INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 301.707 kilometrów, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.93 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

WYCIECZKI >150

Dystans całkowity:44795.00 km (w terenie 2966.00 km; 6.62%)
Czas w ruchu:2016:36
Średnia prędkość:22.21 km/h
Maksymalna prędkość:67.00 km/h
Suma podjazdów:182536 m
Maks. tętno maksymalne:182 (97 %)
Maks. tętno średnie:143 (75 %)
Suma kalorii:906897 kcal
Liczba aktywności:204
Średnio na aktywność:219.58 km i 9h 53m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
164.00 km 45.00 km teren
07:34 h 21.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

PIASKI CROSS

Niedziela, 19 października 2008 · | Komentarze 0

PIASKI CROSS w towarzystwie 8 bikerów. Nie wszystkim było dane dojechać do granicy. Dotrwali najlepsi i najwytrwalsi :-). Po drodze wnikliwa analiza szlaku R-64 na terenie Mierzei oraz wspinaczka na Wielbłądzi Garb-całe 49 m n.p.m. :-)).

Pogoda dobra, wiatr zarówno do, jak i z Piasków w plecy (z małymi wyjątkami). Prawdziwa promocja :-O.Chętnych do kąpieli zabrakło-morze było wzburzone ;-). Pełne foto TUTAJ

I 12.000 km przekroczone !



















Kategoria WYCIECZKI >150


Dane wyjazdu:
176.00 km 40.00 km teren
08:19 h 21.16 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

WDZYDZKI PARK KRAJOBRAZOWY

Niedziela, 21 września 2008 · | Komentarze 0

Dzisiaj w czwórkę(Jurek, Krzysiek, Rafi) pojechaliśmy eksplorować drogi i ścieżki Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego. (foto poniżej-Krzysiek)

Obejmuje on tereny Kaszub oraz Borów Tucholskich. Początkowo poruszaliśmy się zielonym szlakiem z Czarnej Wody, a potem przeskoczyliśmy na asfalty. W planach była obejrzenie kamiennych kręgów w Odrach, czyli cmentarzyska germańskiego plemienia Gotów. Widoczny poniżej krąg ma 33m średnicy i należy do największych na Kaszubach.

Poza dużą ilością kamieni obrzędowych na terenie rezerwatu dostrzegłem też materię ożywioną. O, na przykład taką :-)

Z rezerwatu w Odrach pojechaliśmy do Wiela, aby obejrzeć znajdującą się tam kalwarię. 14 niezwykle urokliwych kapliczek, a największa z nich poniżej

Odcinek z Wiela do Wdzydz Kiszewskich pokonaliśmy w upierdliwie padającej mżawce. Zaparowały okulary, zaparował też obiektyw aparatu, co widać na fotce poniżej.

We Wdzydzach zajrzeliśmy najpierw do lokalnej karczmy, gdzie zjedliśmy wspaniały obiad i nieco wyschnęliśmy. Następnie przyszedł czas na obejrzenie skansenu, czyli Kaszubskiego Parku Etnograficznego. Znajduje się tam ogromna liczba eksponatów, ja skupiłem się na domach podcieniowych oraz wiatrakach :-)

Z Wdzydz przez Starą Kiszewę i Skarszewy dotarliśmy do Tczewa, gdzie Jurek i Krzysiek wsiedli do pociągu. Natomiast ja z Rafim, nie bacząc na zapadające ciemności, do Elbląga pojechaliśmy przez Nowy Staw i Nowy Dwór Gdański. Fajnie było, a nawet momentami hardcorowo :-).

Wszystkie fotki z wyjazdu.
Kategoria WYCIECZKI >150


Dane wyjazdu:
241.00 km 0.00 km teren
10:30 h 22.95 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

KLASYK KŁODZKI

Sobota, 9 sierpnia 2008 · | Komentarze 1

Maraton szosowy po drogach Kotliny Kłodzkiej. Na starcie w Zieleńcu prawie 400 osób wybierających się na jedną z trzech tras: mini, mega i giga.Na którą ja się porwałem to widać po kilometrówce ;-). Wyjazd oczywiście czysto rekreacyjny, bez ambicji sportowych. Po prostu turystyka w pięknych górach.

FOTOGALERIA (z opisem)

RELACJA


Po pięciu latach ponownie zawitałem w piękne góry Kotliny Kłodzkiej, tym razem aby wziąć udział w maratonie szosowym ,,Klasyk Kłodzki’’. Z opisu trasy na dystansie GIGA wynikało, że jej część będzie mi znana; reszta pozostawała jednak nieodkrytą tajemnicą.

