INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 301.707 kilometrów, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.89 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Dane wyjazdu:
20.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:32.00 km/h
Temperatura:21.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Czwartek, 12 września 2019 · | Komentarze 4

Co łączy tego pana z tym pieskiem? Smycz rozciągnięta na całej szerokości drogi dla rowerów i sporej części chodnika. Teraz smycz jeszcze widać, ale za chwilę dni będą naprawdę krótkie i trzeba na takie połączenia uważać. Bo na myślenie sporej części właścicieli czworonogów liczyć się za bardzo nie powinno. 







Dane wyjazdu:
73.00 km 0.00 km teren
03:48 h 19.21 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:23.0
Podjazdy:140 m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu+

Środa, 11 września 2019 · | Komentarze 3

Poza ulicami Elbląga ruszyłem dzisiaj sprawdzić trasę niedzielnej wycieczki. W jeździe pod wiatr towarzyszył mi SU-22 hałasujący na niebie w okolicach Zwierzna, a potem to ja poruszałem się z prędkością myśliwca jadąc z wiatrem. Lekkie przerażenie ogarnęło mnie jak zobaczyłem znak D-4a - droga ślepa, tuż przed mostem na Tinie u wrót Raczek Elbląskich.

Wyglądało to na remont mostu i brak przejazdu, ale okazało się tylko frezowaniem asfalt pod nowy dywanik asfaltowy. Trasa sprawdzona, asfalt nienajgorszy a nawet dobry. Mamy 500 metrów bruku i 1 km płyt betonowych z wygodnym poboczem.



1. Jak wiadomo, wycieczka bez pociągu się nie liczy ;-)


2. Różany - tutaj odpoczniemy i napijemy się  ... wody artezyjskiej.




3. Rzeka Dzierzgoń w Brudzędach. Kiedyś pływały tutaj statki z Elbląga!



4. Cienista aleja tuż przed Powodowem


5. Cel naszej wycieczki w niedzielę ma swoje lata

6. To jest rzeka. A jaka, to powiem w niedzielę :-)

7. Remont w Raczkach Elbląskich





Dane wyjazdu:
14.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:16.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Wtorek, 10 września 2019 · | Komentarze 0

Zdynamizowała się pogoda dzisiaj i to momentami bardzo się zdynamizowała. Kilka porwanych i zniszczonych parasoli minąłem dzisiaj podczas jazdy, bo przy takim wietrze parasol za dużej osłony nie daje i używanie go mija się raczej z sensem. 

Za 4 dni rozpoczynamy tegoroczne obchody Europejskiego Tygodnia Zrównoważonego Transportu. Parę rzeczy w Elblągu się wydarzy. Zapraszam :-). 





Dane wyjazdu:
23.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:23.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Poniedziałek, 9 września 2019 · | Komentarze 0

Komenda elbląskiej straży pożarnej niedługo przeniesie się do nowej siedziby. Czas najwyższy, bo ich obecna siedziba  urąga mocno standardom XXI wieku. 





Dane wyjazdu:
10.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:21.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Piątek, 6 września 2019 · | Komentarze 0

Zajrzałem na ulicę Teatralną, gdzie ograniczono nielegalne parkowanie na chodniku i ścieżce rowerowej za pomocą słupków. Ograniczono, ale nie wyeliminowano. Nieporozumieniem jest pozostawienie kilku metrów ciągu pieszo-rowerowego bez zabezpieczeń, które umożliwiają samochodom jazdę wzdłuż i w poprzek chodnika.

Brakuje także oznakowania pionowego wzdłuż całej ulicy Teatralnej, które jednoznacznie pokaże, gdzie jest miejsce pieszych, a gdzie rowerzystów i ułatwi interpretację służbom mundurowym.  No i dobrze byłoby przyciąć to drzewko (krzak?), które tam rośnie ;-)





Dane wyjazdu:
30.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Czwartek, 5 września 2019 · | Komentarze 0

To już chyba ostatni  materiał fotograficzny o schodach z Parku Dolinka w kierunku ulicy Traugutta. Wydają się teraz konstrukcją kompletną i skończoną, a nawet zabezpieczoną i oznakowaną :-). 






