INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.92 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:30406.00 km (w terenie 918.00 km; 3.02%)
Czas w ruchu:1413:12
Średnia prędkość:21.44 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:149117 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:542862 kcal
Liczba aktywności:73
Średnio na aktywność:416.52 km i 21h 24m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
78.00 km 0.00 km teren
03:33 h 21.97 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:27.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

MARATON ELBLĄSKI 2023

Niedziela, 11 czerwca 2023 · | Komentarze 0

Ponownie w roli organizatora, sponsora i obsługi punktu w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim.  Do tego doszła obsługa nowego punktu na trasie Maratonu Elbląskiego  w Mikoszewie nad Wisłą na Mierzei Wiślanej.

Do Jelonek i z Mikoszewa jechałem rowerem, a transfer samochodowy z Jelonek do Mikoszewa zapewnili mi druhowie OSP Jelonki Bartek i Paweł. Bardzo Wam za to dziękuję :-)

GALERIA  (Marek, Piotr, Marcin, Albert)

PROFI GALERIA MAREK LEWSKI

GALERIA GRAŻYNA MASŁOWSKA

GALERIA PIOTR ODZIEMCZYK

FILM TVP Olsztyn

FILM Magdaleny Powroźnik (wjazd na metę Angeliki i Sylwii)

KLASYFIKACJA

MAPA

GPS

RELACJA MARCIN






Za nami już piąta edycja szosowego Maratonu Elbląskiego 444km/24h, czyli trasy po granicach dawnego województwa elbląskiego. W tym roku na starcie stanęła rekordowa – choć jeszcze niezadowalająca – ilość uczestniczek i uczestników. Były to 4 zawodniczki i 23 zawodników. Panie stanęły w rywalizacji OPEN, zaś panowie – 3 w SOLO, 20 w OPEN.

Przypomnę, że kategoria SOLO wymaga jazdy samotnej, bez kontaktu na trasie z innymi zawodnikami. Dlatego uchodzi za trudniejszą, rzadziej wybieraną i przez to bardziej prestiżową.

Także na maraton wyruszyło w trzech grupach startowych 27 osób z czego do mety dotarło 25. Dwie osoby były zmuszone do przerwania jazdy: z powodu kontuzji, jak i zbyt wolnej jazdy, nie dającej szans na zmieszczenie się w limicie czasu 24 godzin.

Pierwsi zawodnicy zameldowali się na mecie po niecałych 15 godzinach. Ostatnie zaś 44 minuty przed upływem limitu 24 godzin. Pełne wyniki: https://me2023.bbtracker.pl/

Na trasie czekały trzy punkty żywieniowo-kontrolne na których można było zjeść, napić się i podpisać listę obecności. Punkt w Jelonkach ponownie powstał dzięki uprzejmości Pana Zbigniewa Lichuszewskiego, wójta gminy Rychliki i przy wsparciu druhów miejscowej OSP.

Bufet w Nebrowie Wielkim powstał dzięki uprzejmości jego właścicielki Pani Ani, która zgodziła się pracować od 3 rano w niedzielną noc. A Mikoszewo i obiad w domu podcieniowym zawdzięczamy Katarzynie i Michałowi Pielaszkiewiczom.

Po raz drugi formalnym organizatorem był PTTK Oddział Ziemi Elbląskiej w którego Ptasim Ogrodzie urządziliśmy biuro zawodów i z którego dziedzińca ruszaliście na trasę Maratonu Elbląskiego. Tam też była meta imprezy. Przy obsłudze imprezy pracował sam prezes Leszek Marcinkowski oraz przewodniczka PTTK Adriana Strukowicz. PTTK zapewnił także konkretny wkład w otrzymane przez Was pakiety startowe.

Monitoring zawodników obsługiwał ponownie niezawodny system BB Tracker. Działał on stabilnie przez cały maraton dostarczając wiarygodnych i pewnych danych na temat pozycji i jazdy zawodników.

W tym roku Maraton Elbląski był zaliczany do kategorii MINI w cyklu Ultracup – Pucharu w Ultramaratonach Kolarskich. Za zwycięstwo można było zdobyć maksymalnie 70 punktów, a minimalnie 35 do klasyfikacji generalnej. Obecnie, po dwóch imprezach, wyniki można podejrzeć tutaj: https://ultracup.pl/lib/bjho4t/wyniki-maraton-elblaski-lj05e1ma.pdf

Przy Maratonie Elbląskim wsparcie rzeczowe otrzymaliśmy od Departamentu Promocji i Turystyki Urzędu Miejskiego w Elblągu za co niniejszym Panu Piotrowi Kowalowi, Dyrektorowi Departamentu bardzo dziękuję.

Sponsorem imprezy, który ufundował nagrody rzeczowe dla zwycięzców w łącznie 3 kategoriach SOLO i OPEN (czwarta była nieobsadzona) był Pan Adam Wadecki, właściciel Salonu-Serwisu Rowerowego Wadecki z Elbląga. Bardzo za to dziękuję.

Specjalne podziękowania składam Marcinowi Koszyńskiemu, startującemu w Maratonie Elbląskim kolarzowi, za opracowanie i przygotowanie całej szaty graficznej imprezy, wykonanie pamiątkowych naklejek oraz za projekt medalu.

Doceniam także obecność wśród nas Marka Lewskiego, zawodowego fotoreportera – freelancera, którego perfekcyjne zdjęcia można oglądać w galerii powyżej.

Dziękujemy Wam za emocjonującą walkę na trasie z przeciwnikami a przede wszystkim z własnymi słabościami. Dziękujemy za docierające od Was do nas miłe słowa. Do zobaczenia za rok na 6 edycji Maratonu Elbląskiego. Trzeba będzie ją zrobić na szóstkę :-)

Rowerpower!







Dane wyjazdu:
493.00 km 1.00 km teren
25:05 h 19.65 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:13.0
Podjazdy:5732 m

ZACHÓD MRDP - etap II

Poniedziałek, 26 września 2022 · | Komentarze 4

GRYFINO-Cedynia-Kostrzyn nad Odrą-Słubice-Gubin-Brody-Zgorzelec-Bogatynia-Leśna-ŚWIERADÓW ZDRÓJ

MAPA (całość)

GPS (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

Dalej >>>



Budzę się całkiem samodzielnie o 23:30 i po chwili już jestem ubrany i gotowy do jazdy na Orlen, na jedzonko. Wcześniej sprawdziłem, w Gryfinie są dwa, więc z pewnością któryś będzie czynny. Pierwszy ma obsługę tylko przez okienko, ale drugi ma wszystko, łącznie z sofami i działającym USB. Zarzucam burgera, popijam herbatą i ruszam w trasę.

Na drodze jestem zupełnie sam, nic nie pada, lekko wieje w twarz. Warunki bajka. Za chwilę mijam elektrownię Dolna Odra i skwierczące nade mną liczne linie energetyczne z tej siłowni. Obserwuję ze spokojem życie poboczy w postaci jeży i kotów i tak przelatuję Widuchową.

Niebawem opuszczam DK 31, aby rozpocząć zjazd do Krajnika Dolnego nad Odrą. Tutaj jest możliwość obejrzenia położonej na niemieckim brzegu Odry rafinerii w Szwedt, która oświetlona jest jak filmowa stacja kosmiczna. Wcześniej spada na mnie kilka kropli deszczu, ale że też widzę gwiazdy na niebie to wnioskuję, że chmurką chwyciła mnie swoją krawędzią.

W Krajniku Dolny po zjeździe musi nastąpić podjazd i taki też jest, do Krajnika Górnego. Mało to wyrafinowane :-) Po zdobyciu Krajnika jadę na podbój Cedyni, którą mijam uśpioną, więc łatwą do opanowania. Potem jest legendarny Osinów Dolny z McD do którego nie zajeżdżam, bo głodny nie jestem. Wysyłam za to SMS, bo to punkt nr 5.

Postój robię przed Siekierkami, gdzie wyłania się z ciemności droga rowerowa prowadzącą na rowerowy most nad Odrą. Most nówka, tegoroczny. Tutaj trzeba będzie wrócić za dnia. A tymczasem robię kilka fotek samego skrzyżowania i MOR-a.

Niezbyt ciekawe jakościowo asfalty spowalniają drogę, ale w końcu docieram ponownie do DK 31 przed Boleszkowicami, gdzie czeka ładna, asfaltowa droga rowerowa. Za długa ona nie jest, poza tym za wsią zjeżdżam z krajówki i ponownie zanurzam się w słabe, leśne asfalty. Tutaj natykam się na wiadukt, po którym za chwilę pędzi pociąg IC Przemyśl-Świnoujście, a jak wiadomo, wycieczka bez pociągu się nie liczy ;-). Wpadają mi też w oko kameralna elektrownia wodna w Namyślinie i niekameralne zakłady papiernicze w samym Kostrzynie.

Nawierzchnia drogi poprawia się przy wjeździe do Kostrzyna nad Odrą, gdzie zatrzymuję się w Lidlu na śniadanie. Zapinam rower, a i tak biegiem lecę przez alejki sklepowe po niezbędne składniki kolarskiego śniadania. Ochrona nie interweniuje ;-))

Śniadanie zjadam w parku nieopodal, obserwując sobie do też się dzieje w poniedziałkowy poranek na krajówce do Słubic. Teraz bowiem czekają mnie kilometry tych na ogół ruchliwych dróg, najpierw do Słubic, a potem ze Słubic do zjazdu na prom w Połęcku.

Na razie nie wygląda to źle, ruch jest do ogarnięcia. Wbijam się i ruszam na Słubice. Początkowo jadę też razem z DK 22, więc jak nic prosi się na skrzyżowaniu odbić na Elbląg, dokąd ta droga prowadzi ;-) Jak już kręcę po DK 31 to widzę, że przede mną długa, taka żuławska w stylu, prosta.

To że jest pod wiatr to standard, gorzej że jest obudowana barierami energochłonnymi po obydwu stronach i nie ma żadnego pobocza. Źle to wygląda w kontekście ewentualnego wyprzedzania ,,na czołówkę” przez jakiegoś kierowcę, bo nie będę miał gdzie uciekać. Odpalam więc lamy przednie w trybie wściekle mrugającym, żeby mnie w razie czego jeden z drugim widział.

I tak sobie odmierzam około 30 km trasy, która jednak nie okazała się tak dramatyczna jak to mogło wyglądać. Pojawiły się zakręty, kilka wiosek, TIR-y wyprzedzały poprawnie a osobówek było mało. Na tym odcinku był jeden podjazd na którym nieco zablokowałem ruch, ale koreczek grzecznie czekał, aż się z nim uporam.

I tak to osiągnąłem Słubice, przez które przejechałem bez zatrzymania i teraz zacząłem lekką wspinaczkę z doliny Odry w kierunku Zielonej Góry. Tym razem czekała DK 29 z kolumnami TIR-ów jadącym z Niemiec, do Niemiec, w kierunku A2 i z A2. Hałas panował potężny, pierwszy raz widziałem 4 TIR-y za sobą czekające na włączenie się do ruchu i ustępujące mi pierwszeństwa. Chciałem je sfotografować, ale pomyślałem, że nie będę nadużywał uprzejmości. I tak mały rowerek przedefilował przed tymi gigantami :-))

Cisza i spokój wróciły po opuszczeniu węzła Świecko i końcu różnych terminali w tym rejonie. Zbliżałem się do kolejnego punktu kontrolnego – nr 6 w Cybince - gdzie ominąłem Orlen a dałem zarobić w barze z kebsami. Tak, dla odmiany.

Za Cybinką zaraz nastąpił zjazd z krajówki do promu na Odrze i tutaj też miałem najniebezpieczniejszą sytuację podczas całego maratonu. Droga w połowie miał nawierzchnię asfaltową, a w połowie gruntową. Po mojej stronie gruntową. Do tego było lekko z górki, więc leciałem asfaltem. Tymczasem zza zakrętu wyłonił się traktor, który ani myślał lekko odbić z asfaltu na pobocze. Ewakuować więc musiałem się ja, co prawie skończyło się glebą. Wiem, że był na prawie, ale jednak w takich sytuacjach rolnicy współpracowali. Temu się nie chciało …

Przed promem spotkałem jeszcze dobrego ducha tego miejsca, Tomka Ignasiaka, który podczas każdego ultra tędy biegnącego robi spontaniczny punkt logistyczny. Tym razem Tomek już uciekał, bo czas go gonił, ale chwilę czasu na rozmowę znalazł. Miło było poznać!

