Dane wyjazdu:
Temperatura:40.0
RACE AROUND POLAND - ETAP 3
Środa, 10 lipca 2024 ·
| Komentarze 0
Trasa: PIWNICZNA ZDRÓJ-Knurów-Czorsztyn-Łapszanka-Trybsz-Ząb-Gliczarów Górny-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Czarny Dunajec-Zawoja-Stryszawa-JELEŚNIA
MAPA (całość)
GALERIA (całość, z opisem)
PROFI FOTODALEJ >>> Kilka godzin snu szybko minęło i czas był wstawać. Wziąłem
jeszcze szybki prysznic na pobudzenie a ciąg dalszy pobudki przebiegł na
Orlenie, gdzie w roli śniadania wystąpiły hot dogi i kawa. To miał być dzień
pod znakiem fastfodów, bo w Poroninie wiedziałem, że zjem ,,obiad” w KFC przed Gliczarowem i wspinaczką do
Bukowiny Tatrzańskiej.
Tymczasem zacząłem wspinaczkę na jakieś kosmicznie strome
wzniesienia Beskidu Sądeckiego (Gaboń, Bystry Wierch) trochę pamiętane z
maratonu
Góry MRDP 2019. Tutaj zaliczyłem pierwsze pchania na tym maratonie, bo
jazda z prędkością 6 km/h to sensu nie miało. Czasami warto też pochodzić ;-)
W końcu te interwały się skończyły i zjechałem w dolinę
Dunajca. Tylko na chwilę, bo za chwilę zaczęła sie wspinaczka na przełęcz
Knurowską, znaną z
MPP 2020 i z tegorocznej majówki. Wsie Ochotnica Dolna i
Ochotnica Górna ciągnęły się i ciągnęły, ale w końcu na przełęcz i ja się
wtoczyłem.
Szybko zjechałem ponownie do Dunajca i ruszyłem zatłoczoną DW
969 w kierunku Czorsztyna. Tak sobie myślę, że na przyszłość to chyba lepiej
poprowadzić ten odcinek RAP przez Velo Czorsztyn, który od Knurowa też do
Czorsztyna prowadzi, co też Remkowi niniejszym sugeruję.
W Czorsztynie nie miałem potrzeby odwiedzać punktu, a że
organizator dopuszczał taką możliwość, to z tego skorzystałem. Byłem tam 2
godziny przed upływem limitu kolejnych 24 godzin.
Z Czorsztyna zjechałem na poziom Jeziora Czorsztyńskiego i
przez zaporę w Sromowcach Wyżnych zacząłem zdobyć wysokość w kierunku Łapszanki
– najwyższego punktu na trasie RAP.
W Niedzicy zatrzymałem się na drugie śniadanie przy stojącej
tam od lat budce lokalnej cukierni-piekarni Steskal. Zrobiło się słodko, pączki
szły jak marzenie. Cola także. Spotkanej grupie kolonistów opowiedziałem co ja
tutaj robię, gdzie i skąd jadę. Słuchali z zainteresowaniem, opiekunowie pytań
nie mieli :-))
W tej sytuacji zdobywanie Łapszanki, dłuuuuugiego ale niezbyt
stromego podjazdu poszło całkiem sprawnie. Na szczycie przełęczy zatrzymałem
się na przerwę foto z flagą Elbląga, bo ja po prostu nie potrafię tego
przepięknego miejsca z majestatyczną panoramą Tatr, nie skażoną żadną
cywilizacją, od tak sobie przejechać. Szczegóły w galerii.
W końcu jednak trzeba było się ruszyć i puścić w dół, przez
Jurgów. Zgodnie z zaleceniami orga na grupie WhatsApp zawodów, powinienem
ominąć Czarną Górę z uwagi na roboty drogowe. No, ale tego nie zrobiłem bo to
było tylko kilkaset metrów twardego terenu, a opony 32 mm na dużo pozwalają.
Poza tym nie chciało mi się jechać DK 49, więc zafundowałem sobie pchanie
roweru a potem zjazd słabiutkim asfaltem w kierunku Gronkowa. Straciłem z dobrą
godzinę, bo po co słuchać się organizatora :-)) Zyskałem ładny widok z Czarnej
Góry i tysięczny km, który tam właśnie mnie zastał. Zaraz też minęła 3 doba
jazdy i 1020 km na liczniku.
Potem zaczęło się górskie okrążanie sam nie wiem czego, ale
zbieranie przewyższeń szło w najlepsze. Wszystko w dzikim słońcu i bez cienia.
Z widokiem na Tatry albo i bez, bo pot zalewał oczy. Woda szła w siebie i na
siebie, czasu traciło się multum.
Było jechane, było pchane, było wszystko. Był też upór,
determinacja i inne mniej szlachetne odczucia. W końcu dotarłem do Zębu i
zaczął się zjazd do upragnionego Poronina. Upragnionego z uwagi na
klimatyzowany KFC i zaplanowaną tam – już w Elblągu – przerwę na obiad,
ładowanie elektroniki i odpoczynek.