Dane wyjazdu:
38.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Środa, 4 września 2019 · | Komentarze 0



Dane wyjazdu:
24.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:24.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Wtorek, 3 września 2019 · | Komentarze 0



Dane wyjazdu:
479.00 km 0.00 km teren
24:37 h 19.46 km/h:
Maks. pr.:66.00 km/h
Temperatura:33.0
Podjazdy:5230 m

GÓRY MRDP - III ETAP

Poniedziałek, 26 sierpnia 2019 · | Komentarze 4

Trasa: BUKOWINA TATRZAŃSKA-Krościenko nad Dunajcem-Piwniczna Zdrój-Tylicz-Banica-Małastów-Sękowa-Krempna-Tylawa-Komańcza-Wetlina-Ustrzyki Górne-Krościenko-Arłamów-PRZEMYŚL

GPS (całość)

GALERIA (z opisem)

GALERIA  (Łapszanka)



Z uśpionego schroniska wymknąłem się jak dobrej klasy złodziej, cichutko i niepostrzeżenie o 3:30 rano. Ciepła noc sprawiła, że zjazd przez Bukowinę do Brzegów nie wychłodził mnie zupełnie, a dwa wolno biegające ,,pieski’’ wielkości cielaków sprawiły, że zjazd pokonałem z prędkością podjazdową. I w sumie dobrze wyszło, bo na Łapszance byłem o godzinie 4:40, czyli dobrą godzinę za szybko. Coś mi się pomyliło …

W drodze na tą wspaniałą przełęcz zaliczyłem podjazd ,,Harnaś’’ znany z trasy Tour de Pologne. Na krótkim odcinku licznik zwariował i pokazał mi 22% nachylenia. Ja rower pchałem tak już od 15 %, bo mi przednie koło uniosło się do góry. I to było drugie, i ostatnie pchanie na tegorocznej edycji GMRDP. Siedząc na trawie hal na Łapszance i napawając się coraz wyraźniejszą panoramą Tatr spędziłem tam prawie 2 godziny, zupełnie ignorując limit 96 godzin w którym pierwotnie chciałem się zmieścić. W końcu to był urlop :-). Zresztą, nie ja jeden tam się pojawiłem na wschód słońca – było kilku kierowców samochodów, dwóch pieszych i koło gospodyń wiejskich.

W końcu trzeba było jednak ruszać dalej, bo co za dużo to niezdrowo. Długi zjazd w zasadzie do samej Niedzicy, który w roku 2015 był podjazdem w kierunku Łapszanki , przerwałem tylko na postój w Łapszach Niżnych, gdzie w sympatycznej budce piekarnio-cukierni zatrzymałem się na śniadanie. Konsumpcję uprzyjemniła mi rozmowa z miłą sprzedawczynią, która złapała się za głowę jak usłyszała skąd jestem i w jakiej imprezie biorę udział.

Jadąc dalej zaliczyłem krótki podjazd ze Sromowców w kierunku Hałuszowej, która jako przełęcz Osice dała mi się we znaki w roku 2015. Teraz było zupełnie inaczej, bo podjazd był zjazdem i do Krościenka pędziło się elegancko. Po drodze obejrzałem stado pienińskich owiec, którym zarządzał jednohasłowymi zwrotami baca i jego równie profesjonalny, czworonożny przyjaciel. Gdy mimo to czarny baran, czy też może czarna owca zbytnio zbliżył się do drogi, ryzykując przyspieszone zostanie baraniną, to i ja wkroczyłem do akcji. Baca podziękował mi uśmiechem.

Od Krościenka nad Dunajcem do Tylicza trasa GMRDP prowadziła – umownym rzecz jasna – szlakiem wytwórni wód mineralnych z których te okolice słyną. Kinga Pienińska, Piwniczanka, Muszynianka, Galicjanka czy Kropla Beskidu to napoje, które zna cała Polska. A że upał dalej trzymał 33-36 stopni to i woda szła jak woda. Na siebie i w siebie.

Od Krościenka jechałem piękną trasą widokową wzdłuż Dunajca, dobrze znaną już z kilku poprzednich wyjazdów. Płynną jazdę nieco utrudniały prace drogowe, ale mając amortyzator i dość pancerne opony mogłem korzystać z niewykończonych odcinków jezdni czy też poboczy. Minąłem Łącko, reklamujące się jako ,,stolica małopolskich sadów’’ i wjechałem na kolejną terra incognita, zaplanowaną przed Daniela, jako mijanka Starego Sącza i zbieranie kolejnych podjazdów do kolekcji. Zwłaszcza jeden, po przekroczeniu Dunajca, wprawił mnie w mocne zdziwienie, bo znajdował się na nowym szlaku Vel o Dunajec i miał na tabliczce podane, że wynosi … 19%. W zasadzie od razu chciałem schodzić z roweru, ale pomyślałem sobie, że coś chyba jest nie tak z oznakowaniem, bo takich gór na trasach rowerowych się nie projektuje. I faktycznie, podjechałem to w siodle, także z pewnością 19-tki nie było. Licznik pokazał mi 14% :-).