Korzystając z uprzejmości zmotoryzowanych kolegów (początkowo Andrzeja z Elbląga, ostatecznie jednak pojechaliśmy samochodem Andrzeja z Fromborka), zawiozłem siebie i sprzęt do samego Zieleńca. Wielkie dzięki raz jeszcze :-). Po drodze kupiłem we Wrocławiu kask, bo swojego zapomniałem z domu :-).

W dniu zawodów powitała nas gęsta mgła z której mogło wyjść słońce, albo coś całkiem przeciwnego. Jak to w górach często bywa, ujrzeliśmy w końcu nisko zawieszone chmury, z których w momencie mojego startu o 8.27 nie padało, ale startujący później nie mieli tak dobrze.



Po starcie mojej ośmioosobowej grupy ulokowałem się w połowie stawki i obserwowałem sytuację. Początkowe kilometry z Zieleńca to szybka jazda w dół, momentami w okolicach 70-80 km/h. Ja najszybciej jechałem 67 km/h i jak się okazało później, była to największa moja prędkość w tym dniu. Myślałem też, że uda mi się dogonić Andrzeja z Fromborka, który wystartował jedynie 3 minuty przede mną. O naiwności :-).

W okolicach Młotów zaczęło najpierw kropić, później padać i tak przez następne kilometry wyglądała nasza jazda. Ponieważ dobry asfalt się skończył, to zjazdy były pokonywane z dużą ostrożnością, co pozwoliło mi dojść grupę bikerów na szosówkach (przydał się amor w moim uszosowionym na tą okazję góralu ;-)). Po chwili zaczęła się wspinaczka na pierwszą tego dnia przełęcz o wdzięcznej nazwie Spalona (20 km). Tego dnia powinna raczej nazywać się Zalana :-). Zjazd z przełęczy w strugach deszczu był nowym doznaniem w mojej 14-letniej rowerowej przygodzie (jechałem na slikach 26x1,0). Wymiatacze pędzili pewnie dobrze ponad 50 km/h, ja jednak ograniczyłem się do spokojnych 30-35 km/h. Tam też poznałem bikera Rebe z Włocławka - twardego człowieka, którego dopiero trzecie podejście do Klasyka Kłodzkiego zakończyło się pełnym sukcesem. To z pewnością wina jego numeru startowego -13 :-). I to sam o nią prosił !

Pewnie byśmy przejechali razem trochę kilometrów, ale niestety na przeszkodzie stanął kawał jakiegoś drutu lub blachy, który przebił mi dętkę w przedniej oponie. Nie zdążyłem dobrze wyhamować, a za mną pojawił się samochód serwisowy z którego wyskoczyło dwóch mechaników i na oczach zdziwionego Mareckiego wymienili mi uszkodzoną dętkę :-). Poczułem się jak co najmniej na Tour de Pologne. Wszystko trwało 2-3 minuty i już mogłem jechać dalej. Po prostu szok!!! Działo się to w okolicach Niemojowa (35 km).



Kontynuowałem swoją jazdę w kierunku pierwszego bufetu w Domaszkowie, na którym pobrałem tylko Powerada i pojechałem dalej. W międzyczasie dogonił mnie Andrzej z Elbląga, który wraz ze swoją grupą jechał w stylu superekspresów japońskich. Zdążyłem tylko powiedzieć do niego dwa zdania-drugiego myślę,że już nie słyszał :-). Deszcz, który trochę przestał padać, powrócił z nową siłą i lało na całego. W tych pięknych okolicznościach przyrody na wjeździe do Długopola Zdrój (56 km) poczułem podejrzaną miękkość z tyłu. Oczywiście nie mogłem się mylić – miałem przebitą dętkę w tylnym kole. Na samochód serwisowy tym razem nie było co liczyć, gdyż wyprzedził mnie dość dawno i pewnie znajdował się daleko z przodu.
Rad nierad sam wziąłem się do pracy. Wymiana dętki poszła gładko, problemy były z napompowaniem jej na poziom 8,5 atmosfery. Pompka ślizgała się w ręku, koło uciekało i ogólnie było ciężko. Wpakowałem powietrza ile się dało i pojechałem dalej z mocnym postanowieniem szukania w Bystrzycy Kłodzkiej (61 km) stacji benzynowej z kompresorem. Znalazłem warsztat wulkanizacyjny, gdzie uzupełniłem ciśnienie i czym prędzej ruszyłem z powrotem na trasę kierując się na przełęcz Puchaczówka. Cała ta operacja kosztowała mnie dodatkowe 5 km i mnóstwo czasu. Poza tym po przejechanych 60 km byłem już bez żadnej dętki – kolejnym razem wezmę drewniane koła ;-).