Na brzegu Odry w Połęcku na prom długo nie czekałem, już płynął w naszym kierunku. Naszym, bo w międzyczasie dotarł jeszcze jeden zawodnik, niestety numeru nie zapamiętałem. Odra została szybko pokonana i rozpoczęła się jazda w kierunku Gubina, gdzie planowałem konkretny obiad. Bo za Gubinem zaczynały się Bory Dolnośląskie i tam zapewne mógłbym tylko grzyby znaleźć ;-)

Do Gubina było bez zmian lekko pod górę, za to nawierzchnia drogi się poprawiła w stosunku do 2017 r. W Gubinie chwilę pokręciłem się po mieście, znalazłem świetną Restaurację Rodzinną, gdzie poza dobrym jedzeniem nie robiono trudności z postawieniem roweru w środku lokalu. Polecam! Wrzuciłem w siebie pierogi i pomidorową i tak przygotowany ruszyłem na podbój lubuskich bruków.

Na drodze dali się zauważyć rajdowcy spod znaku FKR. Naprawdę, co niektórzy jeździ jakby prawo jazdy znaleźli w chipsach. Ja rozumiem, że każdy się spieszył do domu, ale po co od razu tak zapier….alać ;-/

Na szczęście z drogi wojewódzkiej 286 niebawem ślad skręcił w prawo i za Jasienicą na DW 285 pojawił się pierwszy bruk. Był do ominięcia twardym poboczem, więc poszło to sprawnie. Potem dotarłem do Brodów, gdzie rzuciłem fotograficznym okiem na dawny pałac Brühla oraz na odnowioną bramę wjazdową (wyjazdową) do miejscowości.

Po tych pięknych wrażeniach kontrastem było nurkowanie w piasku drogi gruntowej między Brodami a Nabłotem. Krótkie to było, ale niepotrzebne. Daniel na mecie mi wyjaśnił, że to tradycyjny przebieg MRDP, ale tu bym akurat z tą tradycję zerwał ;-) Tym bardziej, że obok jest normalna droga…

Za Proszowem bruki miały urozmaicenie w postaci łat asfaltu, więc krążyłem sobie od lewej do prawej i na odwrót; oczywiście byłem sam na drodze. Krążenie jednak szybko się skończyło bo głośny huk z tylnego koła poinformował mnie że prawie 8 barów właśnie opuściło dętkę.

Prawdopodobnie jakiś ostry kamyk przykleił się do opony, a jak wjechałem na kamienie to zadziałał jak szpilka. Rozłożyłem się wygodnie, wyjąłem dętkę, wymieniłem, miałem lekki problem z pompką więc akurat otrzymałem wsparcie od przygodnego zawodnika. Moja potem zaczęła działać, ale teraz nie chciała. Oczywiście, do 8 barów pomką ręczną nawet się nie zbliżyłem, ale z 5-6 barów udało się wepchnąć po kilkuset machnięciach.

Teraz należało znaleźć jakiś kompresor i dobić do nominalnych 7,9 bara. Niestety, kompresora nie miały napotkane lokalne stacje benzynowe, a nie nawet Lotos przy DK 12 w Trzebieli. Kompresor był w bazie GDDKiA, ale ochroniarz nie miał dostępu do garaży ….
Tak wiec jechałem sobie dalej, tym razem po pustej DK 12 wkraczając powoli w ciemniejący dzień. W sumie niskie ciśnienie mogło dać dobre efekty w kręceniu po brukach, których jeszcze trochę było przede mną, ale jednak wolałem co nieco do dętki dorzucić.

Po kilkunastu km jazda DK 12 się zakończyła i już w ciemnościach dotarłem do Nowych Czapli. Było już wiadome, że tutaj to ja nic już nie znajdę. Także dość skupiony jechałem sobie to asfaltem, to brukami, dbając o delikatne wjazdy na zmieniającą się co rusz nawierzchnię. Nie na wiele to się zdało, po kilku km poczułem że walę felgą po kamieniach, co oznaczało drugą kichę.

Raportowałem SMS: ,,Dętka właśnie poległa 2x na brukach. To samo tylne koło. Jest noc, jest las, jest klimat”. Tutaj trzeba dodać, że za chwilę usłyszałem też wojenne odgłosy z nieodległego poligonu żagańskiego, także było całkiem ciekawie. Miałem drugą dętkę, toteż kleić nic nie musiałem, wyjąłem, wsadziłem, napompowałem i podczas inspekcji opony po tej czynności dostrzegłem jej rozcięcie (vide galeria).

No i tutaj – pomimo ciepłej nocy – poczułem, jak mi się robi gorąco. Opony zamiennej to ja nigdy nie wożę, a tutaj taki zonk! Trzeba było zrobić przekładkę opon, ale to postanowiłem zrobić w najbliższej wsi, gdzie była szansa na normalne oświetlenie, bo bocialarką to tak umiarkowanie sprawnie to szło.

Mapa powiedziała, że za 2-3 km jest Potok. I tam też pod trzema sodowymi latarniami dokonałem dzieła przełożenia opon. Teraz już żadna nie miała 8 barów, no ale przynajmniej miałem zapasową dętkę pożyczoną od innego zawodnika. W rozmiarze 25 mm, ale co tam ;-)

Do mety było prawie 200 km i słabo to widziałem, ale cóż – kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Bruki pojawiały się jeszcze tylko przez kilkanaście km, do Gozdnicy, gdzie był kolejny punkt kontrolny. Za Gozdnicą już kręciłem po asfaltach, dbając tylko, aby nie władować się w jakąś dziurę. Straty czasowe miałem ogromne, ale przy założeniu braku awarii wydawało się, że powinienem w limicie się zmieścić.

W Zgorzelcu do którego dotarłem już we wtorek zajechałem tylko na Orlen dorzucić kompresorem do tylnego koła, przednie z dziurą zostawiając w spokoju. Teraz należało zdążyć przed porannym szczytem komunikacyjnym, który do elektrowni i kopalni Turów niósł ze sobą tysiące ludzi. Drogi ze Zgorzelca do Bogatyni nigdy rowerem nie jechałem, a samochodem to było z 20 lat temu, więc nie pamiętałem nic. Teraz też wiele nie zapamiętałem, bo była 4 w nocy jak opuściłem Zgorzelec.

Po drodze były dwa dość długie podjazdy, które zaliczyłem w towarzystwie licznych TIR-ów, a potem był zjazd z industrialnym widokiem na dymiące kominy Turowa. Na zjeździe trudno było się rozbujać, bo przednie koło było podsterowne i zaczynało myszkować przy większej prędkości.

Ucieczka przed szczytem komunikacyjnym prawie się udała, chociaż przed samą Bogatynią zastanawiałem się skąd tutaj tyle autobusów pędzi. Wyjaśniło się pod bramami elektrowni, kiedy to ludzie wysiadali prosto do pracy ;-)

Ja po chwili pedałowałem już w prawie całkowitym spokoju, rzucając okiem na okazale iluminowaną koparkę węgla brunatnego. I tak wraz ze świtem dotarłem do Sieniawki, gdzie ślad prowadził na trój styk granic Polski, Czech i Niemiec. To miejsce akurat pamiętałem dobrze z czasów wizyty na początku tego wieku, więc nie miałem trudności nawigacyjnych. Tutaj też zrobiłem ostatnią większą sesję fotograficzną, wysłałem SMS i zacząłem wspinaczkę na Jasną Górę nad Bogatynią. Z tej miejscówki rozciągała się szeroka, ogromna, może i piękna, panorama na kopalnię i elektrownię.

Zjazd do Bogatyni średnio mnie cieszył, bo było wiadomo, że zaraz czeka wspinaczka do Czech. Przez dawne przejście Bogatynia-Kunratice wjechałem do krainy równiutkich asfaltów, co bardzo mnie cieszyło. Mniej cieszył deszcz, który od jakiegoś czasu sobie kropił, bo sprawiał, że trzeba było bardzo uważać na zakrętach z niedopompowanymi oponami.

I tak to km powoli ubywało, prognozy dojazdu na czas były dobre, chociaż ja cały czas miałem z tyłu głowy, że ta opona pęknie mi na sam koniec i się nie wyrobię. Niebawem Czechy się skończyły i zaczęła się proza słabiutkich asfaltów polskiego pogranicza. Dopiero od Leśnej jechało się w miarę, za to pod górę. Gdzieś tam po drodze od Czech miksowaliśmy się z Gio Eliava, ale ostatecznie za Leśną został nieco z tyłu.

Ja zaś po dotarciu do tablicy Świeradów Zdrój nie mogłem – wzorem roku 2015 podczas Gór MRDP – odmówić sobie fotki finiszowej. Teraz już wiedziałem, że w razie czego dobiegnę do mety, chociaż to byłaby rzeźnia :-)
O 11:26, czyli 34 minuty przed końcem czasu 3 dób moja epopeja dobiegła końca, a moja obecność zaskoczyła nieco MarkaRoberta, bo na monitoringu widzieli mnie z 10 minut do tyłu.

Blacha zawisła mi na szyi, fotki zostały zrobione i nadszedł czas na jedzonko. Zupy pomidorowe pochłonąłem chyba ze trzy, spaghetti wystarczyło jedno. Potem była jeszcze biesiada z uczestnikami i organizatorami GMRDP w Restauracji Pod Żabami a wreszcie zasłużony nocleg w Hotelu Krasicki, który bladym rankiem opuściliśmy z Robertem jadąc 13 km na stację kolejową Rębiszów. Tu też się bałem, że opona rąbnie :-))

I tak to przygodowo minął mi urlop. Dzięki Daniel za wytyczenie fajnej trasy, która w całości na szczęście nie pojawi się podczas pełnego MRDP ;-) Maraton rozpoczęła trójka elblążan i trójka elblążan go ukończyła. Brawa dla Marka za zajęcie 7 miejsca – chyba najwyższego z dotychczasowych startów elbląskich ultrasów.

Kto musi to w przyszłym roku pokręci sobie korbami w ramach Gór MRDP Świeradów-Przemyśl, a ja zamierzam pojawić się w roku 2024 na starcie Wschód MRDP Przemyśl-Rozewie. Do zobaczenia!

Dalej>>>





Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
573.00 km 1.00 km teren
23:43 h 24.16 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:9.0
Podjazdy:5732 m

ZACHÓD MRDP - etap I

Sobota, 24 września 2022 · | Komentarze 2

Trasa: ROZEWIE-Ustka-Darłowo-Kołobrzeg-Międzyzdroje-Szczecin-Nowe Warpno-GRYFINO

MAPA (całość)

GPS (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

Dalej >>> 





Daniel Śmieja z cyklu MRDP utworzył swoisty program lojalnościowy, a to za sprawą medalu, będącego nowoczesną, stalową formą puzli. Na cały cykl wchodzą 4 imprezy, począwszy od Zachód MRDP (2022), Góry MRDP (2023), Wschód MRDP(2024) i na koniec pełne MRDP (2025), dookoła Polski.

Także jak się chce ułożyć je całe, to trzeba było zacząć od Zachodu MRDP. Tegoroczna trasa z Rozewia do Świeradowa Zdrój została nieco zmodyfikowana względem pierwszej edycji, kiedy to meta była w Złotym Stoku i trzeba było zaliczyć w drodze na nią Kotlinę Kłodzką. Teraz etap miał się kończyć w Świeradowie Zdrój, co wymagało nieco wydłużenia trasy, tak aby prestiżowy 1000 km był przekroczony. W ten sposób dostaliśmy do zaliczenia krążenie w okolicach Szczecina oraz odwiedziny Worka Turoszowskiego z Trójstykiem Granic.

Na Rozewie udałem się dzień wcześniej, aby spokojnie nastawić się do czekającego wysiłku, pobrać skromny pakiet startowy i dobrze się wyspać. Księżycowy Roberto dotarł do Hotelu Kliper w Chłapowie nieco później, zaś Marek planował przyjechać pod rozewską latarnię morską w sobotę, od razu na start.

Wesołe towarzystwo ultrasów z całej Polski spotkałem już w pociągu z Gdyni, więc podróż minęła ekspresowo. We Władysławowie każdy udał się w swoją stronę, ja zacząłem od obiadu :-)

Potem dotarłem do Chłapowa, poczekałem na Roberta i razem udaliśmy się do biura zawodów w Jastrzębiej Górze, niedaleko latarni morskiej. Tam skonstatowaliśmy, że w sumie poza Danielem Śmieją, dyrektorem MRDP, nie znamy nikogo więc zbyt długo tutaj nie zabawiliśmy. Wróciliśmy do hotelu, zjedliśmy kolację i grzecznie poszliśmy spać, bo kolejne nocki już takie spokojne być nie miały …

Po wybornie długim śnie – start o 12:00 ma jakieś swoje dobre strony – i spokojnym zjedzeniu solidnego, bardzo solidnego śniadania udaliśmy się około 11 na start, pod latarnię morską Rozewie. To bardzo dobrze znane ultrasom miejsce, z którego startowało i kończyło się już wiele imprez z cyklu MRDP.