Nagrodą były piękne widoki na Dunajec, jakże odmienne od jazdy DW 969, kiedy to Dunajec miało się na jednym poziomie z drogą. Velo Dunajec to w ogóle miejscówka warta oddzielnego wyjazdu. Jak już szlak się skończył prowadząc, zgodnie z nazwą, wzdłuż Dunajca, to od Gabonia zaczęły się interwały Beskidu Sądeckiego. Niektóre całkiem okazałe. Walka z nimi i upałem zakończyła się dynamicznym zjazdem do Rytra na DK87, czyli w dolinę Popradu, który z lewej a potem z prawej strony towarzyszył zawodnikom aż do Muszyny. W tą stronę zdarzyło mi się jechać po raz pierwszy, więc z ciekawością podziwiałem panoramy , które w roku 2013 i 2015 miałem za plecami. Droga była ta sama, ale nie taka sama.

Na drodze dużo się działo, na torach kolejowych obok drogi także, na nudę więc nie było co narzekać. I tak sobie pokonywałem powoli kolejne hopki mijając uzdrowiska Piwniczna Zdrój, Łomnica Zdrój Żegiestów Zdrój i obserwując momentami jak ludzie moczą nogi w Popradzie i szukają skrawka cienia. W takich to okolicznościach przyrody spotkałem Krzyśka, znanego blogera spod znaku Bikestats. Planując obiad w Muszynie i co najmniej dwu godzinną sjestę po nim rzuciłem mu hasło, czy by się nie przyłączył. Jazda w taki upał była w moim wykonaniu mało efektywna i należało najgorętsze godziny przeczekać. A że pora była obiadowa …

Krzysiek się zgodził i w ten sposób wylądowaliśmy w Muszynie na obiedzie. Knajpka sprawdzona rok wcześniej podczas rodzinnego wypadu okazała się dobrym wyborem i teraz. W zajeździe ,,U Hutka’’ przeczekaliśmy najgorętsze godziny wtorkowego żaru, z miejsca zamawiając zimnego Żywca 0%, a potem coś do jedzenia. Ja posiliłem się żurkiem i pierogami ruskimi. Wyjeżdżając z Muszyny – Puntu kontrolnego nr 8 - zajrzeliśmy jeszcze do sklepu zaopatrzyć się w wodopój, bo powoli opuszczaliśmy cywilizację i zaczęła się wspinaczka w kierunku Beskidu Niskiego, czyli dla odmiany, najmniej zurbanizowanych polskich gór. Bez stacji paliw, bez sklepów co i rusz, bez ludzi.

Przed nami była góra Piorun i sławna Banica, ale w wersji zjazdowej. Bułka z masłem. Piorun został wciągnięty piorunem a Banica bez podjazdu jest tylko zwykłą Banicą. W ten sposób opuściłem Beskid Sądecki gubiąc gdzieś Krzyśka po drodze.
Niebawem skręciłem z trasy poznanej wcześniej i wjechałem na nowe asfalt Beskidu Niskiego wypatrzone przez ojca dyrektora Daniela Śmieję. Jadąc przez Kwiatoń i Gładyszów, które odwiedziłem podczas moich pierwszych rowerowych odwiedzin w roku 2000, mijaliśmy też ruchliwą DK 28 Ropa-Gorlice. W prezencie dostaliśmy jeszcze przełęcz Małastowską, którą po raz pierwszy zdobywałem w strugach deszczu o którym teraz można było tylko pomarzyć.

Przed przełęczą nawiązałem kontakt z jedyną zawodniczką na trasie GMRD, Gośką z Łodzi. Kilka kilometrów razem przejechaliśmy, rozstając się dopiero przed Krempną, gdzie ona miała zaplanowany nocleg. Wcześniej jeszcze zaliczyliśmy przeprawy na remontowanych mostkach na DW 993 między Gorlicami a Nowym Żmigrodem. Tym razem kładki dla pieszych były.
Przed zjazdem z tej drogi w kierunku Krempnej, która także była nowością na trasie GMRDP zatrzymaliśmy się większą ekipą we wsi Pielgrzymka, gdzie był sklep i to czynny o godzinie 20. W Beskidzie Niskim takie okazje trzeba wykorzystywać, więc zrobiłem od razu zakupy na środowe śniadanie.

