Dane wyjazdu:
Temperatura:25.0
GÓRY MRDP - I ETAP
Sobota, 22 sierpnia 2015 ·
| Komentarze 9
Trasa: PRZEMYŚL-Arłamów-Ustrzyki Górne-Cisna-Tylawa-Nowy Żmigród-Gorlice-Banica-Tylicz-Muszyna-Stary Sącz-Niedzica-Łapszanka-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Zawoja-Stryszawa-Węgierska Górka-Wisła-Cieszyn-Jastrzębie Zdrój-Racibórz-Głubczyce-Głuchołazy-OTMUCHÓW
GPS (całość)
BIKEMAPFOTOGALERIA>>>
DALEJ>>>
Zapisując się na maraton podałem w
formularzu, że dystans 1120 km zamierzam pokonać w 110 godzin (limit ustalony
przez organizatora to 120 godzin). Zakładałem tradycyjnie spokojną, turystyczną
jazdę z dużą ilością fotek zwłaszcza z odcinków, których nie miałem okazji
odwiedzić w
2012 roku.
Już w bazie zawodów w Przemyślu
dowiedziałem się, że aby uzyskać kwalifikację do MRDP 2017 trzeba góry
przejechać w maksymalnie 96 godzin, czyli 4 doby. I spokojną turystykę szlag w
tym momencie trafił. Wychodziło że trzeba
będzie w pierwszą dobę zrobić co najmniej 400 km, potem 300 km i dwa razy po
200 km. Bułka z masłem i banan ;-).
Start z ukośnego rynku w Przemyślu
nastąpił bez podziału na grupy startowe, za to w eskorcie policji i przy
zamkniętym ruchu samochodowym. Eskorta
towarzyszyła nam do miejscowości Aksmanice, a droga była zamknięta i obstawiona przez strażaków z lokalnych OSP
aż do Arłamowa. Zupełnie gratis
policjanci kierowali lewoskrętem jeszcze w Ustrzykach Dolnych, ułatwiając nam
skręt w kierunku Ustrzyk Górnych. Dobra robota!
Jazda w grupie w której niektórzy
mieli sakwy jakby wybierali się na podbój Azji, spowodowała włączenie u mnie żyłki sportowego
współzawodnictwa (miewam takową czasami, ale na ogół wyprzedzam dzieci i
leśnych dziadków:-). Start ostry był więc naprawdę szybki, tak że na pierwszym
podjeździe przed Huwnikami zagotowałem się porządnie, tętno wyższe niż wtedy
już się nie pojawiło do samego Świeradowa.
Na zjeździe do Huwnik chciałem
wykorzystać całą szerokość zamkniętej drogi do wyprzedzania na łukach, ale
jednak stare przyzwyczajenie nie tak łatwo wykorzenić i grzecznie jechałem za
zamulającymi zjazd bikerami. Moja
ułańska szarża trwała do Arłamowa, gdzie dałem sobie spokój z pogonią
nieuchwytnych celów i skupiłem się na jeździe, tym bardziej że blachosmrody
zaczęły odreagowywać długi podjazd po nowym asfalcie pokonany z prędkościami
rowerowymi.
Droga przez Ustrzyki Dolne do
Górnych to na pamięć już znana trasa z poprzednich wyjazdów. Dla statystyki odnotuję, że pierwszy z
zapowiadanych przelotnych deszczy pojawił się na mnie w Żłóbku, a przed
Lutowiskami zaczęły mnie chwytać skurcze w mięśniach ud. Jakbym kończył BB Tour
to bym to jeszcze zrozumiał, ale po 80 km 1220 trasy ? Na szybko stworzyłem
teorię, że to przez deszcz, który schłodził rozgrzane nogi. Co sądzicie o
takiej teorii? ;-) Skurcze już się więcej nie pojawiły, przed 17.00 byłem na
pierwszym punkcie kontrolnym w Ustrzykach Górnych (107 km) jadąc ostatnie
kilometry przed punktem z Wikim. Krótka przerwa na wodopój, SMS, zakup magnesu na lodówkę dla mojego młodego
bikera i ruszam w prawdziwe Bieszczady - przełęcze Wyżniańska i Wyżna.