Teraz na zawody zapisało się około 65 osób, w sumie niewiele, ale wbrew pozorom to nie była taka łatwa impreza. Przed wszystkim otaczała nas już jesień, ze swoim dość krótkim dniem i przez to długą nocą, niskimi temperaturami po zachodzie słońca, no i jednak prawie 6000 metrów przewyższeń na dystansie 1040 km.

Ja sam miałem przez cały wrzesień wewnętrzne przekonanie, że będzie na nas padać przez 3 doby, czyli cały limit czasu na pokonanie tego dystansu. To na szczęście się nie sprawdziło, w momencie startu świeciło słońce i – co w sumie nie do wiary – wiał wiatr z południa, południowego-wschodu. A my przecież ruszaliśmy na zachód :-)

Przed startem Daniel przeprowadził krótką odprawę techniczną oraz poinformował, że tym razem nie będzie startującym dyrektorem, bo wcieli się w rolę kierowcy z naszymi przepakami do Świeradowa Zdrój.

Punktualnie o 12 kolorowy peleton ruszył w drogę. Mieliśmy kilka km aby podzielić się na kodeksowe 15, a zawodnicy kategorii SOLO nabrać stosownego odstępu od innych rowerzystów. Marek miał założenie ruszyć do przodu i powalczyć jak na ultrasa przystało, Robert stwierdził że ma już dość w tym roku samotnego jeżdżenia i będzie jechał w mojej okolicy, żeby pogadać na postojach a ja, cóż – znowu wiozłem w kieszeni aparat foto ;-)

To był dla mnie debiut na nowym rowerze, szosowym Treku Domane, który w styczniu przeszedł fitting i ta jazda była jego i mnie na nim pierwszym naprawdę długim przejazdem. Pytań i wątpliwości miałem sporo, ten wyjazd miał na większość z nich odpowiedzieć. Jakąś tam rozpiskę sobie zrobiłem, przyjąłem dwie wersje czasowe mety – 55 h lub 65 h, zaznaczyłem Orleny i McDonaldsy oraz godziny pracy promu w Połęcku na Odrze.

Zgodnie z przewidywaniami od startu jechało się szybko, kilometrów ubywało, szybko zameldowałem się pod rurami elektrowni w Czymanowie, gdzie czekał jedyny na nadmorskim odcinku solidny podjazd pod wieżę widokową Kaszubskie Oko. Tutaj szybko się okazało, że brak koronki korby 22, jaką miałem w MTB (Trek ma korbę 50x34) oraz kaseta zakończona na 32 zębach pozwalają wjechać na górę, ale z komfortem to ma niewiele wspólnego, że o kadencji nie wspomnę. Na prawdziwe góry kaseta będzie wymieniona.

Dalej już górek nie było, więc jazda szła prawidłowo. Kogoś ja wyprzedzałem, ktoś tam śmigał obok mnie. Wizualnie wyróżniał się Irek Szymocha jadący w sandałach i skarpetach merino, który to zestaw bardzo sobie chwalił. Jechał też rower z kuferkiem, ale tym razem nie należał do Wojtka Łuszcza, a do Dariusza Chojnowskiego. Fajnie, że idea kuferków nie umiera :-))

Pierwszy postój na wodopój zaliczyłem w Główczycach na Orlenie, gdzie też zjadłem loda, bo jakoś tak gorąco się zrobiło …
Na chwilę tylko, bo jesienny dzień zaczął się powoli kończyć w Ustce, gdzie był zlokalizowany pierwszy, wirtualny jak wszystkie kolejne, punkt kontrolny. W takim miejscu mieliśmy obowiązek wysłać SMS informujący o jego zaliczeniu. Tak jest od zawsze na MRDP.

Po dotarciu do Darłowa, gdzie na Orlenie zaliczyłem pierwszą na maratonie kawę i burgera, zaczęła się jazda na lampach i temperatura szybko i zgodnie z przewidywaniami zaczęła szybko spadać. Miałem na sobie długie, zimowe spodnie, pozostało założyć stosowne rękawiczki i już 8 stopni Celsjusza krzywdy zrobić nie mogło.

Niebawem minąłem Jarosławiec i wjechałem na mierzeję Jeziora Jamno, żeby w ten sposób okrążyć Koszalin. Stąd starą DK 11 szybko i sprawnie dotarłem do Kołobrzegu, gdzie już na starcie zaplanowałem postój – czy to w McD, czy na Orlenie. Że ten pierwszy był jeszcze otwarty, to wybór padł na niego. Dochodziła godzina 23, licznik wskazywał 250 km. Ultra towarzystwo okupowało lokal, rowery stały nawet w środku, normalnie miejsce przyjazne rowerzystom ;-)

Solidny McRoyal i dwa jakieś inne wynalazki naładowały akumulatory na już prawdziwie nocną jazdę. Kolejny postój planowałem w Międzyzdrojach, czyli za prawie 100 km. Wcześniej był Trzebiatów, za którym niezwykłych emocji dostarczył mi potężny jeleń z okazałym porożem, który był łaskaw wyjść sobie na asfalt z 20-30 metrów przede mną. Było hamowanie, bo oczami wyobraźni widziałem za nim solidne stadko. Tymczasem on też poruszał się w kategorii solo.

Zaplanowałem jeszcze lekkie hamowanie w miejscowości Wisełka, tuż przed Międzyzdrojami. Miejscu dla mnie szczególnym, bo to właśnie tutaj miałem swoją pierwszą w karierze poważną kraksę rowerową. Obejrzałem sobie to miejsce, nieco teraz zmienione drogą rowerową i ruszyłem dalej. Zjazd do Międzyzdrojów w leśnych ciemnościach zrobiłem ,,na spokojnie”.

W Międzyzdrojach Orlen okazał się być niecałodobowy, co było lekką niespodzianką, bo byłem przekonany, że jest inaczej. Została więc nieodległa Moya, gdzie nie byliśmy sami, ale w licznym, rowerowym towarzystwie. O godzinie 4 to mogli być tylko uczestnicy ZMRDP :-)) Klimat na stacji był mocno senny, faceci przysypiali i tylko z Kingą Budny była szansa chwilę porozmawiać. Ona stwierdziła, że w takich warunkach nie potrafi zasnąć. Ja zaś wiedziałem, że dłuższy pobyt tutaj sprawi, że i ja odpłynę, więc po kawie i nie do końca zjedzonej zapiekance postanowiłem jechać dalej.

Robert także ruszył i tak to zaczęliśmy jazdę na południe. Ten odcinek miałem już dobrze zapamiętany za sprawą majowego przelotu z Andrzejem, więc wiedziałem czego się spodziewać. Trochę pod górkę, trochę z górki a potem Szczecin. Sporo nowych asfaltów, zresztą cały odcinek wybrzeża to asfalty dobre i bardzo dobre. Jak już nawet Smołdzino doczekało się …

Lekkie wykopaliska drogowe spotkaliśmy w Stepnicy, ale szło je ogarnąć 28 mm oponami, tym bardziej że już nastał świt. I tak to rozpoczęła się niedziela, która na wjeździe do Szczecina nieco mnie zdziwiła dość dużym ruchem samochodów. No, ale to w końcu spore miasto. Spokojniej było w samym mieście, gdzie szerokie drogi były skromnie wypełnione blachosmrodami. Zaliczyłem postój na Orlenie, gdzie na śniadanie była kawa i … batony Pawełki. A takie coś mnie naszło, pewnie przez promocję :-))

Ze Szczecina, po zrobieniu kilka zdjęć, trasa skierowała mnie na Police, które już kiedyś widziałem, ale w nocy. Zaś w Nowym Warpnie nie byłem nigdy i tutaj planowałem skonsumować obiad. Po drodze na ten zachodni ,,koniec świata” minęła pierwsza doba jazdy, podczas której przejechałem 473 km docierając do Trzebieży. Plan minimum zakładał 405 km albo 450 km, także całkiem dobrze to wyglądało.

Docierały do mnie jednak dziwne objawy z lewej pachwiny, które spowodowane były dziwnie zwijającą się lycrą spodenek w tym miejscu. Było widać pierwsze symptomy obtarcia, więc od razu Nivea Baby został użyty.

Podczas obiadu (flaki, gulaszowa + Lech Free) w fajnej tawernie przy przystani jachtowej w Nowym Warpnie Robert zadeklarował chęć dotarcia na nocleg do Kostrzyna nad Odrą, ale to było dobre 200 km, a ja wiedziałem, że jak się zacznie druga nocka to mi żadne kawy, i żaden Trek nie pomoże. Za Nowym Warpnem każdy z nas ruszył więc swoim tempem, a zobaczyliśmy się ponownie na mecie.

Jadąc przez Puszczę Wkrzańską miałem okazję obserwować chyba z pół Szczecina na grzybobraniu. Ludzi było mnóstwo. Zresztą, trudno się dziwić, bo pogoda sprzyjała i tylko wiatr rowerowo zrobił się mniej przyjazny, bo już na dobre i ostatecznie trasa wiodła na południe.
Na tej mijance Szczecina zaliczyliśmy ścieżki rowerowe przy samej granicy, oraz sami otwieraliśmy sobie bramy na nich, a dokładnie jedną bramę na niemiecką stronę, która ma zapobiegać migracji dzików chorych na ASF. Pojawił się też jeden odcinek z kostki brukowej, który ominąłem wygodnym szutrem, bo czas na bruki miał nadejść, ale w województwie lubuskim.

Analiza mapy kazała szukać noclegu w Gryfinie, mieście, którego nazwa ciągle mi się myli z Gryficami. Wybaczcie mi mieszkańcy! W jego okolice dotarłem po czterokilometrowym odcinku prowadzącym przez Niemcy połączonym ze zjazdem w dolinę Odry. Pierwszym mostem przekroczyłem koryto Odry zachodniej, a potem, już w Polsce, drugim mostem – zwodzonym – koryto Odry Wschodniej. Z niego rozciągała się całkiem ładna panorama Gryfina oraz widok na elektrownię Dolna Odra, której wysokie kominy widać było na południe od miasta.

W Gryfinie po chwili jechałem już do Hotelu Wodnik, gdzie dostałem elegancki pokój z widokiem na Odrę, nie musiałem tym razem wojować, aby rower był ze mną w pokoju i przed godziną 19:00 już spałem, ustawiwszy sobie budzik na 23:50.

Dalej>>>



Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
10.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

WISEŁKA 500 - To tu, to tam po Warszawie

Piątek, 8 lipca 2022 · | Komentarze 4

Historia tworzy się na moich oczach :-)

Jutro o 9:20 ruszam z moim synem na trasę jego pierwszego ultramaratonu rowerowego. Jest to impreza o nazwie Wisełka 500 z Warszawy do Gdańska. Startujemy w drużynie, nasz numer startowy to 133, a jazdę obserwować będzie można - o ile monitoring będzie działał - na stronie https://tracking.dotmaker.eu/live?race=wiselka-500

Na przejechanie 500 km trasy mamy 80 godzin i zamierzamy wykorzystać ten czas do końca. W końcu są wakacje ;-) Trzymajcie kciuki za nas!

Dalej>>> 




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
54.00 km 0.00 km teren
02:42 h 20.00 km/h:
Maks. pr.:32.00 km/h
Temperatura:11.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

MARATON ELBLĄSKI 2022

Sobota, 28 maja 2022 · | Komentarze 0

Trasa: ELBLĄG-Komorowo Żuławskie-Węzina-Jelonki-Węzina-Komorowo Żuławskie-ELBLĄG

GALERIA

RELACJA MARCIN

Tym razem uczestniczyłem w imprezie z pozycji organizatora (bufet w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim), także fotki są innego rodzaju a i kilometrówka jakby nietypowa maratonowo ;-) Gratulacje dla wszystkich zwycięzców, finiszerów i uczestników. 