Późną obiadokolację zaplanowałem w Kątach gdzie – dzięki miejscowym to wiedziałem – była czynna restauracja o wszystko mówiącej nazwie ,,Chono tu’’. Jak chono, to chono. W oczekiwaniu na sałatkę sączyłem zimnego Lecha 0% i rozmawiałem z dwoma ciekawymi imprezy lokalsami. Jeden z nich miał doświadczenia kolarskie, tylko – jak to powiedział – na nieco krótszych dystansach . Po sałatce z łososiem zarządziłem dokładkę w postaci pizzy margherity, bo w sumie nie było wiadomo kiedy znowu coś ciepłego uda się upolować. Do cywilizacji w Komańczy albo Cisnej było tak daleko.

Pożegnałem się w końcu z Kątami i przez uśpioną Krempną będącą punktem kontrolnym nr 9 drogami Magurskiego Parku Narodowego pożeglowałem w ciemną noc Beskidu Niskiego. Zastanawiając się czy dojadę do wschodu słońca bez spania dotarłem na Tylawy, gdzie na chwilę pojawiły się jakieś samochody na prowadzącej z granicy w Barwinku DK 19. Po chwili trasa jednak skręcała na wschód i prowadziła znowu opustoszałymi drogami w środku nocy.

Jak głowa zaczęła mi spoglądać w kierunku mijanych przystanków autobusowych to już wiedziałem, że do 6 rano to ja bez krótkiej drzemki nie dojadę. Tak więc w Wisłoku Wielkim wbiłem się na przystanek, rozłożyłem folię NRC by Karrimor, czyli dwumetrowy pomarańczowy worek na śmieci, trochę tylko mniej szeleszczący od zwykłej NRC i poszedłem spać. Po dwóch godzinach wstałem, nakarmiłem zakupami z Pielgrzymki lokalnego kota oraz siebie i ruszyłem na Przemyśl. Dostrzegłem też brak jednego z litrowych bidonów Isostara i do dziś mam zagwozdkę, czy wypadł mi gdzieś czy też komuś się spodobał?

Do Komańczy daleko już nie było, przeleciałem przez śpiące miasteczko i wjechałem w Bieszczady. Do głównych przełęczy na trasie, Wyżnej i Wyżniańskiej był jeszcze kawałek, ale że nie chciałem się na tych podjazdach czuć jak jajko na patelni postanowiłem ograniczyć postoje do niezbędnego minimum. Dalsza jazda prowadziła przez Łupków, gdzie spojrzałem na – chyba – jeden z najpiękniej położonych zakładów karnych w Polsce, a w Woli Michowej ująłem fotograficznie stylowy drewniany kościół. Dostrzegłem też artystkę malarkę, która na poboczu drogi malowała obraz bieszczadzkiej chaty. Kolejnej bieszczadzkiej atrakcji nie można było przegapić, bo jej zapach mocno wniknął w receptory węchu. Tak, to był zapach wypalanego węgla drzewnego a w oddali dymiły retorty. Musiałem tam na chwilę zajrzeć, bo to podobno coraz rzadszy widok Bieszczadach.

Teraz już tylko krótki podjazd na nienazwaną przełęcz z wieżą widokową dzielił mnie od Cisnej, ale jeszcze w Majdanie, nieopodal stacji bieszczadzkiej ciuchci, zatrzymałem się na krótkie śniadanie i już jechałem dalej. W Cisnej pomimo wczesnej pory widać było już turystów na chodnikach, wszak to jedna z najbardziej kultowych miejscówek w Bieszczadach i w sezonie sporo się tutaj dzieje.
Za Cisną wjechałem w wyższe partie gór i niebawem moim oczom ukazał się widok na Połoninę Wetlińską. Oznaczało to że przełęcz Wyżna już niedaleko. Zanim jednak rozpocząłem wspinaczkę byłem w Wetlinie, gdzie moim oczom ukazała się oferta śniadań w formie bufetu za … 15zł. A że jajecznica chodziła za mną już od 2 dni :-D.