Podjazd na Puchaczówkę nie należał do stromych, ale był długi - w granicach 10 km. Deszcz w międzyczasie przestał padać, ale o słońcu nie było jeszcze mowy. Dość powiedzieć, że z samej przełęczy nie było widać wieży telewizyjnej na Czarnej Górze, a to raptem 300 m w górę. Po drodze wyprzedziłem sporo bikerów, niektórzy z nich sprawiali wrażenie, że mają już dość. Na samej przełęczy nie zatrzymywałem się, bo nie było co podziwiać, chyba że chmury wiszące 100 metrów nad ziemią. Zjazd z przełęczy był mi dobrze znany z poprzedniego wyjazdu, niestety zły stan asfaltu oraz rozsypany gdzieniegdzie żużel (?!?) uniemożliwiły szybki zjazd. No, ale grunt że było z górki :-). W szybkim tempie minąłem Stronie Śląskie (87 km) i wjechałem do Lądka Zdroju (96 km) . W tym drugim zatrzymałem się na chwilę przy schronisku PTSM ,,Skalniak’’ w którym mieszkałem podczas poprzedniej eksploracji Kotliny i wjechałem do centrum w celu uzupełnienia zapasów.

Za Lądkiem skierowałem się w kierunku Złotego Stoku, do którego droga wiodła przez Przełęcz Jaworową. Także ten podjazd był mi znany, dlatego jego pokonanie nie było trudne. Po drodze minąłem obelisk poświecony kierowcy rajdowemu Marianowi Bublewiczowi, który zginął w wypadku podczas zimowego Rajdu Dolnośląskiego. Na szczycie przełęczy był punkt kontrolny a potem dość dobrej jakości asfalt na zjeździe umożliwił szybki zjazd do Złotego Stoku (118 km).

W Złotym Stoku nastąpiła zmiana kierunku jazdy na zachodni i pojawił się długi odcinek bez lasu. Dał się odczuć przeciwny wiatr, dzięki któremu jednak w końcu zaczęło świecić słońce. Wkrótce dojechałem do Laskówki i to był znak, że czas zmierzyć się z kolejną dzisiaj przełęczą – Łaszczową (138 km).

Na tym podjedzie miałem ogromny kryzys, podczas którego zacząłem myśleć o zmianie trasy z GIGA na MEGA. Mam wrażenie że był to bardzie kryzys mentalny niż fizyczny - świadomość, że jadę bez dętek była dla mnie bardzo dokuczliwa. Każdy kolejny kapeć oznaczał przecież czasochłonne klejenie. Ponieważ jednak na szczycie przełęczy był zlokalizowany drugi bufet, pomyślałem sobie, że ostateczną decyzję podejmę na górze. Po wdrapaniu się na szczyt moim oczom ukazał się samochód serwisowy. Spytałem się chłopaków, czy mogą mi skleić jedną z pozostałych dętek. Tego typu usługi nie świadczyli, ale mieli na składzie dętkę akurat w moim rozmiarze. Kupiłem ją i po dobrych 15 minutach postoju, podczas którego podjadłem sobie i popiłem, ruszyłem w dół, do Kłodzka (150 km).

Zjazd do Kłodzka był w fatalnym stanie, najgorszy podczas całego Klasyka. Miejscami leżał luźny asfalt wymieszany z kamieniami. Mój rower miał amortyzator, co dawało nieco wytchnienia nadgarstkom, ale co tu musieli przeżywać szosowcy.
Oczywiście na rozjeździe tras MEGA/GIGA nie miałem już wątpliwości w którą stronę jechać ;-). Zatrzymałem się tylko zrobić kilka fotek panoramy Kłodzka i już po chwili wyjeżdżałem z miasta kierując się na północ.

Na celowniku były teraz dwie przełęcze - Wilcza i Srebrna. O tej pierwsze słyszałem przed startem opinie - lajtowa, niezauważalna, łyka się na blacie :-). Podjazd może i okazał się krótki, ale niezwykle upierdliwy. Droga na przełęcz prowadziła bowiem nie serpentynami, ale długimi odcinkami prostych, które przy prędkości 13-15 km/h wydawały się nie mieć końca :-). Ale przynajmniej asfalt był OK. Podjazd ten się w końcu skończył (168km) i można było się rozpędzić.