W taki to sposób poznaliśmy zwycięzców Maratonu Elbląskiego 2022. Ultra królowanie na najbliższy rok objęli: Marcin Chruszczyk i Sylwia Kopaczewska, najlepsi w swoich kategoriach finiszerzy maratonu.
Była to najtrudniejsza - z uwagi na pogodę - edycja imprezy, która przebiegała pod znakiem deszczu i chłodu. Z szesnastu osób które ostatecznie wyruszyły na trasę do mety dojechało 11. Powodami wycofań były nieusuwalne na trasie awarie sprzętu lub kontuzje.

Była to także pierwsza edycja podczas której pojawiła się możliwość obserwowania i kibicowania zawodnikom poprzez serwis BBTracker https://me2022.bbtracker.pl/, po raz pierwszy mieliście na trasie bufety i ciepły posiłek na mecie oraz statuetki dla najlepszych.

Po raz pierwszy Maraton Elbląski miał także formalnego organizatora, zatem bardzo dziękuję Leszkowi Marcinkowskiemu, prezesowi PTTK Oddział Ziemi Elbląskiej, za to że mi nie odmówił i impreza w takim kształcie mogła dojść do skutku ?

Przy organizacji Maratonu Elbląskiego nieoceniony wkład wnieśli: Marcin Koszyński - autor medalu, numerów startowych i wszystkich grafik, Robert Woźniak i Adam Wadecki, Sklep-Salon Rowerowy Wadecki - obsługa punktu w Białej Górze, Robert Janik, BBTracker - właściciel i obsługujący system BBTracker, Adriana Strukowicz - wsparcie biura zawodów.

Dziękuję także Leszkowi Sarnowskiemu - Staroście Sztumskiemu, za pomoc przy utworzeniu bufetu w marinie Biała Góra nad Nogatem oraz Zbigniewowi Lichuszewskiemu Wójtowi Gminy Rychliki za pomoc w utworzeniu bufetu w świetlicy w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim. Dziękuję także strażakom OSP z Jelonek za wsparcie udzielone zawodnikom na punkcie.

Do zobaczenia za rok!






Dane wyjazdu:
381.00 km 200.00 km teren
23:43 h 16.06 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:12.0
Podjazdy:1025 m

BALTIC BIKE CHALLENGE - ETAP I

Sobota, 7 maja 2022 · | Komentarze 0

Trasa: ŚWINOUJŚCIE-Kołobrzeg-Ustka-Łeba-WŁADYSŁAWOWO

GPS (całość maratonu)

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

Dalej >>> 





Jedno zdjęcie zastępuje 1000 słów, a film? ;-) Relacji tekstowej zatem nie będzie :-))








Dane wyjazdu:
409.00 km 25.00 km teren
18:03 h 22.66 km/h:
Maks. pr.:59.00 km/h
Temperatura:35.0
Podjazdy:2185 m

GREENVELO BIAŁYSTOK-ŁOMŻA+

Poniedziałek, 16 sierpnia 2021 · | Komentarze 2

Trasa: BIAŁYSTOK-Śliwno-Strękowa Góra-Łomża-Kadzidło-Chorzele-Nidzica-Ostróda-Pasłęk-ELBLĄG

MAPA (całość)

GPS (GV Strękowa Góra-Łomża)

GALERIA (z opisem)




Pojawił się wolny dzień, pojawiło się okienko z prognozowaną dobrą pogodą i dorwałem bilet na pociąg więc ruszyłem w niedzielne popołudnie na wschód. Celem był Białystok, skąd zamierzałem przejechać się szlakiem GreenVelo do Łomży.

Do Łomży prowadzi szlak łącznikowy nr 202 ze Strękowej Góry, podczas gdy szlak główny odbija tam na północ, w kierunku Biebrzańskiego Parku Narodowego. Ja natomiast interesowałem się tym razem Narwiańskim Parkiem Narodowym (NPN) i Narwią, która w kierunku Łomży z okolic Białegostoku płynie.

Największą chyba atrakcją NPN są pomosty na Narwi między Śliwnem a Waniewem, przy których pojawiłem się godzinę przed wschodem słońca zamierzając w ten sposób sforsować dolinę Narwi. Niestety, to się nie udało, gdyż od strony Waniewa pomosty obecnie nie funkcjonują o czym zostałem poinformowany stosownym komunikatem na miejscu w Śliwnie.

Zanim jednak dotarłem nad Narew przeżyłem 6 godzinną podróż PKP upchany jak sardynka w puszce – co prawda siedziałem a Trek wisiał, ale wagon wypełniony był po brzegi ludźmi z miejscówkami, jak i bez. No i prawie wszyscy też jechali do Białegostoku.
W końcu jednak pojawiła się stolica Podlasia, zjadłem kolację w całodobowym McDonaldzie i uporałem się z wymianą baterii w czujniku licznika, która akurat teraz zakończyła swój żywot. Pokręciłem się trochę po uśpionym mieście i około 2 w nocy ruszyłem w trasę, tak aby wschód słońca ujrzeć nad Narwią.

Jako że pomostami nie udało się Narwi sforsować, to wróciłem do GreenVelo i Narew przekroczyłem jazem w Rzędzianach, co już kiedyś miało miejsce. Potem był nudny i hałaśliwy odcinek przy S8, gdzie o 5:09 powitałem wschód słońca.
Z GreenVelo zjechałem w Jeżewie omijając Tykocin i Kiermusy, gdzie już byłem  kiedyś z ekipą. Pustą o poranku krajówką 64 szybko dotarłem w okolice Strękowej Góry, skąd zacząłem jazdę nieznanym jeszcze odcinkiem do Łomży.

Zaczęło się asfaltem, potem były nawierzchnie piaszczysto-szutrowe, które jednak jadąc na lekko, opony 32 mm ogarnęły. Irytujący był brak oznakowania na co najmniej 3 skrzyżowaniach, który wymagał użycia nawigacji. GPS się poleca do pobrania. Widokowo nie było zbytnio na czym oka zawiesić, taka tam droga na Łomżę ;-). Chyba, że kogoś interesuje zakład karny Grądy-Woniecko, który widać ze szlaku, ale do samej miejscowości trzeba by było z niego zjechać. Ja nie zjechałem.

Potem znowu był asfalt, aż w okolicach wsi Gać prosto z ładnej drogi rowerowej zakopałem się w piaskownicy. Było pchanie na odcinku dobrych kilkuset metrów, jazda poboczem po trawie, generalnie klimat offroadu :-)
Gdyby nie stary cmentarz z czasów I wojny światowej byłby to odcinek zupełnie stracony, tym bardziej że istnieje asfaltowy objazd nr 207 tego odcinka do Pniewa – dłuższy o 3 km, ale znacznie, znacznie szybszy. Szczegóły w relacji fotograficznej.

Trasa przed Łomżą zyskała jakość krajoznawczą tuż przed samym miastem, kiedy to szlak wspiął się na wysoki brzeg i w okolicach Siemienia Nadrzecznego i mogłem podziwiać pięknie meandrującą Narew wraz z jej doliną. Potem szlak zszedł na poziom rzeki i tylko żółte barierki psuły efekt jazdy przy samej rzece.

To były już ostatnie kilometry GV 202 przed samą Łomżą, do której wjechałem wspinając się w kierunku widocznej na mapie wieżę ciśnień. Potem zawróciłem na GV chcąc obejrzeć łomżyński bulwar nad Narwią z MOR-em GreenVelo. Sam szlak z robił kółeczko po mieście i kierując się znakami mogłem jechać z powrotem w kierunku Strękowej Góry. O dziwo znaki nie prowadziły na bulwar i do miejsca odpoczynku.
Tutaj zatem nastąpiło moje pożegnanie z łącznikiem 202 GreenVelo i ruszyłem obejrzeć bulwar, Narew, port rzeczny z klimatycznymi gondolami oraz elegancki MOR (Miejsce Odpoczynku Rowerzystów) z grillem, ale za to bez toalety.

Z Łomży wyjechałem boczną drogą w kierunku Nowogrodu, unikając jazdy drogą wojewódzką o krajówce nie wspominając, bo wszak był to poniedziałkowy poranek i samochodoza była w pełnym rozkwicie. Do tego coraz bardziej ,,rozkwitała” temperatura, a ja dobrowolnie się pozbawiłem kremu do opalania zostawiając go w domu – prognozy pokazywały zachmurzenie bez opadów, a tymczasem nad Kurpiami właśnie pojawiało się bezchmurne niebo …

Na szczęście trasę zaplanowałem przez lasy Puszczy Kurpiowskiej i … miałem nogawki :-) No, ale spożycie napojów wzrosło dramatycznie. Doceniłem jazdę w dzień roboczy, bo co kilka km miałem jakiś sklep do wyboru.
Przed Nowogrodem zaliczyłem ostatni tego dnia kilkukilometrowy odcinek szutrowy, w pełni jednak przejezdny. Szutry jednak ograniczały jazdę z normalną szosową prędkością, więc za Nowogrodem czas był już zacząć uczciwie pedałować, tak aby do północy Elbląg osiągnąć. Przed Nowogrodem podziwiałem piękny odcinek nad Narwią bez barierek, chodników czy dróg rowerowych. Czysta natura i ..bunkier z II wojny światowej. Vide galeria :-)

Dalsza trasa prowadziła bocznymi asfaltami przez Gąski, gdzie opuściłem województwo podlaskie, Kadzidło – przed którym jechałem na legalu ,,po angielsku” i polubiłem tą miejscowość za kurtynę wodną i fontannę z których skorzystałem bez umiarkowania – aż do Jednorożca. Nazwa mitycznego zwierzęcia używana jest często na maratonach rowerowych, a oznacza jedno – jak ,,widzisz” jednorożca to znaczy, że mózg zaczyna być bardzo zmęczony, masz omamy z wysiłku i natychmiast połóż się spać, nawet na kilka minut. Wcześniej oczywiście zrób jednorożcowi zdjęcie ;-)

Ja fotkę zrobiłem, bo pora na spanie jak i i kilometraż były co najmniej dziwne, żeby oczy zamykać. Za Jednorożcem zaczęła się jazda z całkiem ładnie wiejącym w plecy wiatrem, tak że Chorzele pojawiły się dość szybko. Przed Chorzelami ustrzeliłem fotograficznie różową ciekawostkę tych okolic, a mianowicie różowe słupy energetyczne. Nie lubię tego koloru, ale tutaj specjalnie dla nich przyjechałem :-)) Zabawne, w naszych okolicach ten typ malowany jest na niebiesko.

Za Chorzelami na Nidzicę jechałem już drogą pokonywaną kiedyś z Warszawy i tylko wzmożony ruch samochodowy, spowodowany objazdem, zmienił nieco odbiór tego leśnego odcinka. Blachosmrodów było dużo, ale że dawałem lampami Bontragera równo po oczach z przodu i z tyłu, nie było wyprzedzania na gazetę czy na czołówkę. Robią lampy robotę!

Droga wojewódzka 604 Wielbark-Nidzica przechodzi właśnie remont, do Nidzicy od Muszaków jechałem jeszcze po startym asfalcie, za to pustym dokumentnie.

W Nidzicy widząc że wiatr będzie sprzyjał aż do Elbląga postanowiłem zjeść obiadokolację w znanej i lubianej Restauracji Białej. Rosół i pierogi dały moc na jazdę drogami technicznymi przy S7. Wcześniej odżywałem się różnymi cudami w lokalnych sklepach. Orlenów tym razem nie było, chociaż …

Przed Olsztynkiem zobaczyłem elegancko ciemniejące niebo i nie był to jeszcze zachód słońca, tylko burza idąca od Grunwaldu. Sprint na olsztynecki Orlen zakończyłem z 2-3 minuty przed ścianą deszczu, po której już nic by nie było takie samo ;-). A tak to obejrzałem nawałnicę, trwającą może z 15 minut i pojechałem dalej. Błotniki się przydały.

Przed Ostródą słońce zaczęło zachodzić i w jego promieniach ładnie prezentował się parujący asfalt. On też pewnie się ucieszył z deszczu ;-)
W Ostródzie miałem zwarcia z kierowcami, którzy zawzięcie trąbiąc ,,wypychali” mnie na tamtejsze paskudne drogi rowerowe. Ale że one były z kałużami, z piaskiem a i pewnie ze szkłami to musiałem ich trąbienie zignorować. Życie :-)

Za Ostródą pozostało już tylko zacisnąć zęby i kręcić, kręcić, kręcić po tak dobrze znanej, że aż banalnej drodze. Kryzys przyszedł w Małdytach, gdzie przespałem się z 20 minut oparty o ścianę Orlenu. Jeść i pić mi się nie chciało, więc nie wchodziłem do środka.