Dom Wypoczynkowy PTTK okazał się mistrzowską miejscówką, z klimatem i możliwością wprowadzenia roweru do środka –życzliwa ekipa , śmiesznie niskimi cenami jedzenia i picia oraz smakowitą jajecznicą i pozostałą ofertą śniadaniową. Podładowałem też nieco telefon i obserwując kolorowy i momentami bardzo oryginalny tłum turystów z bólem serca ruszyłem dalej, bo przełęcz była ciągle przede mną, a słońce już zaczynało swoją pracę.

Za kilka kilometrów i z pół godziny wspinaczki byłem już na przełęczy z której prowadzi jedna z dróg na Połoninę Wetlińską. Na parkingu samochodów było cała masa, mnie tylko zastanowiło kiedy one tu przyjechały, bo na podjeździe raczej pusto było. Pewnie dotarły od strony Ustrzyk Górnych. Tym samym byłem na najwyższym punkcie ostatniego dnia jazdy.
Szybki zjazd i krótki podjazd pod drugą z przełęczy, Wyżniańską, z której z kolei można wygodnie wejść na Połoninę Caryńską zaliczyłem już bez zatrzymywania i dynamicznie ruszyłem do Ustrzyk Górnych. Dwukrotną metę BB Tour, będącą teraz punktem kontrolnym nr 10, przeleciałem bez zatrzymywania i doliną Wołosatego ruszyłem na północ. Minęła właśnie 4 doba w trasie, do mety miałem 100 km, czyli około 6 godzin na trasie.

Przed upałem chronił mnie las, dość dobrze zacieniający drogę chociaż podjazd za Lutowiskami trochę zdrowia mnie kosztował. Na szczycie wzniesienia zapachniało sensacją, po tym jak asfalt został skropiony kroplami deszczu, ale trwało to może minutę. O wiele za mało, ale chmura z której spadła woda to była raczej chmurka, przybyła niewiadomo skąd :-).
Pora robiła się obiadowa, wiec skorzystałem z restauracji przy stacji paliw Krzemień w Czarnej Górze. Zobaczywszy w menu kartacze nieco się zdziwiłem, bo to regionalizm z Podlasia i Suwalszczyzny i generalnie litewskich okolic. Spróbowałem więc kartaczy bieszczadzkich, które jednak nie dorównywały oryginałowi, za to reszta obiadu czyli żurek, pomidorowa oraz odkrycie tej imprezy - Lech 0% - trzymały poziom.

W trakcie obiadu zadzwonił Robert, nudzący się od prawie doby na mecie w Przemyślu, z pytaniem gdzie jestem. Jak usłyszał odpowiedź, to odparł, że dojeżdża do Ustrzyk Dolnych i tam na mnie poczeka, żeby wspólnie pokręcić na metę, moją metę ;-) Jak już do Ustrzyk dotarłem to musieliśmy się rozminąć i spotkaliśmy się pod sklepem w Krościenku, niedaleko ukraińskiej granicy. Zatankowałem się pod korek na podjazd do Arłamowa i wspólnie ruszyliśmy na finisz. Co by nie mówić, szkoda było że to już się kończyło. Przez Arłamów, miejsce mojego pechowego końca MRDP 2017, przejechaliśmy bez dłuższego postoju, wysyłając tylko SMS o zdobyciu 11, ostatniego punktu kontrolnego na trasie GMRDP. Była godzina 17 i do mety było około 30 km. W większości z górki. Zatrzymałem się na chwilę na niesławnej prostej przed Huwnikami na której zjeżdżając w nocy od Przemyśla postradałem dwie szprychy i tak zakończyłem walkę w MRDP 2017.

Na metę na przemyskim ukośnym rynku wjechałem o godzinie 18:56. O dziwo ktoś tam był, robił fotki, stała brama i ogólnie było całkiem miło. Na mecie pierwszego GMRDP w 2015 roku nikt nie czekał a i brama jakby opadała ze zmęczenia. Na trasie przebywałem 102 godziny 51 minut robiąc 424 zdjęcia i mimo to nie przyjeżdżając ostatni. Można? Można :-)

Teraz w pierwszej kolejności pojechałem na PKP spróbować kupić bilety na pociąg powrotny. O dziwo nie było problemów i miejsca się znalazły. Afterparty w małym gronie późnych finiszerów odbyło się w Restauracja Dominikańska, gdzie mieliśmy wykupiony obiad w ramach pakietu startowego. Zajrzeliśmy także z Robertem na afterek pod schroniskiem PTTK a potem udaliśmy się na swój after do Hotelu Accademia, gdzie po swojemu uczciliśmy sukces. Piwem i stalą :-)

Następnego dnia dokonałem transferu PKP do Elbląga i tym samym urlop w górach dobiegł końca.