W międzyczasie przelotny po raz
trzeci deszcz przeszedł w upierdliwą mżawkę, która na zjazdach ze wspomnianych
przełęczy była oberwaniem chmury. Nisko
wiszące chmury spowodowały, że już po 19 robi się ciemno. W Cisnej zatrzymuję
się na obiadokolację, gdzie winszuję sobie smażone pierogi z kaszą gryczaną i
zupę pomidorową z makaronem. Prowiantuję się w sklepie ,,na bogato’’, bo w
Bieszczadach a zwłaszcza w Beskidzie Niskim nie wiadomo kiedy w niedzielę
zechcą otworzyć sklepy.
Przed Komańczą trwa przebudowa
drogi, o mały włos nie kończę udziału w maratonie na przejeździe kolejowym,
którego szlabany wyrastają mi w ciemnościach przed nosem. Kreatywni drogowcy
pozabierali wszystkie znaki ostrzegawcze, a przejazd jest umiejscowiony na łuku
drogi i jadąc od Cisnej lekko z górki.
Dobrze mieć na mokrym hamulec tarczowy.
W samej Komańczy oznakowanie też
zniknęło. W momencie jak widzę i mijam wiadukt kolejowy obsługa samochodu
zawodnika z kategorii Sport krzyczy do mnie, żeby skręcić w lewo na
Tylawę. Ja już daję na Rzepedź, ale mnie
też się przypomina, że pod tym wiaduktem to trzeba przejechać, a nie go mijać.
Na odcinku do Tylawy mijam grupki zawodników,
ktoś na poboczu skuwa łańcuch, ktoś mnie wyprzedza, kogoś biorę ja. Z jakiegoś
przystanku dochodzi chrapanie, ale nie wiem czy to był ktoś od nas czy zmęczony
tubylec.
Od Tylawy jadę nowy dla mnie
odcinek przez Mszaną i Chyrową mijając w ten sposób ruchliwą DK 19 i Duklę przy
okazji. Większych górek na tym odcinku nie odnotowałem. Przed Nowym Żmigrodem
znowu zaczyna kropić, wjeżdżam do zupełnie ciemnego miasta – w totalnych
ciemnościach brakuje tylko żeby dostać w łeb. Jest tutaj drugi punkt kontrolny(235
km - 23:48) więc trzeba napisać SMS, że się żyje. Wykorzystuję do tego
przystanek znajdujący się przy oświetlonym rynku (okolice urzędu gminy
oświetlone rzęsiście) na którym siedzi sobie mieszkaniec i mówi, że otwarta
jest stacja paliw przy drodze na Jasło). Ruszam tam z grupką zawodników
odpoczywających po drugiej stronie przystanku.
Na stacji jak zwykle – hot dogi, kawa i w drogę. Deszcz już nie padał,
do Gorlic leciałem sam. Po zawsze sympatycznym zjeździe do tego miasta nie
umiałem sobie odmówić odwiedzin na Statoilu, gdzie duża kawa i ciacho odganiają
sen na kolejne kilometry.
Do Ropy docieram szybko jadąc DK 28
i skręcam w kierunku Brunar. Z
MRDP 2013 dobrze zapamiętałem ściankę w Banicy,
ale zapomniałem o pierwszym podjeździe
jeszcze przed sławną Banicą. Spokojne patataj wprowadza mnie na szczyt,
na zjeździe też nie szaleję bo krzaki żyją
i ciągle widzę oczami wyobraźni jelenie i inne łosie na drodze.
Do Banicy na punkt numer 3 docieram przed 4 rano (293
km) i usiłuję wysłać SMS. Nic z tego – brak zasięgu na dole. Robię więc foto
dokumentalne szkoły i wspinam się z buta na pierwszą cześć podjazdu. Na szczycie
jest zasięg, SMS idzie w świat a ja z siodełka pokonuję dalszą cześć
przewyższenia.
Przez Mochnaczkę i Tylicz lecę sobie w dół, myląc Muszynkę z
Muszyną i w Tyliczu kierując się do przejścia granicznego ze Słowacją. W porę
odkrywam błąd, ale z 2 km mam gratis.
Mijam wytwórnie znanych wód mineralnych i w Muszynie na przystanku piszę
SMS z pkt. kontrolnego nr cztery (320 km – 5.54). Dopada mnie tutaj senność,
trochę odpoczywam na siedząco czuję że
ktoś się zatrzymuje i na mnie patrzy. To
Wiki (Krzysztof Wiktorowski) z Łodzi, z którym od tej pory aż do
Szklarskiej Poręby Dolnej będę jechał razem.