Po tym resecie ostatnie 40 km poszło jak z płatka, do Elbląga wjechałem o północy, w domu byłem 10 minut później.

Podsumowanie:


To był ostatni odcinek GreenVelo który leżał w kręgu moich zainteresowań. Jest jeszcze co prawda etap Zwierzyniec-Ulanów nad Tanwią w województwie lubelskim oznakowany numerem 301, ale jest to już bardzo daleko i ciężko będzie tam jechać tylko dla tego odcinka długości około 68 km. Może przy innej okazji?

A tymczasem przejechałem łącznik GV 202 Strękowa Góra-Łomża i muszę przyznać, że nie mam zbyt wielu pozytywnych spostrzeżeń. Szlak jest słabo oznakowany (skrzyżowania!), miejscami nieprzejezdny nawet dla fatbików, mało ciekawy kulturowo i krajobrazowo. Chyba miałem za duże oczekiwania. Wszystkie rodzaje nawierzchni widać w galerii.

Wszystko co najlepsze znajduję się przy Łomży, mieście które warto odwiedzić i przy którym Narew jest dobrze widoczna (zarówno na GV, jak i w kierunku na Nowogród). A potem warto się transferować z pominięciem GV spokojną DK 64 w okolice Narwiańskiego czy też Biebrzańskiego Parku Narodowego. I tam to się zaczyna robić ciekawie.






Dane wyjazdu:
444.00 km 0.00 km teren
23:19 h 19.04 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:1166 m

WISŁA 1200 WISŁA-SANDOMIERZ

Sobota, 3 lipca 2021 · | Komentarze 0

Trasa: WISŁA-Ustroń-Oświęcim-Kraków-Szczucin-SANDOMIERZ

MAPA

GALERIA (z opisem)





Nadeszła w końcu godzina startu i …poszły konie po szutrze dróg masywu Baraniej Góry. Chwilę po starcie było już pod górę, co może wydawać się dziwne, ale prawdziwe. Potem też było ciekawe, interwałowe kilometry, podczas których widziałem pchających rowery na tych lekkich jednak hopkach, liczne przebite dętki i subtelnie zjeżdżających gravelowców na wyraźnie zbyt delikatnych oponach.

To wszystko były widoki dość dramatyczne, momentami zabawne i pouczające zarazem. Ja tymczasem na pancernych Smart Samach+ 26x2,1 leciałem swobodnie, tym bardziej że poranna mgła zapewniła zupełny brak widoczności na dalszych dystansach i można było skupić się tylko na jeździe terenowej po różnej wielkości kamyczkach.
Widoczność poprawiała się wraz z utratą wysokości i zbliżaniem się do centrum Wisły. Oczywiście znalazłem czas na kilka fotografii Beskidu Śląskiego i Jeziora Czerniańskiego, jak tylko wyszło słońce.

Najbardziej niebezpiecznym momentem całego zjazdu do Wisły była jego końcówka, tuż przed wjazdem na asfalt. Stromy spadek na drodze z betonowych płyt i brak jednej z nich na zakręcie spowodował, że jeden z bikerów poleciał z rowerem na barierkę ochronną. Na szczęście nie połamał się i mógł kontynuować dalszą jazdę.

A ona zaczęła prowadzić już przy połączonej Wiśle i na płasko. Sprawnie przebiłem się z grupą przez centrum Wisły i zaczęła się jazda w kierunku Ustronia i Skoczowa. Jazda szybkim szutrem, jakimś dziwnym, wąskim asfaltem, ale generalnie nawierzchniami łatwymi i przy samej rzece raz z jednej, raz z drugiej strony, chociaż wyglądającej jeszcze bardzo niepozornie.
Oznakowanie wskazywało, że jedziemy Wiślaną Trasą Rowerową , ale jadąc w grupie zdałem się na nawigację innych , swoją oszczędzając na jazdę solo ;-) Zaprowiantowany byłem solidnie, upału nie było, pamiętałem jednak ,żeby uzupełnić wodę przed sławnym odcinkiem trawiastej przeprawy na wale Jeziora Goczałkowickiego.

Zabawa w trawie Goczałkowic trwała około 1,5 godziny w tempie nie przekraczającym 10 km/h. Klasyka urlopu :-))) Pogoda była idealna, nie smażyło słońce, nie padał żaden deszcz.
Dalsza droga prowadziła przez koronę tamy na Wiśle tworzącej ten największy sztuczny zbiornik w Polsce południowej, Śląskie Morze. Znajdowała się tutaj infrastruktura turystyczna, więc podczas przerwy najadłem się solidnie. Wcześniej obejrzałem sobie sesję zdjęciową ekipy dziewczyn jadących na tandemie w ramach jazdy dla Fundacji ,,Na Kole” na którą czekały tutaj lokalne media.

Po wypoczynku ruszyłem w dalszą trasę, wiodącą przez Czechowice-Dziedzice w kierunku Brzeszcz (tak, tych sławnych ;-) i Oświęcimia. W Czechowicach czekał na uczestników maratonu pierwszy, spontaniczny i oddolny, punkt cateringowy przygotowany przez kibiców Wisły 1200. Na całej trasie do Gdańska takich miejsc było kilka; to dość niesamowite, że ludziom chciało się poświęcać swój czas, pieniądze i zaangażowanie w pomoc zawodnikom. Szacun i ukłony z mojej strony za wsparcie.

Tymczasem jak to na Śląsk przystało, na horyzoncie pojawiła się kopalnia węgla kamiennego, konkretnie Silesia z wielką hałdą węgla, widokiem dla człowieka z północy Polski zawsze ciekawym i oryginalnym. Bardzo interesujący okazał się też wodowskaz, stojący dość daleko od koryta Wisły, ale pokazujący jej potencjał powodziowy.
Za Czechowicami –Dziedzicami skończyło się województwo śląskie i Wisła 1200 wjechała do Małopolski. Minąłem Brzeszcze z kolejną kopalnią na horyzoncie, za nią można było skorzystać z punktu nawodnienia sygnowanego logiem Natanrower.pl.

Za Brzeszczami lekko wyszło moje nieprzygotowanie topograficzne, bo zdziwiłem się że jadę obok zabudowań i drutu kolczastego pomnika zagłady w Brzezince. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, jednak dość pobieżnie studiując mapę maratonu. A że byłem tutaj po raz pierwszy w życiu, to nie mogło się obyć bez kilku zdjęć tego strasznego miejsca.

Za Oświęcimiem trasa skręciła na wschód i do Krakowa było coraz bliżej. Wisła 1200 wjechała na wiślany wał razem z WTR i drogowskaz oznajmił 60 km do Krakowa. Ktoś tam się zarzekał, że to 60 km asfaltu, no ale tak nudno to Leszek trasy nie zaplanował ;-). Zresztą, sama WTR nie jest w całości pokryta asfaltem na tym odcinku. Jest też szuterek.
Niemniej, jazdy teraz nawigacyjnie była łatwa, Wisła była po prawej stronie i tego trzeba było pilnować. Po drodze można było obejrzeć kominy zakładów chemicznych w Oświęcimiu, konstrukcje Energylandii w Zatorze, śluzę Smolice w miejscu ujścia Skawy do Wisły i most, którym pokonywałem Wisłę podczas Maratonu Północ-Południe 2018.

Powoli dobiegał końca pierwszy dzień w trasie Wisły 1200, za jasności udało się jeszcze odpocząć i zjeść pyszne jabłka na punkcie w Czernichowie. Punkcie będącym świadectwem pasji jego właściciela, dawnego kolejarza. Do tego będącym miejscem przyjaznym rowerzystom, czyli wszystko było na swoim miejscu. Żal było szybko opuszczać to klimatyczne miejsce, ale cóż, Kraków wzywał.

Zegarek pokazywał, że w dawnej stolicy Polski zamelduję się koło północy. Idealna pora na spóźniony obiad i wczesne śniadanie łącznie. Planowałem catering na krakowskim rynku, ale po dogonieniu kilku bikerów postanowiłem zjeść i odpocząć wcześniej, w KFC. Oni też mieli takie plany, a ja nie chciałem plątać się w zakamarkach Lasku Wolskiego samotnie, w ciemnościach i po zagmatwanym śladzie.

Obżarstwo w KFC było solidne, długie i drogie. Ale że chciałem pierwszą noc spędzić w siodle to inaczej to nie mogło wyglądać. W końcu ruszyliśmy i zaczęła się wspinaczka w kierunku Kopca Piłsudskiego. Znając zaliczony rowerem Kopiec Kościuszki widziałem, że trochę pod górę będzie, tu nie wiedziałem tylko jak? Okazało się w sumie łatwo, największa wspinaczka była na Orlej, potem już był spokój.

Nie byłem pewny, czy nie będziemy też zdobywać Kościuszki, więc grzecznie sobie jechałem w grupie, znającej znacznie lepiej okoliczne ścieżki, co jednak i tak nie uchroniło nas od jednej skuchy nawigacyjnej, na szczęście bezbolesnej, czyli nie zakończonej podjazdem. A jak się okazało, że Kopiec Kościuszki robimy bokiem to ja przejąłem pałeczkę i dynamicznym zjazdem wprowadziłem grupę na krakowskie Błonia. Stąd już rzut kamieniem było od Rynku Głównego, gdzie pojawiliśmy się o 1 w nocy, i gdzie fotki zrobić trzeba było. Przy okazji można było zobaczyć, że to miejsce w wakacje nie zasypia :-)

W tym nocnym tłumie zbyt długo nie zabawiliśmy, dalsza droga czekała i wzywała z daleka. Wszak było to dopiero 200 km trasy. Jazda wiślanymi bulwarami pod ciekawie iluminowanymi mostami i innymi obiektami dostarczyła wiele przyjemności. Skończyły się one za mostem kardynała Macharskiego, gdzie pojawiły się kontrowersje jak jechać. Droga jakby zniknęła, okolica przypominała plac budowy, a ślad nie prowadził WTR. Ostatecznie to nią zdecydowaliśmy się jechać jakiś czas, a jak okoliczności się poprawiły to zjechaliśmy w kierunku koryta Wisły.

W końcu wydostaliśmy się z międzywala i lokalnymi asfaltami zaczęliśmy zbliżać się do Niepołomic. Do mnie zaś zbliżył się kryzys senny i szybciutko pożegnałem grupę, samemu zalegając na kilkanaście minut na przystanku autobusowym w Grabiach. Taki resecik dobrze mi zrobił, do tego już robiło się jasno, więc ruszyłem dalej. Na wysokości Niepołomic wjechałem na najbardziej wypasiony punkt wsparcia, z myjką i serwisem rowerowym. Otwarty bar też był.  Zaatakowałem pierogi, popiłem kawą i czułem się prawie jak na Orlenie, tylko lepiej.

Dowiedziałem się, że teraz do granicy Małopolski w Szczucinie Wisła 1200 jedzie po asfaltowym dywaniku WTR i Velo Dunajec z rzadka tylko zmieniając nawierzchnię. Velo Dunajec może dziwić, ale to objazd promu w Wietrzychowicach, który w normalnych czasach (czyli podczas pierwszych dwóch edycji W1200) był wykorzystywany przed zawodników, którzy startowali z Wisły wspólnie, bez podziału na grupy).

Nudy na takiej ilości asfaltu zrobiły się potężne, ale w gratisie był Dunajec w dolnym odcinku, Nieciecza z eleganckim stadionem otoczonym polami kukurydzy, pszenicy i innego dobra oraz zjawiskowe Zalipie, gdzie spędziłem dobre pół godziny podziwiając kunsztownie udekorowane domy. Cudo!
Za Zalipiem wróciłem na WTR i tym samym nad Wisłę, widocznie większą dzięki wodom Dunajca. Do Szczucina było już niedaleko, pora obiadowa wskazywała, że wypadało by w tym miejscu coś zjeść, bo potem to nie wiadomo kiedy nadarzy się okazja. Pewnie dopiero w Sandomierzu ;-)

Tak więc żegnając się bez żalu z asfaltem WTR zjechałem z trasy i udałem się na poszukiwania obiadu w Szczuczynie. Restauracja Sovrana okazała się być otwarta, zamówiłem dwa talerze rosołu z makaronem, do tego makaron ze szpinakiem i kurczakiem i tak to można do Sandomierza kręcić. W knajpie nie byłem sam, kilka osób z trasy też tu zjechało.
Po obiedzie pożegnałem się z województwem małopolskim i zacząłem wiślaną eksplorację świętokrzyskiego. Tutaj już nie będzie nadmiaru asfaltów, nudnych, płaskich prostych i jazdy bez cienia. Zaczyna się za to szlak elektrowni węglowych - pierwsza jest ta w Połańcu - który zakończy się Żeraniem w Warszawie.

