilometry. Na skrzyżowaniu dróg przy Świętej
Lipce miałem ochotę na obiad przy sanktuarium, ale uznałem że szkoda czasu i
lepiej poczekać na pieczonego prosiaka w
Świękitach.
Przed Reszlem trzeba było skręcić
w lewo na Lutry. I tutaj zaczął się asfaltowy dramat. Taką nawierzchnię zwykłem
nazywać asfalt MTB i rodzaj roweru na którym jechałem nawet się zgadzał, tylko
po co miałem założone oponki 1,1! Przydałyby się tutaj moje ulubione Conti
MountainKing w rozmiarze 2,2. Niestety, zostały w Elblągu :-).
Przed Lutrami czekał jeszcze
masywny podjazd, altimeter pokazał prawie 220 metrów. Takich górek to się już
tutaj nie spodziewałem. Zjazd zupełnie nie cieszył z powodu dobitej
nawierzchni. Stanąłem w sklepie na zwyczajowy już zestaw cola + lód i ruszyłem
dalej.
Kawałek dobrego asfaltu na DK 57
i już trzeba było skręcać na Kikity, gdzie nad Jeziorem Luterskim był zlokalizowany
ostatni na trasie punkt kontrolny.
Należało go znaleźć między setką blachosmrodów
i setkami kąpiących się wczasowiczów. Jakoś to się udało i o 13:55
podstemplowałem kartę kontrolną. Do mety zostawało 60 km.
Znana serpentyna przed Radostowem
(jedyna w tej części kraju) została szybko łyknięta, ale odcinek za nią do
Dobrego Miasta sam nie wiem jak udało mi się przejechać bez gumy. To już nie
był asfalt, ale coś zupełnie szutrowo-asfaltowo-gruntowego. Dało się jechać tylko środkiem, a jak na złość
trochę samochodów się pojawiło. Wszak to droga wojewódzka 593. Wstydzę się w
jakim mieszkam województwie :-/.
Z Dobrego Miasta, w którym
schłodziłem się w fontannie, droga była
w nieco lepszym stanie i udało mi się bez awarii dotrzeć na metę w Lubominie,
gdzie po wykonaniu pamiątkowej fotki na tablicy miejscowości zameldowałem się o
16:35 po 31 godzinach i 50 minutach przebywania na trasie.
Dowiedziawszy się, że o 18
planowana jest dekoracja zawodników nie jechałem od razu do Świękit tylko położyłem
się na ławce i na godzinę zamknąłem oko.
Po obudzeniu zobaczyłem, że elbląsko-lubelska ekipa jest już na mecie więc poszedłem
pogratulować chłopakom i omówić pokonany dystans.
Po dekoracji pojechaliśmy na
pieczonego prosiaka na posesję komandora maratonu Roberta Janika i tak zakończył się mój pierwszy udział w tym maratonie. Pozostało wrócić do
domu, co też uczyniłem jadąc spokojnym tempem i docierając do Elbląga o 23:30. Wspaniały
rowerowy weekend dobiegł końca :-). Dziękuję za wspólne kręcenie na tej
niełatwej trasie i w niestandardowych okolicznościach przyrody.
Podsumowanie:
Zapisując się na ten maraton
kierowała mną ciekawość poznania nieznanych do tej pory mazurskich dróg i spojrzenia
z bliska na ten Cud Natury. Szkoda, że niektóre z nich są w bardzo złym stanie
ale jak się założy grubsze opony … Tak też pewnie zrobię w przyszłym roku. Na
szczęście krajobrazy były najwyższej jakości :-). Organizacja zawodów była na
wysokim poziomie, ale to nie dziwi biorąc pod uwagę kto się tym zajmuje i jakie
ma doświadczenie. Sympatyczny dystans
pozwolił się nie skatować i ukończyć
zdecydowanej większości zawodników,
chociaż kilka osób odpadło na trasie.