Cudownie widokową drogą wzdłuż Popradu jedziemy sobie w kierunku Starego Sącza na
piąty punkt kontrolny (366 km – 8.16). Po drodze zajeżdżamy na stację paliw w
Piwnicznej Zdrój, gdzie śniadanie pałaszują
Lucjan i
Marcin, czyli ekipa z
Żuław Wiślanych. My też coś tam pijemy, coś jemy i ruszamy dalej bo 24 godziny
niebawem miną, a do 400 km jeszcze daleko.
W Starym Sączu za szybko wjeżdżamy
w miasto i jedziemy po remontowanej ulicy.
Wiki ma trekinga z amorem na szerokich oponach, ja górala z amorem na
slickach więc ogarniamy temat szybko i sprawnie.
Za Starym Sączem Poprad zamieniamy
na Dunajec i lecimy drogą widokową wzdłuż tej ładnej rzeki. Niestety, niedzielny poranek to też wysyp
blachosmrodów i to fajne nie jest. Hałas robi się duży i nie ma co podziwiać
widoków, tylko trzeba skupić się na technice jazdy. Niemniej, zawsze się zastanawiam dlaczego w
Łącku słynącym z przedniej śliwowicy ciągle widzę z drogi sady jabłoni :-).
Gdzie oni chowają te śliwki?
W Krościenku nad Dunajcem ilość
turystów poraża, zatrzymujemy się jednak na kolejne śniadanie przy sklepie i po solidnym wzmocieniu niebawem skręcamy w lewo na przełęcz Osice nad Hałuszową. Ten odcinek to dla
mnie nowość, tak więc spokojnie mielę korbami na poziomie 10 km/h i pnę się w
górę. Pod koniec podjazdu nachylenie wzrasta i mój góral nie ogarnia rzeczywistości swoją geometrią. Ja też nie chcę się kopać z koniem i jechać 5 km/h – wolę
sobie pochodzić.
Z przełęczy prowadzi piękny zjazd
do Jeziora Sromowieckiego, gdzieś tam migają
mi pienińskie Trzy Korony ale prędkość jest za duża aby robić zdjęcia. Sesję
fotograficzną robimy za to przy brzegu jeziora, które jest zbiornikiem zaporowym
na Dunajcu. Lanszafty z zamkiem w Niedzicy w tle zostają zapisane i ruszamy
dalej.
Myślimy z Wikim o obiadowym
wzmocnieniu przed dwoma tatrzańskim ściankami, ale pod zamek nie chce nam się
podjeżdżać a przy drodze w samej Niedzicy nic nie widać. Za to w Łapszach
Niżnych widzimy restaurację ,,U Nowaka’’
ale dziwnie brakuje przy niej życia. A znajomy szef kuchni zawsze mnie ostrzegał, aby nie iść do knajpy gdzie nie ma ludzi.
Mijamy więc Nowaka bez większego żalu i zaczynamy powolną wspinaczkę w Tatry. W międzyczasie mijają 24 godziny od startu w
Przemyślu, mój licznik wskazuje 431 km. Jest bardzo dobrze :-).
Podjazd w Łapszance dłuży się
niemiłosiernie, Tatr jeszcze nie widać, rozglądam się więc na boki. Końcówka
jest mocno nachylona, idę więc sobie z buta po raz drugi. Po dojściu na szczyt widok jest powalający,
pomimo lekkiej mgiełki skrywającej tatrzańskie szczyty. Sesja foto jest oczywiście obowiązkowa, potem
ruszamy drogą szczytową i w końcu zaczyna
się zjazd do Jurgowa.
Na nim puszczam wodze fantazji i w
pewnym momencie jadę 75 km/h. Istne szaleństwo i nowy rekord ;-). Z Jurgowa
czeka wspinaczka w kierunku Zazadniej Polany gdzie jest zlokalizowany punkt
numer 6. Nikt nie wie, co to jest ta zazadnia polana – miasto, wieś osada,
przysiółek, kolonia, polana w lesie? Nieważne – SMS idzie w świat o godzinie 15.28
- 454 km. Wcześniej boli
podjazdo-podejście do Brzegów, gdzie czuję jak tracę siły i bez makaronu długo
nie pojadę. Po dotarciu do drogi w Bukowinie
Tatrzańskiej wspinaczka się nie kończy, ale wyraźnie łagodnieje. Przy drodze
wyłania się karczma widokowa Szymkówka i w
niej biesiadujemy dobrą godzinę delektując się lokalną kuchnią i widokami.