Po chwili jednak wjechałem do Srebrnej Góry (173 km) i ujrzałem charakterystyczny znak ze wspinającym się samochodem i tabliczką: 2 km. To był podjazd na Przełęcz Srebrną, którą tak charakteryzowano przed startem: ściana płaczu, pionowo w górę, będziecie pchać i płakać :-). Po raz pierwszy użyłem przełożeń 1:1 i jadąc 7-8 km/h rozpocząłem wspinaczkę. Przebiegała ona pośród mieszkańców miasteczka, którzy zawzięcie dopingowali każdego bikera. Najlepsze były okrzyki: szybciej, szybciej :-).

Tuż przed końcem podjazdu był punkt kontrolny, na którym spytałem się o której był tutaj pierwszy biker. Dowiedziałem się że o 14.07, a ja na zegarku miałem godzinę 16.47. Taka drobna różnica :-). Zjazd ze Srebrnej nie należał do spektakularnych, przynajmniej takie odniosłem wrażenie.

Droga ponownie wiodła skrajem lasu, aby wkrótce prowadzić przez pola. W Gorzuchowie (188 km) nastąpił skręt na Ścinawkę i ponownie był to odcinek pod wiatr. Narastające zmęczenie powodowało, że pomimo nie był on mocny, wydawał się szczególnie uciążliwy. Na tym odcinku próbował wieźć się na kole inny maratończyk, ponieważ jednak nie dawał zmian, byłem zmuszony puścić go przodem ;-).

W Ścinawce Średniej (194 km) trasa zmieniła kierunek na zachodni i od razu jechało się lepiej. Wkrótce dojechałem do Ratna Górnego ( 201 km) , gdzie przejechałem obok gospodarstwa agroturystycznego ,,Chata Tyrolska ‘’ w którego gościnnych progach byłem 5 lat temu. Teraz jednak nie było już czasu na odwiedziny.

W Radkowie (203 km) zlokalizowany był ostatni tego dnia bufet, na którym stanąłem na chwilę, a nawet siadłem na plastikowym taborecie.

Ponad nami było już widać pasmo Gór Stołowych i rozpoczynającą się tutaj Drogę Stu Zakrętów. Spojrzałem na zegarek – była dokładnie 18.30. Wychodziło, że na mecie będę około 21. Na podjeździe dogoniłem bikerkę, która ruszyła nieco wcześniej z bufetu. Twarda dziewczyna bez większych problemów pokonywała podjazd na Przełęcz Lisią. Wyprzedzając się na przemian dojechaliśmy aż do mety w Zieleńcu.

W trakcie podjazdu uciąłem sobie miłą konwersację z chłopakami z wozu serwisowego, których postawa i zaangażowanie jest godne pochwały. Zatrzymałem się aby sfotografować Szczeliniec pięknie oświetlony przez zachodzące słońce.


Wkrótce wjechałem na Przełęcz Lisią i rozpocząłem zjazd do Kudowy (223 km) Z uwagi na fatalny asfalt zjazd odbywał się bez pedałowania, co spowodowało, że zrobiło mi się zimno. Pierwszy raz w życiu chciałem, aby zjazd już się skończył. Wiedziałem bowiem, że od Kudowy będzie ciepło, nawet bardzo ciepło :-).

W Kudowie byłem o 19.30 i nie zatrzymując się już, skierowałem się od razu na krajową ,,8’’. Ruch na niej panował średni, niestety w przeważającej mierze były to TIR-y. Jazda pomiędzy nimi nie była przyjemnością. Przed Lewinem Kłodzkim
zatrzymałem się aby sfotografować piękny wiadukt kolejowy,

pozbyłem się niepotrzebnego balastu z bidonów i rozpocząłem wspinaczkę na ostatnią tego dnia przełęcz o wdzięcznej nazwie Polskie Wrota. Ósemka miała od tego miejsca dwa pasy ruchu w górę, tak więc jechało się w pewnej odległości od pędzących samochodów.

Na przełęczy (232 km) zatrzymałem się, aby zrobić ostatnią tego dnia fotografię.



Do mety było 8 km . Po wjechaniu do lasu od razu zrobiło się ciemno i na włączonych lampach mozolnie podjeżdżałem w górę. Pierwsze dwa kilometry to ostro w górę, potem podjazd nieco złagodniał, pojawił się nawet 12% zjazd :-). Ponieważ było już całkiem ciemno to i tak nie robiło większej różnicy. Do niewątpliwych atrakcji tego podjazdu należy zaliczyć szczekania wilków w otaczającym lesie. Bo psy to raczej nie były.

