Dane wyjazdu:
Temperatura:28.0
Niedziela, 13 września 2020 ·
| Komentarze 9
Trasa: PŁOCK-Skierniewice-Nowe Miasto nad Pilicą-Skarżysko Kamienna-Bodzentyn-Szydłów-Solec Zdrój-Lipnica Murowana-Limanowa-Ochotnica Górna-BUKOWINA TATRZAŃSKA
MAPAGALERIA (z opisem)
Wypoczęty, naładowany – ja i elektronika, najedzony
makaronem z obiadu i sezamkami wstaję, szybko pakuję te parę rzeczy, które
targam w kuferku i opuszczam kładący się spać Płock. Robię kilka fotek iluminowanych zabytków, spoglądam na
wiszący poniżej wzgórza most nad Wisłą, którym za chwilę po raz drugi w czasie
MPP przekroczę Królową i puszczam klamki hamulców.
Za moment Wisłę mam już za sobą i wyjeżdżam z Płocka drogą
znaną z BB Tour w kierunku Gąbina. Jest ciepło, wiatr sprzyja, ruch samochodowy
nie istnieje – nic, tylko kręcić. I to robię.
Żeby jeszcze odory z mijanych ferm drobiu i chlewni tak
bardzo nie wchodziły w nos to wszystko byłoby idealne. No, ale nie można mieć
wszystkiego ;-) Mijam Gąbin, Sanniki, Kiernozię (fajna nazwa) i za chwilę mam
półmetek maratonu, czyli 500 km za sobą. Licznik przewyższeń pokazuje około
3500 metrów, to jeszcze z 5 km przede mną.
Docieram do DK92, potem melduję się nad A2 i za nią zaczynam
jazdę ścieżką rowerową prowadzącą aż do Skierniewic. Znana
z tego wyjazdu droga
tym razem nie jest przeze mnie zbyt długo wykorzystywana, bo ruch na jezdni nie
istnieje, to i ja nie widzę powodu, aby tłuc się po polbruku, miejscami
zanieczyszczonym.
Z rozpędu wjeżdżam do Skierniewic, ale tutaj szybko się
orientuję, że nie skręciłem na rogatkach miasta w lewo. Za Skierniewicami trasa
prowadzi najdłuższym chyba odcinkiem drogi krajowej na całym MPP. DK70 w
poniedziałkową noc jest zupełnie pusta, co mnie nieco dziwi, bo prowadzi ona do
ruchliwej S8. Pewnie za dnia tak różowo to nie wygląda.
Jadę przez tereny zupełnie mi nieznane, nigdy nie
odwiedzone. Biała Rawska myli mi się z Rawą Mazowiecką, za to w Zakrzewie przed
Białą nie myli mi się dom Mariusza Pudzianowskiego z okolicznościowym pomnikiem
przed posesją. Fotka musi być :-)
Przed godziną 6 jestem w Nowym Mieście nad Pilicą,
zalegająca mgła niemożliwa zrobienie fotki mostu. Wyjeżdżając z miasta mam
okazję widzieć wlewającą się falę samochodów wiozących ludzi do pracy. Na pasie
wyjazdowym jestem sam. Dobry układ. Tutaj też mija 600 km trasy.
Teraz układ jest prosty: o 12 muszę mieć 700 km, o godzinie
18-800 km, o 24-900 km i wtedy zostanie mi 9 godzin na ostatnie 100
km górskiej jazdy. Bułka z masłem! O domowych planach zrobienia całości w 60
godzin już dawno zapomniałem :-)
Do tej pory jadąc przez nocne Mazowsze nie widziałem długich
prostych, którymi tutaj ,,jak od linijki” są poprowadzone lokalne drogi. Teraz
zaczynam je widzieć, a nie jest to zbyt pasjonujące. Jedziesz, jedziesz i końca takiej prostej nie widać.
Zbliża się pora śniadania, sklep w Rusinowie jest już czynny
więc wbijam się do niego. Kaloryczny pasztet, serki topione, bułki i maślanka lądują w żołądku i bez zbędnej
zwłoki startuję dalej. Zapowiada się bezchmurny, gorący dzień.
Docieram do Przysuchy, gdzie z ciekawością rozglądam się za
zakładami Hortexu. Są one nieco z boku więc ich nie dostrzegam. Sam natomiast ląduję
na DK12, która w poniedziałkowy poranek pusta już nie jest, ale że ma pobocze
to jazda nią nie przypomina rosyjskiej ruletki.