Połaniec to także miejsce podpisania Uniwersału Połanieckiego, którego przypomnienie zajęło mi dobre kilka minut – do Googla zaglądać mi się nie chciało :-) Z ciekawostek terenowych to odnotowałem całkiem ładny podjazd i zjazd przed Połańcem, cały terenowy, który był miłym urozmaiceniem płaskiej wędrówki głównie przy wałach i na lokalnych asfaltach. Wisły na tym odcinku w zasadzie nie było jak zobaczyć.

W Połańcu za to mogłem się przyjrzeć elektrowni, bo trasa wiodła przy jej płocie. Cóż, duża i tylko szkoda, że taka nienowoczesna w obecnych czasach. Na dalszych kilometrach zacząłem obmyślać koncepcję noclegu w Sandomierzu, bo po pokonaniu 400 km trasy należało w końcu odpocząć w normalnych warunkach. Pomny doświadczeń z GreenVelo, kiedy to nocleg w kwaterze na sandomierskim rynku kosztował 350 zł za pokój, wolałem nie powtarzać tego manewru ;-)

Zanim jednak ukazał się Sandomierz trzeba było jeszcze minąć niewidoczny, po drugiej stronie Wisły, Tarnobrzeg, za którym zaczęły się sandomierskie sady jabłoniowe. Piękne widoki na jabłonie musiały wystarczyć, bo Wisła płynęła sobie za solidnymi już wałami i nie była widoczna z trasy.

Przed Sandomierzem w miejscowości Koćmierzów namierzyłem przy samej trasie miejscówkę o nazwie Gościniec Koćmierzów. Niewiele się zastanawiając , zajechałem do niej i jak się okazało, że wolnych miejsc jest do oporu, to postanowiłem szczęścia w Sandomierzu już nie szukać. Za całe 100 zł otrzymałem kolację, śniadanie – zrobiłem samodzielnie, bo pora wyjazdu nie była normalna ;-), do tego miałem nocleg i dowolną ilość świeżo wyciśniętego soku z jabłek. Gościniec ma też status Miejsca Przyjaznego Rowerzystom, co objawiło się m.in. umyciem roweru z błota po trudach wiślanych wertepów. A nade wszystko życzliwym i niezwykle empatycznym właścicielem tego miejsca.

Na kwaterę dotarłem chwilę po 17, spać poszedłem około 20, a ruszyłem w dalszą trasę około 5 rano. Tak to można jeździć ,,ultra” :-)

DALEJ >>>




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
457.00 km 0.00 km teren
19:20 h 23.64 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:24.0
Podjazdy:2198 m

MARATON ELBLĄSKI

Niedziela, 6 czerwca 2021 · | Komentarze 8

Trasa: ELBLĄG-Braniewo-Lelkowo-Orneta-Pasłęk-Kisielice-Nebrowo Wielkie-Biała Góra-Ostaszewo-Mikoszewo-Sztutowo-Rybina-Marzęcino-ELBLĄG

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem)

Film dzięki uprzejmości Łukasza Jatkowskiego (LUKE_HS)






Trzecia edycja maratonu Dookoła Dawnego Województwa Elbląskiego doczekała się zmiany nazwy na bardziej zwartą i zrozumiałą, brzmiącą po prostu Maraton Elbląski, oraz doczekała się medali dla finiszerów. Pandemia COVID nie ułatwiła większego rozwoju imprezy, który chodzi mi po głowie – może rok 2022 będzie bardziej łaskawy?

Edycja 2021 wróciła na ,,kanoniczną” trasę z roku 2019, czyli zgodną z ruchem wskazówek zegara, ruchem prawostronnym i pokonywaniem pagórków Warmii nocną porą. Nie da się ukryć, że jest to wersja łatwiejsza :-)

Na starcie zlokalizowanym na elbląskim Placu Słowiańskim zjawiła się 20 osobowa grupa rowerzystek i rowerzystów zdecydowanych na walkę ze swoimi słabościami, przeciwnikami i 444 km trasą zawierającą 2200 metrów przewyższeń. Byli wśród nas debiutanci na takim dystansie – co mnie szczególnie cieszy, bo to impreza z założenia będąca wstępem do prawdziwych wyścigów ,,ultra”, byli też starszy wymiatacze, którzy na niejednym maratonie chleb już jedli. Przybyli też goście spoza Elbląga, ale nadal z terenu dawnego województwa (Sztum, Lichnowy, Malbork). Były też osoby mające ,,porachunki” z nieukończonych edycji.

Zegar wyznaczający limit na pokonanie tej trasy zaczął cykać w sobotę o godzinie 19:00 i miał to czynić do godziny 19:00 w niedzielę. Jak nietrudno policzyć, na pokonanie trasy było równo 24 godziny, czyli doba. Dużo i mało zarazem :-)

Ulica Browarna i Mazurska wyprowadziły nas z Elbląga, który opuściła zwarta grupa i stan ten trwał do rozpoczęcia wspinaczki na Wysoczyznę Elbląską w Kamionku Wielkim. Tutaj szybko uwidoczniły się różnice sprzętowe i kondycyjne. Pierwszy postój grupa miała zaplanowany na braniewskim Orlenie i do tego miejsca każdy podążał swoim tempem, solo lub w grupach. Sprzyjający wiatr sprawił, że jazda była raczej szybka, dynamiczna, chociaż nie dla wszystkich. Za Pogrodziem jeden z kolegów (Arek) wymieniał dętkę, zaś drugi (Marcin) walczył z uszkodzoną oponą, co ostatecznie zakończyło jego udział w imprezie na tablicy ,,Braniewo”. Cóż, życie.

Gdy dotarłem na Orlen, zasadnicza część grupy już w najlepsze delektowała się hot-dogami i faszerowała kawą na krótką, czerwcową nockę. Widać też było w użyciu nogawki i rękawki, dla mnie to było zdecydowanie za ciepło i co za tym idzie - przedwcześnie.

Do Braniewa dotarłem w towarzystwie dwóch pań M: Marty i Magdy z których Magda ukończyła edycję 2020 maratonu, a dla Marty to był debiut w imprezie. Debiut w ramach przygotowań do P1000J, a może i BBT, także plany wyglądają zacnie. Teraz celem obu bikerek było zmieszczenie się w limicie czasu, bo ta sztuka Magdzie się rok temu nie powiodła. Trzecia z dziewczyn, Sylwia, Maraton Elbląski jechała po raz … czwarty i także walczyła o zmieszczenie się w limicie. Jak to możliwe, skoro to była 3 edycja?

Rowerzystka w roku 2019 walczyła bowiem dwa razy: raz trasy nie ukończyła, drugi raz próbowała i ukończyła :-). Sylwia do Braniewa przybyła nieco z tyłu, bo jako jedyna jechała na rowerze MTB z grubymi oponami. Jak już jesteśmy przy rowerach uczestnikach to jeden z dwóch Marków w peletonie jechał na rowerze poziomym, jak znalazł na żuławską końcówkę trasy, ja zaś debiutowałem na mojej szosie, dla której to był jak dotychczas rekordowy przejazd.

Ostatni do Braniewa dotarł Wiktor z Malborka, senior w naszym gronie, dla którego tego typu dystans też był debiutem.
Za Braniewem ciemności zaczęły gościć na trasie już na dobre, chociaż były to takie ciemności nie do końca ciemne. Słońce bowiem płytko chowa się w czerwcu za horyzont i jego poświata towarzyszyła nas przez cały czas bezchmurnej nocy.

Zawodnicy mieli przykazane zapisywać ślad gps, albo robić zdjęcia wirtualnych punktów kontrolnych, tak abym mógł zweryfikować poprawność i samodzielność przejazdu. Nikt nie miał z tym problemu, większość osób jechała na elektronicznych nawigacjach zapisujących ślad. Głównym założeniem imprezy było zmieszczenie się w limicie czasu wszystkich uczestników, także tych z tyłu ;-)

Jadąc przez warmińskie, uśpione wioski porównywałem czasy z pierwszego przejazdu w roku 2019 (edycja 2020 jechała ,,odwróconą” trasę). Wyglądało to na razie bardzo, bardzo dobrze. Mieliśmy dobrze ponad godzinę zaliczki po 100 km. Widziałem jednak, że gorąca niedziela na bezleśnych Żuławach Wiślanych będzie mocno męcząca, pomimo braku górek i ta zaliczka może zostać szybko roztrwoniona.

Peleton porwał się na grupki, ja jechałem sporo solo, trochę z Robertem, z Sylwią, minął mnie też Wiktor gdy przez Lelkowem zdecydowałem się ubrać. Do Pieniężna wjechałem z Sylwią i Robertem i w tym gronie jechaliśmy w sumie już do końca. Za Ornetą spotkaliśmy na przystanku Łukasza, Radka, Martę i Magdę i w tym gronie dotarliśmy do Pasłęka, gdzie przeżyłem lekki szok, gdy tamtejszy Orlen okazał się być zamknięty. Dwa lata temu był czynny, ale byliśmy na nim sporo później, a teraz … trzeba było jechać na pobliski Lotos, wydłużając w ten sposób trasę o całe 3 km.

Tutaj sprzedaż była tylko przez okienko, no, ale w realiach czerwcowej nocy to nie był problem. Co innego w lutym ;-). Catering szedł na całego, hot dogi, kawa, zapiekanki, jakieś inne wynalazki bo na trasie na zbyt wiele sklepów nie można było liczyć.
Z Pasłęka trasa prowadziła nowym wariantem, wykorzystującym równe asfalty do Rychlik i z Rychlik do Myślic. W ten sposób ominęliśmy mocno zużyty asfalt DW 526 Pasłęk-Myślice na który wrócimy, jak się poprawi :-)

Pagórki Pojezierza Iławskiego ponownie nieco porwały naszą grupkę, Sylwia w towarzystwie Roberta ciężko walczyła z każdym podjazdem, ja miotałem się między przodem a tyłem; spotkaliśmy się z powrotem na rondzie w Przezmarku. W międzyczasie zakończyła się nocka, świt powitał nas stylowymi mgłami i równie stylową temperaturą +8. Tak jak mgły szybko opadły, tak temperatura równie szybko zaczęła rosnąć. Sytuację ratował wiatr z kierunków północnych, co wskazywało, że od zjazdu w dolinę Wisły będzie pod wiatr, ale chłodny.
Zanim jednak pojawiła się dolina Wisły i Żuławy Kwidzyńskie, to zaliczyliśmy Kamieniec, Susz i Kisielice, gdzie na stacji benzynowej nadszedł czas mało wyrafinowanego śniadania. U mnie był to rogal, kawa i … mieszanka studencka.

Za Kisielicami droga prowadziła innym wariantem do Gardei, także z uwagi na lepszy asfalt. Ten odcinek pokonałem samotnie, tuż przed zjazdem do Wisły spotykając Magdę i Martę. Teraz z nimi pokonałem sporo kilometrów, podziwiając ich pewną, spokojną jazdę. Z czasem pojawili się jeszcze Radek i Łukasz, którzy w Gardei zjechali na chwilę z trasy do sklepu na stacji benzynowej i w ten sposób zostali z tyłu.
Na Żuławach odżyła też Sylwia i wraz z Robertem dogoniła nas w okolicach Korzeniewa. Potem jednak trudy jazdy w pełnym słońcu zaczęły powoli dawać znać i znowu się porwaliśmy. Dziewczyny razem, ja samodzielnie, Robert z Sylwią, a chłopaki nie wiadomo gdzie :-)

Za Białą Górą zaczął się najbardziej upierdliwy odcinek maratonu, bo asfalty okolic Piekła i Mątowów Małych pozostawiają od lat sporo do życzenia. Tak bardzo, że wygodnie było jechać odcinek 2 km po nowych płytach betonowych niż po słabiutkim asfalcie.
W Kończewicach przekroczyłem DK 22 i odtąd nawierzchnia była już coraz lepsza. W Lisewie spotkałem Radka, który stał na poboczu i jak się potem okazało, właśnie podejmował decyzję o wycofie. Szkoda, ale za już za rok kolejna okazja … Spokojnie kręcąc i też odczuwając trudy jazdy dotarłem do Nowej Cerkwi, gdzie zrobiłem sobie lodowy popas w cieniu drzewa.