Podsumowanie:


- najtrudniejsza na trudnej trasie była walka z upałem w którym nie bardzo lubię jeździć,


- trudna trasa była jednak łatwiejsza niż jazda w kierunku przeciwnym w roku 2015, najtrudniejsze podjazdy były teraz zjazdami albo nie było ich wcale (Szare),


- ćwiczenia EMS, które podjąłem w marcu dla wzmocnienia górnej połowy ciała dały wspaniały efekt, nie musiałem się rozciągać w czasie jazdy, gimnastykować na postojach i nic mnie nie bolało,


- na trasie nie miałem istotnych kryzysów, nic mi się nie zepsuło w rowerze, szprychy sprawdzone tensometrem ogarnęły temat ;-),


- za przepiękną trasę z niezapomnianymi widokami należą się podziękowania organizatorowi maratonu Danielowi Śmieji,


- czy wystartuję w odwróconym MRDP w roku 2021? – nie wiem, trasa pierwotna jest w mojej ocenie trudniejsza i dlatego bardziej pożądana. A i konkurencja bardzo atrakcyjnymi trasami kusi ...






Kategoria G/MRDP


Dane wyjazdu:
320.00 km 0.00 km teren
17:31 h 18.27 km/h:
Maks. pr.:74.00 km/h
Temperatura:33.0
Podjazdy:3775 m

GÓRY MRDP - II ETAP

Niedziela, 25 sierpnia 2019 · | Komentarze 0

Trasa: GŁUBCZYCE-Zebrzydowice-Cieszyn-Wisła-Zawoja-Zakopane-BUKOWINA TATRZAŃSKA

GPS (całość)

GALERIA (z opisem)

GALERIA (Łapszanka)

Dalej >>>



Pobudka nastąpiła o godzinie 20 a obudziła mnie burza. Rzut oka na prognozy upewnił mnie, że to nie potrwa długo i zacząłem się zbierać do wyjazdu, który nastąpił o godzinie 21, kiedy to chmury burzowe opuściły Głubczyce. Mokrymi ulicami i przy dźwiękach jakiegoś koncertu ze sceny na rynku opuściłem Głubczyce, których po tak długim pobycie w nim już raczej nigdy nie pomylę z Głuchołazami :-) i ruszyłem w kierunku Kietrza.

Na tym punkcie kontrolnym nr 4 byłem o 22:08 i ponownie jadąc zmienioną trasą zapuściłem się na nowe drogi. Tym razem była to mijanka Raciborza, Wodzisławia Śląskiego i Jastrzębia Zdrój. Kompletnie pustymi drogami jechałem sobie mijając dwujęzyczne nazwy miejscowości i licząc światła na różnych kominach, słupach i wieżach. Za Gorzyczkami przekroczyłem A1 i zameldowałem się na dużej stacji benzynowej o nazwie Uniwar. Dochodziła 2 w nocy z niedzieli na poniedziałek i uświadomiłem sobie, że dobrze było by zdążyć przed porannym szczytem komunikacyjnym minąć Cieszyn i być już w Wiśle. Duża kawa została wypita tak na wszelki wypadek i depnąłem na pedały. Do Wisły miałem 45 km. Po drodze zajrzałem po raz trzeci i ostatni do Czech, jadąc w cieniu kominów elektrowni w Detmarowicach. To był najkrótszy odcinek, zaledwie 3 km.

Zebrzydowice to ogromna stacja kolejowa, ale nie wiedziałem , że tunele pod nasypem z torami też są tak długie. Kilka fotek w tym miejscu powstało. Tutaj też było widać najwyraźniej, że kiedyś istniała w tym miejscu granica i kontrola graniczno-celna. Z Zebrzydowic prosta droga prowadziła do Cieszna przed którym wzmógł się ruch TIR-ów zjeżdżających z drogi S52.To tylko przyspieszyło mój przelot przez Cieszyn w którym tylko sprawdziłem, jak stoję godzinowo z moim planem na maraton. Był on ustawiony na 96 godzin, czyli 4 doby. W Cieszynie miałem być o godzinie 4 rano, a zameldowałem się w centrum o godzinie 4:15. Czyli było bardzo dobrze.