Mijając liczne sady owocowe zjeżdżam do tętniącej życiem
poranka Przysuchy i równie szybko ją opuszczam, bo minuty lecą. Opuszczam też
DK12 i Mazowsze a wraz z nim płaskie tereny. Zaczynają się pierwsze zmarszczki
terenu, bliskość Gór Świętokrzyskich jest już odczuwalna. Nie muszę dodawać, że
jadę przez tereny zupełnie dziewicze. To była zresztą główna przyczyna
zapisania się na ten maraton. Nowość
trasy jest dla mnie rzeczą zawsze zasadniczą.
Za Chlewiskami skręcam
już centralnie w Góry Świętokrzyskie i robię podjazd do wsi Huta –
łagodny, tylko dlaczego bez żadnego nawet zakrętu ? :-) Prosta od linijki pod
górę. Jak jest podjazd, to musi też być zjazd
i w ten sposób docieram do DK42 w Płaczkowie.
Płakać nie zamierzam, chociaż 666 km trasy nakazuje
ostrożność. Na tej krajówce panuje
względny spokój, a że i ona ma jakieś tam pobocze to i 10 km szybko mija.
Jestem w Skarżysku-Kamiennej gdzie trasa MPP nawiązuje kontakt z S7 prowadząc
drogą techniczną i starą DK 7 do Suchedniowa. Znając spokój przy S7 i S22 w okolicach Elbląga tutaj przeżywam
mały szok. Sraczka blachosmrodów nie ma końca, droga nie pobocza, muszę
blokować cały ruch, bo zaczyna się wyprzedzanie ,,na gazetę”. Sorry, Winettou!
Przed Skarżyskiem mija też druga doba jazdy a ja piszę na fejsie: ,,Mam
przejechane 670 km. Jestem na przedmieściach Skarżyska-Kamiennej. Do mety 330
najtrudniejszych km i prawie 24 godziny. To ma szansę
powodzenia. Pozdrawiam i
dziękuję za wszystkie dobre słowa. Jestem naprawdę nimi poruszony. Postaram się nie
zawieść.”
Nagrodą za ten krótki, ale trudny odcinek jest ładna
panorama ze szczytu wzniesienia, tuż przed zjazdem do Suchedniowa. W tym
mieście zajeżdżam na Orlen uzupełnić bidony oraz zaatakować coś zimnego. Lody
Bounty są dobrym wyborem.
Za Suchedniowem trasa MPP prowadziła przez wieś Michniów,
znaną mi z książki ,,Pozdrówcie ode mnie Góry Świętokrzyskie” Cezarego
Chlebowskiego. Obecnie we wsi, spalonej i wymordowanej przez Niemców w 1943 r
za pomoc partyzantom ,,Ponurego” trwa rozbudowa mauzoleum. Kilka chwil tam spędziłem, co widać w
galerii.
Za Michniowem już na dobre zaczęły się Góry Świętokrzyskie ,
a za Bodzentynem (700 km -11:15) to już w ogóle nuda się skończyła. Dynamiczny
zjazd do Bodzentyna, kojarzonego z targami koni
objawił mi nową prawdę o tym mieście, siedzibie Świętokrzyskiego Parku
Narodowego. Tutaj handluje się masowo ciężarówkami, zwłaszcza firmy MAN. Takich
ilości ciągników siodłowych tej formy jeszcze nie widziałem. Dobrze, że stały
na placach ;-)
Z Bodzentyna zacząłem długą, ale łagodną wspinaczkę do
Świętej Katarzyny i dalej na przełęcz Krajeńską. Nowa droga DW 752 z pasem
rowerowym była miłą odmianą po łatanym zjeździe do miasta. Żar z nieba lał się już konkretny, więc jak
dojrzałem ofertę z lodami i mrożoną kawą
kierownica od razu skręciła w tamtym kierunku. I tak sobie siedząc w Świętej
Katarzynie – dziwnie to brzmi ;-) – schładzałem swoje rozgrzane wnętrze. Czas
był dobry, można było chwilę odpocząć.
Z przełęczy zrobiłem kilka zdjęć krajobrazowych i ruszyłem w
dół. Teraz pas rowerowy już nie był tak przydatny, bo przy sporej prędkości
okazał się … za wąski.
Po dotarciu do Daleszyc dalsza droga prowadziła nową drogą
rowerową z asfaltu w okolice Rakowa.
Ruch rowerowy na niej nie istniał, więc miałem całą dla siebie.