Chwilę potem wjechałem do Ostaszewa, gdzie spotkałem Roberta poszukującego … Sylwii. On robił zakupy, podczas gdy ona pojechała, tylko nie było wiadomo gdzie. A że od dłuższego czasu wiózł na swoich plecach jej plecaczek z telefonem, to i nie było jak się z Sylwią skomunikować. Normalnie, Bareja :-)
Niewiele koledze pomogłem, bo Sylwii nie widziałem. Istniało ryzyko, że pojechała na wał Wisły, bo z Ostaszewa to taka prosta droga na niego wiedzie. A że miała rower MTB… Gdzie się ostatecznie podziewała nie wiem, bo spotkałem ją dopiero przed Marzęcinem, w towarzystwie Marty i Magdy.

Zanim jednak z Robertem ponownie się spotkałem w Tujsku i je dogoniliśmy, samodzielnie walczyłem z blachosmrodami wracającymi z Mierzei Wiślanej po długim weekendzie. Mój pas ruchu w jej kierunku był pusty i dziurawy, jechałem więc środkiem co skutecznie uniemożliwiało jakiekolwiek wyprzedzanie. Droga Drewnica-Mikoszewo jest w opłakanym stanie, prawdopodobnie przez budowę kanału żeglugowego w Nowym Świecie.

Przed Mikoszewem zorientowałem się, że po skręcie w prawo wiatr znowu będzie pięknie napędzał, co czyniło całkiem realnym dotarcie wszystkich zawodników w limicie 24 godzin. Czując szybką jazdę zjechałem w Jantarze z trasy, aby uzupełnić kalorie. Droga na plażę była obstawiona licznymi barami z jadłem wszelakim. Nie czas było jednak biesiadować, najszybciej dostałem półmetrową zapiekankę i ruszyłem w drogę.

Drogi zjazdowe znad morza zaczynały się korkować, jadąc w kierunku morza miałem pusty pas. Wygodnie i komfortowo. Z Jantara droga prowadziła przez Stegienkę, Rybinę i Sztutowo z powrotem do Rybiny, skąd obrałem kierunek na Tujsk i Marzęcino. W Tujsku czekał na mnie Robert, z którym rzuciliśmy się za dziewczynami. Wszystkimi trzema :-))
Tak jak pisałem wyżej, dogoniliśmy je w Marzęcinie, mając chwilowe prędkości podchodzące pod 40 km/h! Dochodziła godzina 17:30 i tylko kataklizm mógł spowodować niezmieszczenie się w limicie czasu. Nic takiego się nie stało i o godzinie 18:10 wjechaliśmy do Elbląga, a o 18:20 zameldowaliśmy się na mecie przy literach ELBLĄG nad rzeką, nomen omen, Elbląg. 40 minut przed upływem doby, tak więc udało się wspaniale :-)

Po serii pamiątkowych zdjęć każdy udał się na zasłużony odpoczynek. Najpierw na zieloną trawę obok liter, a potem do domu :-)
Gratuluję Karolowi zajęcia pierwszego miejsca w tej edycji imprezy, wielkie brawa dla wszystkich finiszerów a także tych, którym się teraz jeszcze nie udało, ale próbowali. Uda się za rok.

Z klasyfikacją można zapoznać się tutaj, a niebawem czeka nas afterek z wręczeniem okolicznościowych medali i naklejek – poniedziałek, 28 czerwca o godzinie 18:00 w elbląskim Bistro Burger Tatanka. Zapraszam także kibiców.







Dane wyjazdu:
565.00 km 0.00 km teren
27:56 h 20.23 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:28.0
Podjazdy:5285 m

MARATON PÓŁNOC-POŁUDNIE - ETAP 2

Niedziela, 13 września 2020 · | Komentarze 9

Trasa: PŁOCK-Skierniewice-Nowe Miasto nad Pilicą-Skarżysko Kamienna-Bodzentyn-Szydłów-Solec Zdrój-Lipnica Murowana-Limanowa-Ochotnica Górna-BUKOWINA TATRZAŃSKA

MAPA

GALERIA (z opisem)



Wypoczęty, naładowany – ja i elektronika, najedzony makaronem z obiadu i sezamkami wstaję, szybko pakuję te parę rzeczy, które targam w kuferku i opuszczam kładący się spać Płock. Robię kilka fotek iluminowanych zabytków, spoglądam na wiszący poniżej wzgórza most nad Wisłą, którym za chwilę po raz drugi w czasie MPP przekroczę Królową i puszczam klamki hamulców.

Za moment Wisłę mam już za sobą i wyjeżdżam z Płocka drogą znaną z BB Tour w kierunku Gąbina. Jest ciepło, wiatr sprzyja, ruch samochodowy nie istnieje – nic, tylko kręcić. I to robię.
Żeby jeszcze odory z mijanych ferm drobiu i chlewni tak bardzo nie wchodziły w nos to wszystko byłoby idealne. No, ale nie można mieć wszystkiego ;-) Mijam Gąbin, Sanniki, Kiernozię (fajna nazwa) i za chwilę mam półmetek maratonu, czyli 500 km za sobą. Licznik przewyższeń pokazuje około 3500 metrów, to jeszcze z 5 km przede mną.

Docieram do DK92, potem melduję się nad A2 i za nią zaczynam jazdę ścieżką rowerową prowadzącą aż do Skierniewic. Znana z tego wyjazdu droga tym razem nie jest przeze mnie zbyt długo wykorzystywana, bo ruch na jezdni nie istnieje, to i ja nie widzę powodu, aby tłuc się po polbruku, miejscami zanieczyszczonym.

Z rozpędu wjeżdżam do Skierniewic, ale tutaj szybko się orientuję, że nie skręciłem na rogatkach miasta w lewo. Za Skierniewicami trasa prowadzi najdłuższym chyba odcinkiem drogi krajowej na całym MPP. DK70 w poniedziałkową noc jest zupełnie pusta, co mnie nieco dziwi, bo prowadzi ona do ruchliwej S8. Pewnie za dnia tak różowo to nie wygląda.

Jadę przez tereny zupełnie mi nieznane, nigdy nie odwiedzone. Biała Rawska myli mi się z Rawą Mazowiecką, za to w Zakrzewie przed Białą nie myli mi się dom Mariusza Pudzianowskiego z okolicznościowym pomnikiem przed posesją. Fotka musi być :-)

Przed godziną 6 jestem w Nowym Mieście nad Pilicą, zalegająca mgła niemożliwa zrobienie fotki mostu. Wyjeżdżając z miasta mam okazję widzieć wlewającą się falę samochodów wiozących ludzi do pracy. Na pasie wyjazdowym jestem sam. Dobry układ. Tutaj też mija 600 km trasy.

Teraz układ jest prosty: o 12 muszę mieć 700 km, o godzinie 18-800 km, o 24-900 km i wtedy zostanie mi 9 godzin na ostatnie 100 km górskiej jazdy. Bułka z masłem! O domowych planach zrobienia całości w 60 godzin już dawno zapomniałem :-)

Do tej pory jadąc przez nocne Mazowsze nie widziałem długich prostych, którymi tutaj ,,jak od linijki” są poprowadzone lokalne drogi. Teraz zaczynam je widzieć, a nie jest to zbyt pasjonujące. Jedziesz, jedziesz i końca takiej prostej nie widać.

Zbliża się pora śniadania, sklep w Rusinowie jest już czynny więc wbijam się do niego. Kaloryczny pasztet, serki topione, bułki i maślanka lądują w żołądku i bez zbędnej zwłoki startuję dalej. Zapowiada się bezchmurny, gorący dzień.

Docieram do Przysuchy, gdzie z ciekawością rozglądam się za zakładami Hortexu. Są one nieco z boku więc ich nie dostrzegam. Sam natomiast ląduję na DK12, która w poniedziałkowy poranek pusta już nie jest, ale że ma pobocze to jazda nią nie przypomina rosyjskiej ruletki.

Mijając liczne sady owocowe zjeżdżam do tętniącej życiem poranka Przysuchy i równie szybko ją opuszczam, bo minuty lecą. Opuszczam też DK12 i Mazowsze a wraz z nim płaskie tereny. Zaczynają się pierwsze zmarszczki terenu, bliskość Gór Świętokrzyskich jest już odczuwalna. Nie muszę dodawać, że jadę przez tereny zupełnie dziewicze. To była zresztą główna przyczyna zapisania się na ten maraton. Nowość trasy jest dla mnie rzeczą zawsze zasadniczą.

Za Chlewiskami skręcam już centralnie w Góry Świętokrzyskie i robię podjazd do wsi Huta – łagodny, tylko dlaczego bez żadnego nawet zakrętu ? :-) Prosta od linijki pod górę. Jak jest podjazd, to musi też być zjazd i w ten sposób docieram do DK42 w Płaczkowie.

Płakać nie zamierzam, chociaż 666 km trasy nakazuje ostrożność. Na tej krajówce panuje względny spokój, a że i ona ma jakieś tam pobocze to i 10 km szybko mija. Jestem w Skarżysku-Kamiennej gdzie trasa MPP nawiązuje kontakt z S7 prowadząc drogą techniczną i starą DK 7 do Suchedniowa. Znając spokój przy S7 i S22 w okolicach Elbląga tutaj przeżywam mały szok. Sraczka blachosmrodów nie ma końca, droga nie pobocza, muszę blokować cały ruch, bo zaczyna się wyprzedzanie ,,na gazetę”. Sorry, Winettou!

Przed Skarżyskiem mija też druga doba jazdy a ja piszę na fejsie: ,,Mam przejechane 670 km. Jestem na przedmieściach Skarżyska-Kamiennej. Do mety 330 najtrudniejszych km i prawie 24 godziny. To ma szansę powodzenia. Pozdrawiam i dziękuję za wszystkie dobre słowa. Jestem naprawdę nimi poruszony. Postaram się nie zawieść.”

Nagrodą za ten krótki, ale trudny odcinek jest ładna panorama ze szczytu wzniesienia, tuż przed zjazdem do Suchedniowa. W tym mieście zajeżdżam na Orlen uzupełnić bidony oraz zaatakować coś zimnego. Lody Bounty są dobrym wyborem.

Za Suchedniowem trasa MPP prowadziła przez wieś Michniów, znaną mi z książki ,,Pozdrówcie ode mnie Góry Świętokrzyskie” Cezarego Chlebowskiego. Obecnie we wsi, spalonej i wymordowanej przez Niemców w 1943 r za pomoc partyzantom ,,Ponurego” trwa rozbudowa mauzoleum. Kilka chwil tam spędziłem, co widać w galerii.

Za Michniowem już na dobre zaczęły się Góry Świętokrzyskie , a za Bodzentynem (700 km -11:15) to już w ogóle nuda się skończyła. Dynamiczny zjazd do Bodzentyna, kojarzonego z targami koni objawił mi nową prawdę o tym mieście, siedzibie Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Tutaj handluje się masowo ciężarówkami, zwłaszcza firmy MAN. Takich ilości ciągników siodłowych tej formy jeszcze nie widziałem. Dobrze, że stały na placach ;-)

Z Bodzentyna zacząłem długą, ale łagodną wspinaczkę do Świętej Katarzyny i dalej na przełęcz Krajeńską. Nowa droga DW 752 z pasem rowerowym była miłą odmianą po łatanym zjeździe do miasta. Żar z nieba lał się już konkretny, więc jak dojrzałem ofertę z lodami i mrożoną kawą kierownica od razu skręciła w tamtym kierunku. I tak sobie siedząc w Świętej Katarzynie – dziwnie to brzmi ;-) – schładzałem swoje rozgrzane wnętrze. Czas był dobry, można było chwilę odpocząć.

Z przełęczy zrobiłem kilka zdjęć krajobrazowych i ruszyłem w dół. Teraz pas rowerowy już nie był tak przydatny, bo przy sporej prędkości okazał się … za wąski.
Po dotarciu do Daleszyc dalsza droga prowadziła nową drogą rowerową z asfaltu w okolice Rakowa. Ruch rowerowy na niej nie istniał, więc miałem całą dla siebie. Sympatycznie. Niebawem pojawił się Raków - ta nazwa już mi coś mówiła, bo w zeszłym roku jechałem GreenVelo przez Raków. Wiedziałem więc, gdzie można zjeść dobry, rowerowy obiad. Rok temu to były żołądki gęsie z dużą ilością kaszy gryczanej. Niestety, bar Arianka okazał się już nie istnieć, także i ja obszedłem się smakiem.

