Dane wyjazdu:
Temperatura:43.0
WISŁA 1200 PŁOCK-GRUDZIĄDZ
Trasa: PŁOCK-Włocławek-Toruń-Chełmno-GRUDZIĄDZ
MAPAGALERIA (z opisem)
Dzwoniący budzik komórki wyrwał mnie ze snu, w pierwszej
chwili nie wiedziałem gdzie jestem i co się dzieje. Czyli urlop w pełni, pełny
reset :-) Świadomość pobytu w Płocku szybko jednak wróciła, jak i fakt że
trzeba się zbierać i ruszać przed siebie.
Śniadanie miałem już przygotowane od wczoraj w postaci
niezawodnego makaronu z brokułami, więc węglowodany szybko zostały przyswojone,
ubrałem się i ruszyłem ulicami śpiącego Płocka w kierunku Włocławka. Ślad Wisły
1200 prowadził teraz dłuższą chwilę asfaltami, więc nie było ryzyka skuchy
nawigacyjnej czy zaliczenia jakichś dziwnych zarośli.
Kosmicznie oświetlony Orlen oddalał się z każdym
obrotem korb, a ja niebawem zatrzymałem się nad Skrwą aby posłuchać równie kosmicznego
rechotu żab. Hałasowały niesamowicie. Niebo na wschodzie już zaczynało się
rozjaśniać, zresztą nocki na początku lipca to całkiem czarne nigdy nie są.
Szybka jazda po dobrej nawierzchni poskutkowała tym, że
na odcinku terenowym przed Dobrzyniem nad Wisłą pojawiłem się, kiedy jeszcze
się zbyt dobrze nie rozjaśniło. A tymczasem czekał dynamiczny zjazd po trawie
nad brzeg Wisły i należało zachować ostrożność. Prawie się udało wycelować w mostek
wyprodukowany przez Ojca Dyrektora specjalnie dla uczestników, prawie ;-) Tarczówki
jednak zadziałały i kąpieli o poranku nie doświadczyłem. W sumie dramatu by nie
było, noc była ciepła, a potem – ale nie wyprzedzajmy faktów.
Po chwili wydostałem się znad Wisły i wróciłem na szutrówkę,
która doprowadziła do Dobrzynia. Tym
samym pożegnałem województwo mazowieckie i wjechałem do
kujawsko-pomorskiego. Znanego pod kątem
WTR z roku 2017.
Za Dobrzyniem trasa prowadziła wysokim brzegiem Zbiornika
Włocławskiego i fajnie było obserwować wody Wisły na tym odcinku. Włocławek
było już widać na horyzoncie, ale zanim wjechałem do miasta zaliczyłem jeszcze
most pontonowy na Chełmiczce, most wojskowy zainstalowany na stałe, zupełnie
inny niż nasz w Nowakowie na rzece Elbląg.
Wjazd do Włocławka odbywał się w porannym szczycie
komunikacyjnym, odpaliłem więc tylnego Bontragera na pełną moc żeby jakiś zaspany
kierowca nie zrobił mi ,,kuku”. Trasa Wisły 1200 prowadziła na szczęście cały czas
prawym brzegiem rzeki, więc po minięciu zjazdu do mostu na tamie we Włocławku samochodowa
sraczka się uspokoiła.
Tak jak szybko do Włocławka wjechałem, tak też go
opuściłem i teraz jechało się w przyjemnym lesie z widokiem na Wisłę. Po drugiej
stronie nieco hałasował Anwil, ale nie było to hałas uciążliwy.
Przyjemna droga w lesie niebawem przeszła w mniej przyjemna
drogę w lesie, czyli zaczęły się słynne podtoruńskie piaskownice. Miejscami i
mój Kubuś się w nich gubił i trzeba było zaliczać pobocza i robić jakieś dziwne
slalomy między drzewami. Tak nadal wygląda Wiślana Trasa Rowerowa na terenie
tego województwa.