Z Cieszyna zaczęła się powolna wspinaczka do Ustronia i dalej w kierunku Wisły i przełęczy Kubalonka, czyli wracałem w góry. Nareszcie. Beskid Śląski to mocno zurbanizowane tereny, ale na szczęście jeszcze nie wszystko zostało zabudowane. Świt zastał mnie nieopodal Hotelu Gołębiewskiego w Wiśle, na licznik wskoczyło 500 km a po godzinie 6 ja wskoczyłem do sklepu spożywczego na śniadanie. Było na bogato: jogurty, drożdżówki, bułki z ziarnami, ser żółty, ser topiony. Normalnie, bufet szwedzki i zabrakło tylko jajecznicy oraz parówek :-).

Obserwując lokalsów jadących do pracy i robiących zakupy, poczułem się szczęściarzem, który za chwilę będzie zdobywał przełęcze i podziwiał piękne panoramy. Urlop! Kubalonka po takim śniadaniu została łyknięta ekspresowo, inna sprawa, że jak zmierzyłem ten podjazd to było to tylko 2-3 km bardziej konkretnej wspinaczki. Dłuższe podjazdy to my mamy na Wysoczyźnie Elbląskiej.
Tablica ,,Istebna’’ pojawiła się zatem bardzo szybko i rozpocząłem długi zjazd, znacznie dłuższy niż podjazd od Wisły. Za Istebną lekki podjazd na Jaworzynkę oznaczał zdobycie punktu kontrolnego nr 5 (7:22) na 517 km trasy.

Teraz czekały na mnie wąskie asfalty ciekawie meandrujące po okolicznych przysiółkach i momentami będące niezłym testem dla hamulców tarczowych. Do tego nawigacja w smartfonie była w ciągłym użyciu, bo zagubić się tutaj można było bardzo łatwo. Sceneria jazdy w dolinach wypełnionych mgłami była iście bajkowa. Zdjęcia w galerii z tej okolicy nazwałem ,,Chce się żyć’’, ale jak zobaczyłem cmentarz to przyszło mi do głowy, że ,,umierać też się chce’’. Tam nawet po odejściu z tego świata, mają dalej piękny widok na niego ;-)
I tak sobie wspinając się i zjeżdżając – jeden ze zjazdów przypominał skocznię narciarską i przez mgłę na dole oraz zabudowania odbył się na hamulcach – kręciłem sobie kilometry kładąc do głowy widoki, które będzie się wspominać w szare, listopadowe wieczory i poranki.

Tutaj też w okolicach wsi Sól-Kiczora jeden z podjazdów 14% zdjął mnie z siodełka, bo prędkość spadła do 3 km/h a wtedy warto uruchomić inne mięśnie nóg. Jak się okazało, było to jedno z dwóch podejść na całej trasie do Przemyśla. O drugim za chwilę. Tymczasem przypomniało mi się, że dostałem wczoraj informację, że Robert miał kraksę z Marcinem ze Sztumu i w wyniku uszkodzenia opony nocuje w Milówce i czeka na otwarcie sklepu rowerowego. A ja do Milówki właśnie się zbliżałem i niebawem zameldowałem się w jej centrum.

Porozmawiałem chwilę z kolegą, zakupiłem lampkę tylną utraconą w Kotlinie Kłodzkiej i ruszyliśmy wspólnie dalej walcząc zacięcie z porannym zatłoczeniem na odcinku Milówka-Węgierska Górka. Górale pędzili jak szaleni, ale o dziwo nie wyprzedzali ,, na gazetę’’ i nie wpychali się przed nas. Styl mojej jazdy znudził się Robertowi tuż za Węgierską Górką i ruszył z innym zawodnikiem tempem bardziej szosowym. To tylko Wiki w roku 2015 był w stanie przejechać ze mną 2/3 całej trasy :-)
Większą miejscowością na trasie była teraz Zawoja z punktem kontrolnym nr 6, którą odwiedziłem wrześniową porą w zeszłym roku podczas Maratonu Północ-Południe (MPP). Wtedy to była nocna wspinaczka na przełęcze Przysłop i Krowiarki, teraz miałem okazję podziwiać je obydwie w pełni sierpniowego słońca. Gorącego słońca.