Po dojechaniu do tablicy z napisem ,,Zieleniec’’ zatrzymałem się i zrobiłem sobie fotografię na jej tle.


Do mety pozostawało 500 m zjazdu.
Byłem na niej o 21.15 po przejechaniu 241 km w czasie 10 godzin 30 minut, czyli ze średnią 22.95 km/h. W sumie na trasie przebywałem 12 godzin i 48minut.

Reasumując – wielkie brawa należą się organizatorom za przygotowanie fajnej imprezy. Wielkie podziękowania dla pracowitej ekipy samochodu serwisowego i życzliwej obsługi bufetów. Jedyne czego żałuję, to fakt, że na mecie nie zdążyłem zjeść ryżu z mięsem :-(. Ale cztery kiełbasy też były OK :-).




Dane wyjazdu:
177.00 km 5.00 km teren
07:35 h 23.34 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

CROSS PO KOCIEWIU i KASZUBACH

Niedziela, 6 kwietnia 2008 · | Komentarze 1

Trasa: Tczew-Skarszewy-Stara Kiszewa-Kościerzyna-Szymbark- Wieżyca (329 m n.p.m.)-Chmielno-Kartuzy-Gdańsk

Oglądania i zwiedzania co niemiara. 13 osób z Elbląga i 12 z Trójmiasta. Kilku starych znajomych z dawnych bikerowych lat :-). Pogoda OK, trasa jakościowo dobra, pod koniec dnia mocno zatłoczona blachosmrodami. CUBE sprawuje się rewelacyjnie, geometria przetestowana, Rohloff dotarty ;-).Pozdrawiam i dziękuję wszystkim uczestnikom.

RELACJA:

Wczesnym rankiem przed godzina szóstą, na Placu Dworcowym pojawiło się 12 rowerzystów z mocnym postanowieniem zobaczenia Szwajcarii Kaszubskiej.

Cała grupa sprawnie zajęła miejsca w pociągu i już po godzinie jazdy wyładowywaliśmy nasze pojazdy na dworcu w Tczewie. Tutaj rozpoczynała się rowerowa część naszej wycieczki. Czekała też na nas ekipa Grupy Rowerowej Trójmiasto w sile 12 rowerów oraz niezwykły elblążanin Robert Woźniak, który nie dał zarobić PKP i do Tczewa dojechał z Elbląga na swoim rowerze.
Szybka fotka całej grupy pod dworcem w Tczewie i już jechaliśmy ulicami miasta w kierunku wyjazdu na Kościerzynę. Wiał lekki wiatr z kierunków wschodnich, było 7oC i nic nie padało. Pierwsze kilometry wiodły drogami Kociewia, które o tej wczesnej porze były całkowicie puste. Sprzyjało to wspólnym rozmowom i bezstresowej jeździe. Większy ruch pojawił się za Godziszewem, co skłoniło nas do lekkiej modyfikacji trasy w kierunku Będomina. Miało się to okazać brzemienne w skutkach... Nadal jednak jechaliśmy główną drogą, która raz to wiodła pod górkę, a raz z górki. Typowe Kaszuby urokliwie pofalowane. Przed Nową Karczmą skręciliśmy w lewo, w kierunku Liniewa, aby ominąć niezwykle ruchliwy z powodu objazdu odcinek drogi. Skrót ten miał nas doprowadzić bezpośrednio do Będomina. Ponieważ jednak przeoczyliśmy następny skręt i pojechaliśmy prosto, po dobrych 10 km zauważyłem, że droga do Kościerzyny bardzo się wydłuża, a my jesteśmy w Starej Kiszewie. W tym momencie nie pozostało nic innego, jak jechać do Kościerzyny, a muzeum w Będominie tym razem sobie podarować.

Do muzeum lokomotyw w Kościerzynie dotarliśmy mając na licznikach 80 km. Dodaliśmy sobie w ,,promocji'' prawie 30 km ;-). Ponieważ jednak takimi drobiazgami bikerzy się nie przejmują, to niezwłocznie przystąpiliśmy do oglądania eksponatów. Niektóre z nich były całkiem spore - miały po 20 metrów długości i ważyły po 100 ton. Zwracała uwagę dokładna dokumentacja każdego parowozu i lokomotywy.