Sympatycznie. Niebawem pojawił się Raków - ta nazwa już mi coś mówiła, bo w
zeszłym roku jechałem GreenVelo przez Raków. Wiedziałem więc, gdzie można zjeść
dobry, rowerowy obiad. Rok temu to były
żołądki gęsie z dużą
ilością kaszy gryczanej. Niestety, bar Arianka okazał się już nie istnieć,
także i ja obszedłem się smakiem.
Za Rakowem długa i pusta prosta zaprowadziła mnie do
Szydłowa, który pomylił mi się z … wstyd przyznać … Ujazdem :-). W końcu połapałem się jednak, że zamku Krzyż topór to ja tutaj nie
zobaczę, a trzeba wypatrywać zabytkowych, gotyckich murów miejskich i takiegoż zamku wzniesionego przez Kazimierza
Wielkiego. Nie było to trudne zadanie, tak samo jak dostrzeżenie sadów
śliwkowych z których ta okolica słynie. Samych śliwek jednak nie kosztowałem.
Za Szydłowem pożegnałem się z Górami Świętokrzyskimi i na
obiad zatrzymałem się w Stopnicy.
Restauracja z hotelem Rywa Verci
okazała się być doskonałym wyborem, najadłem się tutaj do syta, naładowałem
sprzęt na ostatnią nockę w trasie, odpocząłem i już mogłem jechać dalej. Co
okaże się niezwykle ważne w górach, zabieram stąd pojemnik ze spaghetti
bolognese, które zjem przed ostatnimi 100 km.
A tymczasem dochodzi 17 a ja opuszczam Stopnicę i kieruję
się na Solec Zdrój uparcie kojarzący mi się z Buskiem Zdrój. Są w sumie
niedaleko od siebie. Przelatuję bez zatrzymania przez uzdrowisko i jadę dalej.
Jakieś drobne zmarszczki na trasie są, ale generalnie płasko i zaczyna się
dolina Wisły.
Mija 800 km na trasie, godzina 18 też mija – przerwa w
Stopnicy pochłonęła zgodnie z planem cały margines. Teraz trzeba do północy
zrobić kolejne 100 km, żeby mieć
margines na ostatnie 100 km i ewentualne krótkie drzemki na przystankach
autobusowych lub innych oryginalnych miejscach.
Trasa prowadzi po pięknej grobli przy stawach rybnych
niedaleko Szczerbakowa. Za chwilę wjeżdżam do Wiślicy, gdzie można podziwiać
zabytkową bazylikę z XIV wieku. Obecnie w remoncie, więc czasu nie tracę.
Za Wiślicą słońce chowa się za górki i zaczynam 3 nockę .
Teraz wóz, albo przewóz. Widoków nie ma, okolica kompletnie
terra incognita,
jakieś Koszyce na drogowskazach – czy to już Słowacja? :-)) Mogę w pełni się
skupić na pedałowaniu do mety.
Już po ciemku wjeżdżam do Małopolski, ostatniego województwa
na trasie MPP. Bacznie obserwuję ekran
telefonu bo błąd nawigacyjny w tej sytuacji może mieć katastrofalne skutki.
Za Koszycami po raz trzeci przejeżdżam Wisłę, tutaj
przypominającą większy potok i trasą
meandrującą jak co najmniej Biebrza zaliczam kolejne km. Oglądam kolejne nazwy
miejscowości i zbliżam się do gór. Przecinam autostradę A4, puściutką jakby ją
wczoraj otworzyli i zaczynam podjazd przez Porębę Spytkowską. Trasa wije się
jak język, jest pokusa skrócić sobie, ale jak to tak. Żadnych nielegalnych
ułatwień.
Stojąc gdzieś na poboczu ze zdziwieniem widzę, że ktoś mnie
pozdrawia. To rowerowe małżeństwo Koseskich, które ku mojemu zdziwieniu kręciło
km za mną. Byłem przekonany, że zamykam stawkę jadących :-). I tak sobie teraz kręcę za nimi w pewnej
odległości, żeby jednak zachować czystość przejazdu solo.
Za podjazdem jest zjazd, a w Lipnicy Murowanej zatrzymuję
się. Nie po to aby obejrzeć palmy wielkanocne, ale żeby zjeść makaron wieziony
od Stopnicy. Dochodzi północ, jestem na 890 km, jest OK.
Dalsza jazda to odcinek DK 28 przed Limanową pokonywany
razem z tym miastem w środku nocy, a więc szybko i sprawnie. Za to podjazd od
Limanowej na przełęcz Ostrą do Nowej Wsi dłużył się niesamowicie, a co gorsza
zacząłem ziewać. Była godzina3, do zamknięcia mety 6 godzin i 70 km.