Za Rakowem długa i pusta prosta zaprowadziła mnie do Szydłowa, który pomylił mi się z … wstyd przyznać … Ujazdem :-). W końcu połapałem się jednak, że zamku Krzyż topór to ja tutaj nie zobaczę, a trzeba wypatrywać zabytkowych, gotyckich murów miejskich i takiegoż zamku wzniesionego przez Kazimierza Wielkiego. Nie było to trudne zadanie, tak samo jak dostrzeżenie sadów śliwkowych z których ta okolica słynie. Samych śliwek jednak nie kosztowałem.

Za Szydłowem pożegnałem się z Górami Świętokrzyskimi i na obiad zatrzymałem się w Stopnicy. Restauracja z hotelem Rywa Verci okazała się być doskonałym wyborem, najadłem się tutaj do syta, naładowałem sprzęt na ostatnią nockę w trasie, odpocząłem i już mogłem jechać dalej. Co okaże się niezwykle ważne w górach, zabieram stąd pojemnik ze spaghetti bolognese, które zjem przed ostatnimi 100 km.

A tymczasem dochodzi 17 a ja opuszczam Stopnicę i kieruję się na Solec Zdrój uparcie kojarzący mi się z Buskiem Zdrój. Są w sumie niedaleko od siebie. Przelatuję bez zatrzymania przez uzdrowisko i jadę dalej. Jakieś drobne zmarszczki na trasie są, ale generalnie płasko i zaczyna się dolina Wisły.

Mija 800 km na trasie, godzina 18 też mija – przerwa w Stopnicy pochłonęła zgodnie z planem cały margines. Teraz trzeba do północy zrobić kolejne 100 km, żeby mieć margines na ostatnie 100 km i ewentualne krótkie drzemki na przystankach autobusowych lub innych oryginalnych miejscach.

Trasa prowadzi po pięknej grobli przy stawach rybnych niedaleko Szczerbakowa. Za chwilę wjeżdżam do Wiślicy, gdzie można podziwiać zabytkową bazylikę z XIV wieku. Obecnie w remoncie, więc czasu nie tracę.
Za Wiślicą słońce chowa się za górki i zaczynam 3 nockę . Teraz wóz, albo przewóz. Widoków nie ma, okolica kompletnie terra incognita, jakieś Koszyce na drogowskazach – czy to już Słowacja? :-)) Mogę w pełni się skupić na pedałowaniu do mety.

Już po ciemku wjeżdżam do Małopolski, ostatniego województwa na trasie MPP. Bacznie obserwuję ekran telefonu bo błąd nawigacyjny w tej sytuacji może mieć katastrofalne skutki.

Za Koszycami po raz trzeci przejeżdżam Wisłę, tutaj przypominającą większy potok i trasą meandrującą jak co najmniej Biebrza zaliczam kolejne km. Oglądam kolejne nazwy miejscowości i zbliżam się do gór. Przecinam autostradę A4, puściutką jakby ją wczoraj otworzyli i zaczynam podjazd przez Porębę Spytkowską. Trasa wije się jak język, jest pokusa skrócić sobie, ale jak to tak. Żadnych nielegalnych ułatwień.

Stojąc gdzieś na poboczu ze zdziwieniem widzę, że ktoś mnie pozdrawia. To rowerowe małżeństwo Koseskich, które ku mojemu zdziwieniu kręciło km za mną. Byłem przekonany, że zamykam stawkę jadących :-). I tak sobie teraz kręcę za nimi w pewnej odległości, żeby jednak zachować czystość przejazdu solo.
Za podjazdem jest zjazd, a w Lipnicy Murowanej zatrzymuję się. Nie po to aby obejrzeć palmy wielkanocne, ale żeby zjeść makaron wieziony od Stopnicy. Dochodzi północ, jestem na 890 km, jest OK.

Dalsza jazda to odcinek DK 28 przed Limanową pokonywany razem z tym miastem w środku nocy, a więc szybko i sprawnie. Za to podjazd od Limanowej na przełęcz Ostrą do Nowej Wsi dłużył się niesamowicie, a co gorsza zacząłem ziewać. Była godzina3, do zamknięcia mety 6 godzin i 70 km. Teoretycznie to wyglądało łatwo, ale to nie były Żuławy Wiślane.

Zjazd do Kamienicy był oczywiście za krótki a tutaj szykował się przebój trasy, czyli przełęcz Wierch Młynne. Wcześniej o nie słyszałem, że jest stromo i na zjeździe jest kilkadziesiąt metrów płyt ,,jumbo”. Takich tam, żuławskich :-).

Licznik włączyłem więc w tryb ,,nachylenie” i tak do 15 procent starałem się jechać. Jak jednak pokazało się procent 17, a w świetle lamp zobaczyłem, że ścianka się nie kończy, to szybko ruszyłem z buta. Przeczucie mnie nie myliło, bo za chwilę licznik wskazał 21% i to był maks na Wierch Młynne. Fajnie, ale po co – noc była ciepła i rozgrzewka nie była mi potrzebna ;-).

Zjazd był także wymagający, bo luźne kamyczki, piasek i ogólna wąskość drogi nie zachęcały do puszczenia hamulców. Płyty nie stanowiły jakiegoś dramatu.

W końcu jednak pojawiła się Ochotnica Dolna, a jak Dolna to wiadomo było że będzie i Górna. To podobno jedna z najdłuższych wsi w Polsce (swego czasu najdłuższa – teraz Zawoja), no podjazd też był długi, chociaż bez spektakularnych ścianek. Tym razem do zdobycia była przełęcz Knurowska. Zatrzymując się na chwilę żeby wlać w siebie Kofactin Forte Shot – wojna o metę toczyła się już na całego – ponownie wyprzedziła mnie rowerowa para Koseskich.

Ich oddalające się światełka oraz guarana i kofeina buzująca we mnie sprawiły, że ruszyłem za nimi, nawet przez chwilę myśląc, że muszę być na mecie przed nimi. Myśli raczej niespotykane o 5 rano :-)
Jako że na przełęczy pojawiłem się razem z niebieściejącym niebem to oczywiście musiałem zrobić fotkę wschodu słońca nad Gorcami. Po to też w końcu jeździ się nocą.

Zjazd do Knurowa był bardzo pokręcony, ale ja już wiedziałem że tylko awaria sprzętu może mnie pozbawić mety w limicie. Była godzina 6 a ja miałem do mety 30 km. Czujność wzmogłem po wjechaniu w mgłę, która towarzyszyła mi do rozpoczęcia podjazdu finałowego w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej.

Przedtem jeszcze należało przeżyć spotkanie z DW 969 Krościenko-Nowy Targ, na której miałem problem, aby włączyć się do ruchu, taki ruch na niej panował w kierunku Nowego Targu. Dobrze, że potwornej mocy lampa tylna Bontragera wisiała na torbie podsiodłowej, to mogłem być pewny, że widać mnie z daleka. Mimo wszystko krótki odcinek z Harklowej do Ostrowska (6 km) obudził mnie dokumentnie. Do tego musiałem uporać się z brakiem wskazań licznika, którego magnes oddalił się od czujnika na widelcu. Niby proste, a motałem się z tym przez chwilę.

Do mety miałem 22 km i w tym momencie sobie uświadomiłem, że jestem w dolinie Dunajca, a poziomie 500 metrów n.p.m jak wskazywał licznik, a meta, czyli schronisko Głodówka w Bukowinie Tatrzańskej jest na wysokości 1150 metrów. Czekało mnie prawie 700 metrów przewyższenia, a czasu miałem prawie 2 godziny. Niby sporo, ale …
Włączyłem już naprawdę 6 bieg i rozpocząłem wyścig z czasem. Nie traciłem czasu na rozbieranie się, chociaż od Leśnicy-Groń jechałem już w pełnym słońcu i zaczynało robić się gorąco.

Zastanawiając się czy orgowie nie pokusili się aby puścić finiszu Gliczarowem wspinałem się jak kozica na kolejne metry dzielące mnie od upragnionej mety.
Po pokonaniu jednej konkretnej ścianki przed samą tablicą Bukowina Tatrzańska zatrzymałem się i zrobiłem fotkę finiszową. Podobno wtedy elbląski fejs zamarł, dlaczego kropka na mapie monitoringu tyle czasu stoi.

Wiedziałem jednak co robię i już za chwilę – która pewnie dla kibiców była wiecznością – wjechałem do Bukowiny i dostrzegłem widok o którym marzyłem od chwili ruszenia z Helu – panoramę Tatr :-).
Krótki zjazd do ronda w Bukowinie był miłą odmianą od wspinaczki, ale nie oznaczał jej końca. Dobrze pamiętałem z innych jazd, że do Głodówki to jeszcze trochę trzeba podjechać. Irytujący był popękany asfalt na drodze w kierunku Łysej Polany, który zmuszał do jazdy daleko od pobocza.

Jeden zakręt, drugi, ostatni podjazd i zjazd za który pojawiła się meta w Schronisku Głodówka. Akurat przy bramie stały dwie śmieciarki, ale ominąłem je bokiem i wjechałem pod budynek. Cel był osiągnięty, walka była wygrana. Byłem na mecie w sposób do tej pory niepraktykowany, czyli ,,na styk”, dokładnie o godzinie 8:37, 23 minuty przed upływem limitu maratonu, który wynosił 72 godziny (3 doby). Nie byłem ostatni :-P

Tomek Niepokój zawiesił mi na szyi medal, ja go ucałowałem jak najcenniejszą relikwię i udałem się na śniadanie. Teraz sobie przypominam, że zapomniałem zamówić posiłek maratonowy, który czekał na każdego finiszera. Zestaw śniadaniowy z podwójną jajecznicą też był smakowity :-)

No a potem udałem się na zasłużony sen, który trwał gdzieś tak do godziny 15. Kolejne godziny wypełniło mi gapienie się na panoramę Tatr z Głodówki, która jednak nie dorównuje tej z Łapszanki, w doborowym towarzystwie innych ultrasek i ultrasów.

PODSUMOWANIE


Łamiąc 1 stycznia w dość paskudny sposób łokieć mocno skomplikowałem sobie rowerowy rok 2020. Jak dodamy do tego pandemię to wychodzi, że już niczego nie można było być pewnym. Prawie trzymiesięczna przerwa od jeżdżenia sprawiła, że na starcie MPP czułem się mocno niepewnie. Niecałe 7000 km przejechane do dnia startu 12 września pozwalało jako-tako myśleć o dotarciu do mety, ale pozostawały pytania o kondycję zrastającego się łokcia i ogólne rozjeżdżenie.

Tak więc sukces w postaci ukończenia maratonu zawdzięczam naprawdę wielu osobom, które chciałbym wspomnieć i bardzo im podziękować:

- doskonałej pracy dr Kamila Orlikowskiego, który już przy stole operacyjnym wiedział, że zamierzam startować w maratonie i złożył mi łokieć w sposób absolutnie perfekcyjny – na trasie MPP ani przez chwilę złamana kończyna nie zagościła w moich myślach,

- ofiarnej pracy rehabilitanta Łukasza Sałamachy, który masażami i ćwiczeniami doprowadził łokieć do pełnej sprawności,

- pracy elbląskich rehabilitantek z ECM LifeClinica, ze Szpitala Miejskiego na ul. Komeńskiego i z Centrum Rehabilitacji na ulicy Królewieckiej,

- serwisowi rowerowemu KM Bike za staranne przygotowanie CUBE do trasy,

- Darkowi Fercho z Neksusa za przygotowanie kół ze szczególnym uwzględnieniem szprych ;-)

- kibicom, którzy zagrzewali do walki na Helu i towarzyszyli na pierwszych km: Magdzie, Marcie, Sylwii, Leszkowi, Mariuszowi, Sławkowi, Piotrowi, Łukaszowi i Krzyśkowi,

- potężnemu gronu kibicujących znajomych na Facebooku, wspierających dobrym słowem, telefonami, SMS-ami i myślami. To był pierwsza moja jazda od czasu założenia konta, kiedy spotkałem się z takim dopingiem. Wsparcie okazało się mocarne, pozwoliło pokonać wszystkie kryzysy a przede wszystkim nie zasnąć ostatniej nocy, bo po prostu nie chciałem Was zawieść, nie mogłem :-). Wielkie Dzięki!

Dziękuję też organizatorom MPP ze Stowarzyszenia Koło Ultra za przygotowanie świetnej trasy, która pozwoliła obejrzeć mi mnóstwo nowych miejsc na mapie Polski i zaznać pozytywnego zmęczenia. Dobra robota Panowie.




>>>Dalej>>>




Kategoria SUPERMARATONY