Dane wyjazdu:
Temperatura:14.0
Niedziela, 15 października 2017 ·
| Komentarze 2
Trasa: PRUSZCZ GDAŃSKI-Przywidz-Michalin-Otomin-Gdańsk-Sopot-Gdańsk-Błotnik-Kiezmark-Żuławki-Tujsk-Marzęcino-ELBLĄG
GPSMAPAGALERIA (z opisem)
Lekko przysypiając w pociągu miarowo stukającym na złączach
szyn dotarłem do Pruszcza Gdańskiego, gdzie na dworcu czekali na mnie Leszek i
Krzysiek. Po krótkim powitaniu ruszyliśmy wspinać się na Kaszuby w porannej mżawce
i szarówce. Wspierając się prognozami pogody z różnych źródeł internetowych
pracowicie pokonywaliśmy kolejne kilometry, zatrzymując się na dłużej tuż za
Pruszczem Gdańskim na stacji benzynowej DEMON (???) tuż przy A1. Stacja
niestety nie jest całodobowa, ale ma wszystko co potrzebne rowerzyście o
poranku. Chłopaki napili się kawy, coś tam zjedli i ruszyliśmy dalej.
W Mierzeszynie skręciliśmy na Kozią Górę aby do Przywidza
dotrzeć poznanym niedawno
Szlakiem Kaszubsko-Żuławskim, bo nudno tak ciągle
było jechać asfaltem na terenowych oponach. W moim przypadku zupełnie nudno nie
było, bo przed Przywidzem przebiłem dętkę na delikatnym szutrze.
Po wymianie gumy dotarliśmy do miasta i zaprowiantowaliśmy
się w lokalnym Lewiatanie, bo potem sklepu już długo nie było. Po dwóch
kilometrach dotarliśmy do Michalina, gdzie pojawiły się
pierwsze znaki czarnego Szlaku Wzgórz Szymbarskich. Lechu wyrwał do przodu, w kierunku na Sierakowice i
dopiero telefon zawrócił go z drogi na dobry azymut w kierunku Sopotu :-).
Początkowe kilometry szlaku pokrywały się ze szlakiem
rowerowym Gminy Przywidz (czerwony), tak więc trudno nie było. Zresztą wiadomo
było, że największe interwały czekają na nas dopiero w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym,
czyli pod koniec trasy.
Przed Marszewem znaki szlaku zostały zamalowane, bowiem od
dwóch lat nie istnieje mostek na rzece Reknica. Można było to objechać
asfaltem, ale kto by się takimi drobiazgami przejmował. Nie było z nami dzieci,
kobiet i słabych bikerów a Reknica to płytka rzeczka więc pokonaliśmy ją w
poprzek bez butów i skarpet. Miałem pewne trudności z wyjściem, wybierając
bagno na pół metra przy brzegu, ale w końcu się wydostałem z koryta. Ciepło
było, więc pisząc te słowa dwa dni później chory nie jestem :-).
Jadąc jarem Reknicy po raz pierwszy dostrzegliśmy promienie
słońca, powodujące że las eksplodował feerią jesiennych kolorów. Zrobiło się
zupełnie pięknie. Przemierzając kolejne odcinku dobrze oznakowanego szlaku
dotarliśmy do Łapina Kartuskiego, gdzie nadszedł czas na drugie śniadanie przy
sklepie mieszczącym się w zabytkowym budynku świetlicy wiejskiej.
Chwilę potem przekroczyliśmy drogę do Kolbud i zjechaliśmy
po pokrytym liśćmi, a przez to bardzo śliskim bruku do jeziora zaporowego na
Raduni. Szlak przy jego brzegu okazał się bardzo pieszy, bo ilość błota i
gałęzi – na szczęście na niedługim odcinku - okazała się sporym wyzwaniem.
Jak do tej pory nie spotkaliśmy zbyt wielu osób na szlaku (dokładnie
jedną, tuż za przeprawą przez Reknicę) tak w okolicach Otomina były to już całe
tłumy spacerowiczów. Rodziny z dziećmi, bez dzieci, z pieskami, psami, automatycznym
smyczami i bez nich sprawiły, że trzeba było zachować szczególną ostrożność.
Przy Jeziorze Otomińskim zrobiliśmy krótką przerwę i
obejrzawszy rodzinę łabędzi ruszyliśmy w kierunku Gdańska-Kokoszek. Przed nimi pojawił się pierwszy nieoznakowany skręt, co sprawiło nadrzucenie
kilkuset metrów. Wkrótce jednak dotarliśmy do drogi krajowej nr 7 i po jej
przekroczeniu zatrzymaliśmy się przy sklepie w Kokoszkach. Chłopaki zaczęli
uzupełniać minerały popularnym napojem izotonicznym, zaś ja zabrałem się za
wymianę drugiej przebitej dętki.