Stary Bógpomóż i Nowy Bógpomóż to miejscowości związane
z mennonitami, tak dobrze znanymi na Żuławach Wiślanych, ale i obecnymi w całej
Dolinie Dolnej Wisły. Po ich minięciu zatrzymałem się przy sklepem w
Bobrownikach uzupełnić zapasy. Spotkałem tutaj dwóch męczenników Wisły 1200,
jeden narzekał na tyłek, drugi natomiast opuchniętego Achillesa schładzał sobie
… lodem na patyku owijając wszystko bandażem. W wysokiej już temperaturze poranka
to chłodzenie za długo nie mogło działać …
I tu mała dygresja. Rozmawiając z uczestnikami zarówno
na trasie, jak i jeszcze na starcie, zaskoczyło mnie jak wiele osób zdecydowało
się na swój debiut na ultra dystansie, podejmując od razu wyzwanie przejechania
1200 km. Zdaję sobie sprawę że zapewne
stał za tym niewymagający limit czasowy imprezy, jak i jej płaski profil
wysokościowy, ale to jednak 1200 km. To dobre kilka dni uczciwego kręcenia, do którego
należy być w jakiś jednak sposób
przygotowanym. Przykład kolegów spod sklepu w Bobrownikach wskazuje, że na samym
entuzjazmie i chęci przeżycia przygody ta sztuka może się nie udać.
Tymczasem wracamy na trasę, która zbliżyła się do
kultowego mostka na Mieni i tym samym do Torunia. Mostek pokonałem z buta, bo
jakoś tak był dziwnie nachylony i nie wyglądał przejezdnie. Dalszy odcinek
terenowy prowadził przez jakieś zielska i piaskownice. Tak minął 900 km trasy i
w końcu wydostałem się na asfalt.
Zakole Wisły przed Toruniem pokonałem ciekawym singlem
nad rzeką, ale nie miał on nic wspólnego z Amazonią nad Świdrem. Jechało się łatwiej
i bez trudności nawigacyjnych.
Niebawem pojawiłem się na toruńskich bulwarach, a że
pora była wybitnie śniadaniowa to udałem się na Stare Miasto. Znalazłem otwartą
piekarnio-kawiarnię i rozsiadłem się w cieniu z kawą, pączkami i drożdżówkami.
Ile ja tego zjadłem! :-))
Po godzinie tego odpoczynku ruszyłem w dalszą podróż.
Wyjazd z Torunia na wiślane wały prowadził pośród zabudowań różnych inwestycji innego
Ojca Dyrektora i też wyglądał ciekawie ;-).
A potem zaczęły się wały - dla mnie to już sławne wały
za Toruniem - które dobitnie i dość dotkliwie uświadomiły mi, czym różni się
ultra asfaltowe od ultra terenowego.
Cienia na nich nie było ani metra, godzina dochodziła
11 więc lipcowe słoneczko pokazało już swój potencjał. Po niecałej godzinie miałem opróżnione dwa
litrowe bidony Isostara i po wodny ratunek udałem się do widocznego nieopodal
wału kościoła.
Kościół w Górsku, a bardziej konkretnie jego proboszcz,
okazał się prawdziwym chrześcijaninem i
spragnionego wędrowca napoił. Jeszcze raz bardzo dziękuję, bo tylko pozornie wody
w koło było dużo, bardzo dużo – Wisła po lewej stronie ;-)
Wróciłem na wały i dobrze widocznym śladem kontynuowałem
jazdę zazdroszcząc ziemniakom elegancko zraszanym wodą przez konkretne pompy.
Ja też tak chciałem, więc zatrzymałem się kilka razy aby mokra mgiełka dotarła
do mnie. Z wału nie chciało mi się schodzić, bo to jednak wiązało się z
wysiłkiem. Dopiero teraz przyjrzałem się szerzej mapie, analizując ile tej
patelni do lasu przed Ostromeckiem mnie czeka. No, trochę czekało.
Wsparcie wodne uzyskałem jeszcze raz, w domu przy wale,
który – jak się dowiedziałem już na mecie w Gdańsku – cieszył się niesamowitą
popularnością.