Teoretycznie to wyglądało łatwo, ale to nie były Żuławy Wiślane.
Zjazd do Kamienicy był oczywiście za krótki a tutaj szykował
się przebój trasy, czyli przełęcz Wierch Młynne. Wcześniej o nie słyszałem, że
jest stromo i na zjeździe jest kilkadziesiąt metrów płyt ,,jumbo”. Takich tam,
żuławskich :-).
Licznik włączyłem więc w tryb ,,nachylenie” i tak do 15 procent starałem się jechać. Jak jednak pokazało się procent 17, a w
świetle lamp zobaczyłem, że ścianka się nie kończy, to szybko ruszyłem z buta. Przeczucie mnie nie
myliło, bo za chwilę licznik wskazał 21% i to był maks na Wierch Młynne. Fajnie,
ale po co – noc była ciepła i rozgrzewka
nie była mi potrzebna ;-).
Zjazd był także wymagający, bo luźne kamyczki, piasek i
ogólna wąskość drogi nie zachęcały do puszczenia hamulców. Płyty nie stanowiły
jakiegoś dramatu.
W końcu jednak pojawiła się Ochotnica Dolna, a jak Dolna to
wiadomo było że będzie i Górna. To podobno jedna z najdłuższych wsi w Polsce
(swego czasu najdłuższa – teraz Zawoja), no
podjazd też był długi, chociaż bez spektakularnych ścianek. Tym razem do
zdobycia była przełęcz Knurowska. Zatrzymując się na chwilę żeby wlać w siebie
Kofactin Forte Shot – wojna o metę
toczyła się już na całego – ponownie
wyprzedziła mnie rowerowa para Koseskich.
Ich oddalające się światełka oraz guarana i kofeina buzująca
we mnie sprawiły, że ruszyłem za nimi, nawet przez chwilę myśląc, że muszę być
na mecie przed nimi. Myśli raczej niespotykane o 5 rano :-)
Jako że na przełęczy pojawiłem się razem z niebieściejącym
niebem to oczywiście musiałem zrobić fotkę wschodu słońca nad Gorcami. Po to też w końcu jeździ się nocą.
Zjazd do Knurowa był bardzo pokręcony, ale ja już wiedziałem
że tylko awaria sprzętu może mnie pozbawić mety w limicie. Była godzina 6 a ja
miałem do mety 30 km. Czujność wzmogłem po wjechaniu w mgłę, która towarzyszyła
mi do rozpoczęcia podjazdu finałowego w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej.
Przedtem jeszcze należało przeżyć spotkanie z DW 969
Krościenko-Nowy Targ, na której miałem
problem, aby włączyć się do ruchu, taki
ruch na niej panował w kierunku Nowego Targu. Dobrze, że potwornej mocy
lampa tylna Bontragera wisiała na torbie podsiodłowej, to mogłem być pewny, że
widać mnie z daleka. Mimo wszystko krótki odcinek z Harklowej do Ostrowska (6
km) obudził mnie dokumentnie. Do tego
musiałem uporać się z brakiem wskazań licznika, którego magnes oddalił się od
czujnika na widelcu. Niby proste, a motałem się z tym przez chwilę.
Do mety miałem 22 km i w tym momencie sobie uświadomiłem, że jestem w dolinie
Dunajca, a poziomie 500 metrów n.p.m jak wskazywał licznik, a meta, czyli
schronisko Głodówka w Bukowinie Tatrzańskej jest na wysokości 1150 metrów.
Czekało mnie prawie 700 metrów przewyższenia, a czasu miałem prawie 2 godziny.
Niby sporo, ale …
Włączyłem już naprawdę 6 bieg i rozpocząłem wyścig z czasem.
Nie traciłem czasu na rozbieranie się, chociaż od Leśnicy-Groń jechałem już w
pełnym słońcu i zaczynało robić się gorąco.
Zastanawiając się czy orgowie nie pokusili się aby puścić finiszu Gliczarowem
wspinałem się jak kozica na kolejne metry dzielące mnie od upragnionej mety.
Po pokonaniu jednej konkretnej ścianki przed samą tablicą Bukowina Tatrzańska zatrzymałem się i
zrobiłem fotkę finiszową. Podobno wtedy elbląski fejs zamarł, dlaczego kropka
na mapie monitoringu tyle czasu stoi.