Przysłop poszedł sprawnie, w Zawoi planowałem obiad, ale tak skutecznie mijałem kolejne wyszynki, że jak się już połapałem, że to koniec miejscowości, to byłem w lesie rosnącym na zboczach Babiej Górze. W ten sposób na Krowiarkach zameldowałem się o 14:30, chłodząc się i napełniając bidony ze źródełka u stóp przełęczy. Lodowata woda była jak na zamówienie.
Zeszłoroczny zjazd z Krowiarek wspominam jako koszmar, podczas którego zmarzłem nieprawdopodobnie i w sumie nie wiem, jak znalazłem się na Orlenie w Jabłonce gdzie doszedłem do siebie dzięki pomocy zawodników MPP, szczególnie Anity i Stasia. Teraz było zupełnie inaczej, chociaż nie było mowy o odpoczynku podczas zjazdu bo od strony Tatr nadciągała piękna chmura burzowa. Przyspieszyć trzeba było, bo zjazd w ulewie i burzy na odkrytym terenie to raczej słaba koncepcja.

Wraz z pierwszymi kroplami deszczu dotarłem do Restauracji Pasieka w Jabłonce, gdzie zjadłem zasłużony obiad i dyplomatycznie przeczekałem burzowe opady. Wbrew nazwie restauracja miała coś więcej niż miody i zjadłem tam żurek, pierogi z bryndzą, suszonymi pomidorami i pesto oraz dwie kawy mrożone. Lecha tym razem nie było.

Odcinek z Jabłonki do Czarnego Dunajca jechałem z duszą na ramieniu, bo bardzo długa prosta tego odcinka sprawia, że kierowcy szaleją tutaj jak na torze wyścigowym. Fatalnie to się jechało w porze powrotów do domu i dużego ruchu. Od skrętu w Czarnym Dunajcu na Chochołów wiedziałem już, że na jednej burzy to się dzisiaj nie skończy. Ołowiane chmury szły od strony Zakopanego i pytaniem było, nie czy lunie, tylko kiedy i czy pada nad Zakopanem czy może tylko w samym mieście. Zbliżałem się bowiem do najwyższych punktów maratonu i pomny tragedii na Giewoncie sprzed kilku dni nie chciałem tego robić w burzowych obłokach.
Na razie jednak nie padało, a ja skupiłem się na fotografowaniu chochołowskiej architektury drewnianej, która zawsze mi się podoba. Widząc na poboczu mieszkańców zatrzymałem się i spytałem, jak oceniają nadchodzącą burzę. Stwierdzili, że w Zakopanem to pada na pewno, a w okolicach Głodówki to różnie być może.

Zatem jak zaczęło kropić, zatrzymałem się w przydrożnej wiacie która pojawiła się jak na zamówienie. Po chwili padać przestało, a kierunek przesuwania się chmur wskazywał, że główne uderzenie pójdzie bokiem i mnie ominie. Nie tracąc więc czasu ruszyłem do Zakopanego. Jego ulicami płynęły potoki wody, a że od sanktuarium na Krzeptówkach jechałem w dół to i potoki towarzyszyły mi aż do ronda. Oczywiście nie jechałem w tej wodzie wypełniającej koleiny jezdni, tylko ciąłem środkiem nieco blokując Zakopane, za co oczywiście niniejszym serdecznie przepraszam kierujących ;-).

Zatrzymywać się nie było po co, więc od razu rozpocząłem wspinaczkę do schroniska Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej. W tym przyjemnym miejscu – poznanym w zeszłym roku jako meta MPP – zamierzałem bowiem coś zjeść i nabrać sił na ostatnim już noclegu przed finałową jazdą na metę w Przemyślu. Wraz z napotkanym zawodnikiem zignorowaliśmy znaki objazdu i idąc z rowerami przez plac budowy nieco się ubłociliśmy. Najśmieszniejsze, że ten skrót nic nam nie dał, bo objazd był króciutki.

Jadąc pod górę i kilka razy dynamicznie zjeżdżając dotarłem przed 21 na Głodówkę, gdzie wysłałem SMS-a o zdobyciu punktu kontrolnego nr 7 i poszedłem spać. Jedzenia nie było, bo kuchnia była już zamknięta. Wykąpałem się, naładowałem elektronikę chociaż Hammer nie wymaga ładowania co 20 godzin jak standardowe smartfony i poszedłem spać. Pobudkę ustawiłem na 4 rano, tak żeby zdążyć na wschód słońca nad Łapszanką. To miał być hit tego wyjazdu.



Kategoria G/MRDP