Teraz czekała nas gwałtowna utrata
wysokości (znajdowaliśmy się w najwyższych punktach na całej trasie – altimeter
pokazywał mi momentami 1170 metrów), czyli zjazd do Zakopanego. Jak wygląda
niedzielne popołudnie w ,,stolicy’’ polskich gór nie ma co pisać, pewnie je
znacie, a jak nie to niewiele tracicie. Sajgon na ulicach i Sajgon na
chodnikach.
Czym prędzej ewakuowaliśmy się z
miejskiej dżungli i ruszylismy w kierunku Diablaka, aby zdążyć na przełęcz
Krowiarki przed nocą. Zamiar ten udał się nam w pełni, trochę pomagała nam w
jego osiągnięciu lokalna młodzież z Zubrzycy, która urządziła sobie z nami
starymi wyścig w kierunku przełęczy. Byli szybcy, ale niecierpliwi, więc
wypalili się daleko przed szczytem. Fenomenalny zjazd do Zawoi po nowym
asfalcie szybko się skończył i czekała nas teraz wspinaczka na przełęcz
Przysłop w drodze do Stryszawy. Było już
ciemno, na przełęczy pamiętałem, aby
jechać prosto i nigdzie nie skręcać. Bez
problemów dotarliśmy do Stryszawy na
siódmym punkt kontrolny ( 548 km – 21.27).
Postanawiamy się przespać na
przystanku PKS, piękna ławka mieści nas obu na długość. Noc jest chłodna, w
granicach +10 stopni. Śpimy około 2 godzin, po czym decydujemy się odwiedzić
widoczną stację paliw. Panuje tam rozleniwiające ciepło, ekipa z pełnym
zrozumieniem wie kogo obsługuje. A ja dumam, dlaczego marzliśmy na przystanku
zamiast spróbować od razu uderzyć na stację i regenerować się w znacznie
lepszych warunkach.
Po mocnych kawach ruszamy dalej,
droga w Beskidzie Żywieckim jest poprowadzona po nowemu, mamy ominąć
Żywiec i wjechać od razu do Węgierskiej
Górki. Nie wiem czy to zmiana na lepsze bo w nocy nie widziałem wiele, ale
pewnie widoki były ładne.
Przez Jeleśnię i Sopotnię docieramy
w dolinę Soły w okolicach Węgierskiej Górki po drodze myląc się na
jednym skrzyżowaniu i zaczynając wspinaczkę we wsi Brzuśnik. Tutaj jednak korekta była błyskawiczna :-).
Z Węgierskiej Górki jedziemy przez
Milówkę i pomny doświadczeń z 2012 roku dbam aby nie wpakować się w podjazd do
Koniakowa ekspresówkę S69. Zjazd z
głównej drogi pod estakadą jest zupełnie nieoznakowany, prowadzi nas GPS Wikiego.
Zaczynamy kilkukilometrową
wspinaczkę na Ochodzitą - idzie dobrze aż wyrastają przede mną płyty ,,jumbo’’
tak dobrze znane z wycieczek po Żuławach Wiślanych. Tylko że u nas są położone
płasko a nie pod kątem 20% :-). Szybciutko uciekam z siodełka i daję z buta – po raz czwarty i ostatni na trasie. Potem jest
jeszcze kamienna kostka na podjeździe, ale to nawierzchnia bardzo komfortowa.
Mijamy Koniaków, Istebną (ósmy pkt.
kontrolny 613 km – 5.27) podziwiając wschodzące poniedziałkowo słońce nad
Beskidem Śląskim. W Istebnej zaczyna się poranny szczyt komunikacyjny, ruch na
drodze do Wisły wzmaga się z każdą chwilą. Jak zwykle trafiają się oszołomy
pędzące na wariata i wyprzedzające ,,na gazetę’’ - jednego z nich dochodzę na
zjeździe przed Wisłą i serdecznie pozdrawiam
stosownym palcem.
W Wiśle jemy śniadanie przed dobrze
zaopatrzonym sklepem i ruszamy dalej. W Ustroniu odbijamy na Cieszyn, tutaj
blachosmrodów jest już trochę mniej ale
już widać że przejazd przez dwa duże śląskie miasta (Jastrzębie Zdrój i
Wodzisław Śląski) nie będzie sielanką.