Już mi nawet nie przeszkadzał sfrezowany
asfalt na zjeździe do miasteczka, bo jak wspomniałem, opony 32 mm na dużo pozwalają
;-)
Przerwa w KFC trwała długo, ochłonąłem, naładowałem sprzęt i
naładowałem siebie przede wszystkim. 8 dolewek różnych napojów mówi samo za
siebie, do tego jakieś bułki, kubełek, a raczej kubeł z kurczakami, frytki i
lody. Kaloryczny kosmos :-))
Że ja się po tym
ruszyłem, dziwi mnie do dzisiaj, ale na ultra dzieją się często rzeczy
nierealne w życiu codziennym ;-)
Nawet takie wsparcie i tak nie pomogło za zaczynający się
kilka km dalej gliczarowski podjazd Tour de Pologne, który od momentu wyjścia z
lasu pchałem z uśmiechem na twarzy, bo po co jechać, jak można pchać. Jak na
złość pojawiło się tutaj foto auto wyścigu spod znaku Damiana Ługowskiego. Zdjęć
pchania na pewno nie usunął :-)))
Potem byłem jeszcze fotografowany kilka razy, na szczycie
Gliczarowa i na zjeździe do ronda w Bukowinie Tatrzańskiej. Jak zobaczyłem Damiana
leżącego na ziemi i robiącego mi zdjęcia, to wiem, że takie chwile i takie
zdjęcia na żadnym ultra nie mają szans się powtórzyć. Z niecierpliwością czekam
na całą galerię.
Tymczasem zjechałem do Bukowiny i zacząłem finałowy podjazd w
Tatrach, w kierunku dobrze znanego Schroniska Głodówka, tradycyjnej mety Maratonów
Północ Południe (MPP). Od górnego ronda w Bukowinie jechałem w przepięknie ożywczym
deszczu i lekkich pomrukach burzy, które to przyszły zdecydowanie za późno. Ale
dobre było i to. Niebawem zaczęła się Droga Oswalda Balzera, czyli zjazd do
Zakopanego.
Deszcz w międzyczasie przestał padać, ale powietrze i od tego
krótkiego opadu było bajkowo rozkoszne. Do tego doszły całkiem już stylowe i
bliskie pomruki burzy, która rozwijała się nad szczytami Tatr. Nie padało
zupełnie nic, ale grzmoty odbijające się od nagich, tatrzańskich szczytów
wprowadzały ciekawy klimat w moim zjeździe do Zakopca. Chyba pedałowałem
szybciej niż normalnie ;-)
W stolicy Tatr pojawiłem się w godzinach szczytu komunikacyjnego,
ale że w korkach i paranoi ruchu
ulicznego jeździć umiem, to w miarę sprawnie i bez postojów przeleciałem przez
miasto zaczynając łagodny zjazd do Czarnego Dunajca przez Chochołów.
Tam skręciłem w lewo i obrałem kierunek zachodni, nieuchronnie
zbliżając się do Królowej Beskidów, czyli Babiej Góry.
Słońce idealnie zachodziło za nią, więc postój na fotki
zrobił się obowiązkowy. Szczegóły w galerii. Na drodze, która jest długą prostą
z Czarnego Dunajca do Jabłonki panował spokój, chociaż z innych ultra nie
wspominam tego odcinka najlepiej.
Niebawem słońce całkiem zaszło, w Zubrzycy Dolnej
zatankowałem ,,bidony” i już byłem gotowy na zdobywanie przełęczy Krowiarki, tak
dobrze znanej z różnych ultra wyjazdów.
Podjechałem i zjechałem ją sprawnie, znajdując się w najdłuższej
wsi Polski, czyli Zawoi.
Stąd zaczął się podjazd na przełęcz Przysłop przed Stryszawą.
Na jej szczycie, nie jakimś wybitnie stromym, dopadł mnie kryzys i poczułem konieczność
przerwy na przystanku autobusowym.
Pospałem tam z pół godziny i ruszyłem dalej, bo do Jeleśni,
gdzie czekał punkt kontrolny nr 4 z noclegiem i śniadaniem nie było już daleko –
30 km – i należało ten etap jak
najszybciej zakończyć i zregenerować się w normalnych warunkach. Ten postój był błędem,
nie był potrzebny, nie wiem czemu zrezygnowałem tam z wzięcia Kofaktin przygotowanego na takie
wypadki.
Na zjeździe z przełęczy do Stryszawy dogonił mnie inny
uczestnik RAP, Grzegorz Oszast jadący 3600 km, z którym tasowaliśmy się na trasie
do samej Jeleśni w Beskidzie Żywieckim. On lepiej zjeżdżał, ja sprawniej
robiłem podjazdy. W Jeleśni, w hotelu Vesta, pojawiłem się kilka minut po godzinie 3 i od razu
poszedłem do łóżka, ustawiając budzik na godzinę 8 rano. Musiałem opuścić to miejsce najpóźniej do godziny 11:36 ...
Czekało mnie okrążanie Jeziora Żywieckiego nieznanym drogami
przez jakieś lokalne Kocierze i inne Przegibki o których to słyszałem, że podjazdy w
nich będą bolały. Ale po Tatrach już nic nie mogło mnie przestraszyć :-))