Szybko i sprawnie to poszło i już mogliśmy jechać dalej.
Kierując się starymi znakami szlaku dotarliśmy do torów Pomorskiej Kolei Metropolitalnej
(PKM) stojąc na krawędzi potężnego nasypu. Zarządziłem więc odwrót i pokonując
plac budowy sieci ciepłowniczej z potężnym błotem, jeszcze większymi koleinami
i gigantycznym protestem kolegów dotarliśmy do tunelu pod torami. Oznakowanie w
tym rejonie było nieco niekompletne, ale daliśmy sobie radę.
Jadąc wzdłuż torów PKM znaleźliśmy się w osi pasa startowego
lotniska w Rębiechowie i jak na zamówienie nad naszymi głowami pojawił się samolot
WizzAir. Niczym rasowi
spotterzy zrobiliśmy
mu fotki, a chyba nawet i film.
Chwilę potem przekroczyliśmy obwodnicę Trójmiasta i bacznie wypatrując
znaków szlaku skręciliśmy na północ. Zaczynała się zabawa w Trójmiejskim Parku
Krajobrazowym.
Liczne zjazdy przeplatały się z podjazdami a często i
podejściami, bo na mokrym i śliskim podłożu to i MountainKing’i wymiękały dość
szybko. A że jeszcze nie mogłem korzystać z koronki 22, bo mi się łańcuch na
niej podwijał to było zupełnie wesoło.
Zrobiło się trudno, tak że jak chłopaki zobaczyli w lesie
nowy asfalt to ruszyli nim raźno, chociaż pod górę :-). Byłem zmuszony ściągnąć
ich w dół i skierować pionowo w górę po liściach :-). I tak pracowicie pokonując
kilometry pokonywaliśmy przepiękną trasę
w Gdańsku Sopocie. Na jednym z
podejść Leszek zaczął wspominać maraton
MTB Garmin Series, kiedy to wszyscy go podjeżdżali. Cóż, my to tylko spokojni turyści
;-).
Łysa Góra była ostatnim podjazdem na trasie Szlaku Wzgórz
Szymbarskich i jedynym w sumie punktem widokowym na naszej trasie. Pozostało zjechać
do Sopotu i poszukać znaku końca (początku) szlaku, czyli czarnej kropki.
Znaleźliśmy ją tuż za ulicą Armii Krajowej wraz ze stosowną tablicą i tym samym
nasza jazda szlakowa została zakończona. Zadowolenie było na 100% a żeby podnieść
je wyżej należało zjeść obiad.
Pamiętałem z wakacji, że na górnym Monciaku jest bar mleczny, więc wbiliśmy się do niego z rowerami i
ruszyliśmy do lady. Taniość i obfitość jedzenie zrobiła nam bardzo dobrze,
pozostało już tylko dopompować dętki kompresorem i wrócić do Elbląga.
Że przy stacji BP w Sopocie była też myjnia, doprowadziliśmy
przy okazji nasze rumaki do czystości. Ścieżkami rowerowymi Gdańska dotarliśmy do
rafinerii i nie kopiąc się z koniem, czytaj: jadąc w zagęszczonym ruchu
blachosmrodów na DK 7, w Przejazdowie skręciliśmy na Bogatkę i Błotnik. Potem - za Kiezmarkiem - skierowaliśmy
się na Żuławki i Szkarpawę. W Tujsku skorzystaliśmy
z otwartego sklepu i poganiani bardzo korzystnym wiatrem zbliżaliśmy się do
Elbląga.
I
kiedy już wydawało się, że nic ciekawego
na jakże znanym odcinku od Marzęcina się nie wydarzy poczułem miękkość w
tylnej oponie. Mylić się oczywiście nie mogłem, przyszło trzeci raz pochylić się
nad dętką. Dętką pożyczoną od Krzysia, bo z trzema to ja nie jeżdżę. Nie chciało
mi się jak cholera, ale z Marzęcina to jednak za daleko żeby iść z buta.
Po
trzeciej wymianie już tylko zastanawiałem się,
czy dotrę na tym zestawie do Elbląga. W
odwodzie zostawała dętka Leszka, ale nie było już potrzeby z niej korzystać.
Mocno opóźnieni dotarliśmy po 22 do Elbląga
i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Dziękuję
Panowie za wspólną jazdę w tak pięknych okolicznościach przyrody i nawet trzy
kapcie nie są w stanie zmienić tego przekonania :-).