Po sfotografowaniu wszystkiego co tam stało i posileniu się udaliśmy się do Muzeum Budownictwa Ludowego w Szymbarku. Ponieważ przez okrężną drogę do Kościerzyny mieliśmy mały niedoczas, zdecydowaliśmy się jechać główną drogą, chociaż koledzy z Trójmiasta proponowali skrót. Wolałem jednak już nic nie skracać ;-).

Skansen jest miejscem w którym można spędzić cały dzień, my jednak mogliśmy przeznaczyć na to tylko 1,5 godziny. Dzięki uprzejmości przewodnika - rodowitego Kaszuba, weszliśmy bocznym wejściem omijając w ten sposób dużą kolejkę, oraz jako grupa zorganizowana uzyskaliśmy zniżkę na bilety(6,50 zł zamiast 10 zł od osoby). Wrażenia z pobytu w domu postawionym na głowie są nie do opisania. Tam trzeba po prostu być. Inną atrakcją skansenu jest najdłuższa deska na świecie wykonana z jednego kawałka drewna. Ma ona długość 36m i jest wykonana z daglezji, która rosła w okolicznych lasach. Deska ta ma stosowny certyfikat wydany przez Księgę Rekordów Guinnessa. W pomieszczeniu w którym się ona znajduje, jest też ława podobnej długości przy której może jednorazowo zasiąść, bagatela, 220 osób. Przewodnik zachwalał ją jako idealną do organizacji wesel. Eksponatem innego rodzaju jest Dom Sybiraka, który został sprowadzony w całości z okolic Irkucka na Syberii. Zgromadzona tam dokumentacja fotograficzna i tekstowa robią duże wrażenie. Należy stwierdzić, że Szymbark jest obowiązkowym miejscem odwiedzin w trakcie wakacyjnych wojaży po tych okolicach.

My zaś z Szymbarka mieliśmy już tylko trzy kilometry na Wieżycę, czyli najwyższy szczyt Kaszub (329 m n.p.m.). Na jej szczycie stoi wieża widokowa z której rozciąga się wspaniały widok na okolicę. Niestety, tej niedzieli było pochmurno i niewiele było widać. Nie pomogła nawet lornetka, którą wziąłem na tą okazję. Podjazd na górę jest dość wymagający, pod koniec prowadzi leśną, kamienistą drogą.Za to zjazd prowadził dobrej jakości leśną drogą gruntową a następnie asfaltem i był rewelacyjnym doznaniem. W ten sposób wjechaliśmy do serca Kaszub, czyli Kaszubskiego Parku Krajobrazowego.

Wspaniałe tafle jezior rozrzucone pomiędzy pagórkami, opadająca i wznosząca się szosa, znikomy ruch samochodowy i przyjemna pogoda. Jazda w tej scenerii stanowiła niekończąca się radość. Tą zróżnicowaną rzeźbę terenu zawdzięczamy działalności lodowca, który zalegał na Kaszubach w zamierzchłych dziejach.

Wkrótce dojechaliśmy do Chmielna, gdzie zrobiliśmy nalot na okoliczne sklepy. Muzeum Ceramiki Kaszubskiej Neclów grupa obejrzała z zewnątrz, chętnych do wejścia nie było. W drodze do Kartuz zatrzymaliśmy się jeszcze przy budowanym od ponad 20 lat zamku w Łapalicach. Dzieje tej budowli to temat na odrębną opowieść. Został on przez nas obfotografowany z każdej możliwej strony i w tym momencie do obejrzenia został nam poklasztorny zespół zakonu Kartuzów w Kartuzach. Kolegiata jest w trakcie remontu, co nie przeszkodziło nam w jej fotograficznym uwiecznieniu.

Z uwagi na upływający nieubłaganie czas zdecydowaliśmy się ostatnie 30 km z Kartuz do Gdańska pokonać główną drogą przez Żukowo. Ruch na niej był duży, jednak kierowcy widząc grupę rowerzystów zachowywali się poprawnie. Samotną jazdę tym odcinkiem jednak odradzam. Ciekawostką dla zmotoryzowanych może być fakt, że krajowa ,,7'' biegnąca przez Elbląg, zaczyna się już w Żukowie, a nie dopiero w Gdańsku. Do Gdańska wjechaliśmy ulicą Kartuską, a o godzinie 18.10 byliśmy na dworcu PKP, skąd pociągiem wróciliśmy do Elbląga w którym byliśmy o 20.30. Ciekawe o której był Robert Woźniak, który do Elbląga wybrał się rowerem. Musi bardzo nie lubić PKP :-).
Kategoria WYCIECZKI >150