Przelatujemy przez Cieszyn, w
Zebrzydowicach stajemy na Orlenie gdzie trzeba w końcu zrobić poranną toaletę po
bezskutecznych poszukiwaniach stacji z prysznicem. Jastrzębie Zdrój przejeżdżamy prowadzeni jak
za rączkę przez doskonałe oznakowanie drogowe i wbijamy się do Wodzisławia
Śląskiego gdzie już tak różowo nie jest. Do tego znajdują się kierowcy
wskazujący nam na pseudo ścieżki rowerowe. Nie wiem do dziś o co im chodziło ;-).
Za Wodzisławiem zaczyna się płaski
odcinek trasy, w Raciborzu nie zatrzymujemy się (a tak fajnie się tam spało w
2012 roku na wałach Odry). Jedziemy w otoczeniu aut wszelkiej maści, pojawiają
się roboty drogowe i dwa czy trzy wahadełka, które mijamy bokiem albo środkiem.
Dokuczliwy robi się upał co w połączeniu z brakiem lasów (na szczęście są
chociaż drzewa na poboczach) jest bardzo niezdrową mieszanką. W takim to
otoczeniu docieramy do Kietrza, gdzie jest dziewiąty punkt kontrolny (726 km –
13.08). W międzyczasie minęła druga doba
w trasie, ponad 700 km to bardzo dobry wynik. Dostajemy info pogodowe z którego
wynika że zbliża się od zachodu pogodowy armagedon, czyli w mordę wind i
deszcz, którego tak brakuje rolnikom i leśnikom ale na pewno nie rowerzystom.
Postanawiamy dotrzeć przed zmrokiem
w okolice Kotliny Kłodzkiej, tam się przespać
i - a nuż się uda - minąć z
frontem atmosferycznym. W szybkiej jeździe
pomaga nam sprzyjający wiatr, zatrzymujemy się tylko w Głubczycach na
obiad gdzie pani w barze ma trudności ze
zrozumieniem, dlaczego chcę dwa talerze pomidorowej z makaronem, a kotlet
de vollaile jest z serkiem topionym w
środku zamiast z masłem – może to taka głubczycka odmiana :-).
Z Głubczyc jedziemy przez Prudnik
do Głuchołaz (PK 10 794 -18.14) km i
tutaj zaczynamy kolejny odcinek dla mnie nieznany, czyli nie przez Nysę a
skrótem do Otmuchowa. Jak ojciec dyrektor Daniel wymyśla skrót to wiadomo że
będzie krócej ale ciężej. I tak jest faktycznie – z Głuchołaz wyrasta jakiś
masywny podjazd i zjazd do Gierałcic,
potem jest powiedzmy pagórkowato, mijamy wieś Kijów gdzie uwieczniam się na
tablicy zaliczając z nazwy jakby nie było stolicę dużego państwa.
Zachodzące słońce każe się
rozejrzeć za noclegiem już w Otmuchowie, bliżej Kotliny Kłodzkiej już nie
zdążymy dotrzeć. Analiza miasteczka nie nastraja pozytywnie, brak kwater,
agroturystyki, hoteli – jest tylko
zamek. Obawiamy się że cena za nocleg będzie
mało rycerska, ale spróbować trzeba. Zostawiam Wikiego z rowerami u podnóża
skarpy zamkowej, a sam wspinam się do góry.
Po schodach już w zamku idę jakoś dziwnie, ale dochodzę do recepcji.
Pani w recepcji mówi że nie ma wolnych pokoi, bo było wesele i jeszcze nie posprzątali. Ja odpowiadam, że
nam to zupełnie nie przeszkadza, jesteśmy na pewno bardziej brudni od każdego
pokoju w tym zamku. Narada telefoniczna
z panią kierownik skutkuje tym, że wbijamy się do dwuosobowego pokoju i jeszcze
dostajemy promocję bo zamiast 150 zł za pokój płacimy 80 zł. Pięknie :-).
Zanim zasypiamy odwiedzamy jeszcze sklep bo ,,chodziły’’ za mną kabanosy, ogórki i musztarda a i Wiki był
głodny. Z rachuby czasu wychodzi, że do
mety mamy 300 km więc trzeba ruszyć o poranku aby na spokojnie dotrzeć w środę
do 12.00 na metę w Świeradowie Zdroju. Jeżeli tylko drzewa nie będą się łamały
przed nami na drogi Kotliny Kłodzkiej to zdążymy bez trudności.
Wiki zasypia szybko, ja trochę
wolniej ale w końcu też odpływam.