Wiedziałem jednak co robię i już za chwilę – która pewnie
dla kibiców była wiecznością – wjechałem do Bukowiny i dostrzegłem widok o którym
marzyłem od chwili ruszenia z Helu – panoramę Tatr :-).
Krótki zjazd do ronda w Bukowinie był miłą odmianą od
wspinaczki, ale nie oznaczał jej końca. Dobrze pamiętałem z innych jazd, że do
Głodówki to jeszcze trochę trzeba podjechać. Irytujący był popękany asfalt na drodze
w kierunku Łysej Polany, który zmuszał do jazdy daleko od pobocza.
Jeden zakręt, drugi, ostatni podjazd i zjazd za który
pojawiła się meta w Schronisku Głodówka. Akurat przy bramie stały dwie
śmieciarki, ale ominąłem je bokiem i wjechałem pod budynek. Cel był osiągnięty, walka była wygrana. Byłem
na mecie w sposób do tej pory niepraktykowany, czyli ,,na styk”, dokładnie o
godzinie 8:37, 23 minuty przed upływem limitu maratonu, który wynosił 72
godziny (3 doby). Nie byłem ostatni :-P
Tomek Niepokój zawiesił mi na szyi medal, ja go ucałowałem
jak najcenniejszą relikwię i udałem się na śniadanie. Teraz sobie przypominam,
że zapomniałem zamówić posiłek
maratonowy, który czekał na każdego finiszera. Zestaw śniadaniowy z podwójną jajecznicą też
był smakowity :-)
No a potem udałem się na zasłużony sen, który trwał gdzieś
tak do godziny 15. Kolejne godziny wypełniło
mi gapienie się na panoramę Tatr z Głodówki, która jednak nie dorównuje tej z
Łapszanki, w doborowym towarzystwie innych ultrasek i ultrasów.
PODSUMOWANIE
Łamiąc 1 stycznia w dość paskudny sposób łokieć mocno skomplikowałem
sobie rowerowy rok 2020. Jak dodamy do tego pandemię to wychodzi, że już
niczego nie można było być pewnym. Prawie trzymiesięczna przerwa od jeżdżenia
sprawiła, że na starcie MPP czułem się mocno niepewnie. Niecałe 7000 km przejechane
do dnia startu 12 września pozwalało jako-tako myśleć o dotarciu do mety, ale pozostawały
pytania o kondycję zrastającego się łokcia
i ogólne rozjeżdżenie.
Tak więc sukces w postaci ukończenia maratonu zawdzięczam
naprawdę wielu osobom, które chciałbym wspomnieć i bardzo im podziękować:
- doskonałej pracy dr
Kamila Orlikowskiego, który już przy stole operacyjnym wiedział, że zamierzam startować
w maratonie i złożył mi łokieć w sposób absolutnie perfekcyjny – na trasie MPP
ani przez chwilę złamana kończyna nie zagościła w moich myślach,
- ofiarnej pracy rehabilitanta Łukasza Sałamachy, który
masażami i ćwiczeniami doprowadził łokieć do pełnej sprawności,
- pracy elbląskich rehabilitantek z ECM LifeClinica, ze Szpitala
Miejskiego na ul. Komeńskiego i z Centrum Rehabilitacji na ulicy Królewieckiej,
- serwisowi rowerowemu KM Bike za staranne przygotowanie
CUBE do trasy,
- Darkowi Fercho z Neksusa za przygotowanie kół ze szczególnym
uwzględnieniem szprych ;-)
- kibicom, którzy
zagrzewali do walki na Helu i towarzyszyli na pierwszych km: Magdzie, Marcie, Sylwii,
Leszkowi, Mariuszowi, Sławkowi, Piotrowi, Łukaszowi i Krzyśkowi,
- potężnemu gronu kibicujących znajomych na Facebooku,
wspierających dobrym słowem, telefonami, SMS-ami i myślami. To był pierwsza
moja jazda od czasu założenia konta, kiedy spotkałem się z takim
dopingiem. Wsparcie okazało się mocarne,
pozwoliło pokonać wszystkie kryzysy a przede wszystkim nie zasnąć ostatniej
nocy, bo po prostu nie chciałem Was zawieść, nie mogłem :-). Wielkie Dzięki!
Dziękuję też organizatorom MPP ze Stowarzyszenia Koło Ultra
za przygotowanie świetnej trasy, która pozwoliła obejrzeć mi mnóstwo nowych
miejsc na mapie Polski i zaznać pozytywnego zmęczenia. Dobra robota Panowie.
>>>
Dalej>>>