W szczytowym momencie termometr pokazywał +43,3 stopnie
niejakiego Celsjusza i to już nie było zdrowe.
Ochłodzenie przyszło po wjeździe do lasu i tu – ciekawostka – już po kilku minutach
temperatura spadła o 12 stopni. Nie muszę pisać, że całkowicie inaczej się jechało.
Schładzająca funkcja zieleni widoczna była jak na dłoni.
Przed wjazdem do parku pałacowego w Ostromecku stał kolejny
punkt wsparcia z wodą, tutaj jakby nieco mniej potrzebną, ale może komuś się
przydał. Ja gruntowny odpoczynek zafundowałem sobie w cieniu pięknych drzew
tworzących ten stylowy park. Wcześniej zaopatrzyłem się w lody i piwo 0%.
Za Ostromeckiem jechałem asfaltami znanymi z roku 2017
i dopiero za Starogrodem zaczęła się
terra incognita. Droga po krawędzi
Góry Świętego Wawrzyńca sprowadziła na poziom Wisły po wcześniejszej wspinaczce
w Starogrodzie. Leśny singielek zapewnił miły cień, ale to trwało tylko
chwilę. Za to po wyjeździe z lasu moim
oczom ukazało się kąpielisko nad Jeziorem Starogrodzkim, oblężone przez kąpiących
się ludzi. Przez chwilę miałem ochotę dołączyć, ale uznałem że to nie najlepszy
pomysł. Niedaleko było już do Chełmna, gdzie planowałem zjeść obiad, a poza tym
na niebie zaczęła rozwijać się … burza i przyszedł jakże pożądany cień.
Na chełmińskiej starówce znalazłem się z kilkoma innymi
uczestnikami Wisły 1200 i obsiedliśmy stoliki pod parasolami na rynku. Menu było
mało rowerowe, ale chyba nikomu już nie chciało się szukać czegoś innego. Ja zamówiłem
najbardziej oryginalnego hamburgera w swoim krótkim życiu - trzy kotlety w
bułce, każdy inny. Jeden mielony wołowy, drugi jakiś gotowy kwadratowy z serem,
a trzeci drobiowy panierowany. McDonalds może się uczyć :-)))
Podczas tego oryginalnego obiadu niebo nad chełmińskim
rynkiem całkiem się zachmurzyło i zaczął padać deszcz. Do tego doszły grzmoty i
pioruny, tak więc burza była w pełnej okazałości. I tak na 1000 km trasy skończyły
się upały na tegorocznej Wiśle 1200. Byłem bardzo zadowolony.
Jak burza już sobie odeszła to zebrałem swoje rzeczy i
ruszyłem na wiślane wały, które już bez słońca i z mokrą trawą doprowadziły
mnie w temperaturze +22 stopnie do samego Grudziądza.
Z wałów cały czas widoczna była Wisła, na koniec etapu
czekała mała wspinaczka na wysoki brzeg Wisły na którym położony jest Grudziądz,
która zakończyła się zjazdem leśnym singlem o nazwie Singletrack Wisła. Tak, to
była specjalnie przygotowana trasa w dół, chociaż miejscami trzeba było na niej
pedałować,
flow nie był zatem całkowity :-)
Po dotarciu na bulwar udałem się na grudziądzkie Stare
Miasto, będąc przekonanym, że jak w Elblągu czy innych dużych miastach, szybko znajdę
tutaj jakiś hotel. Napotkana mieszkanka wyprowadziła mnie z błędu, bowiem w Grudziądzu
nie ma żadnego hotelu na starówce. Dostałem namiary na Ibisa, ale okazało się ,
że nie ma w nim wolnych miejsc. Takie znalazły się w Hotelu Villa Grudziądz, świetnej miejscówce
z Biedronką pod oknami.
To był elegancki koniec tego dnia, najtrudniejszego na
całym maratonie. Zrobiłem zakupy na śniadanie i zasnąłem. Jutro czekał na mnie
etap ostatni, najbardziej przewidywalny, znany i krótki.
DALEJ >>>