INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.89 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:27288.00 km (w terenie 913.00 km; 3.35%)
Czas w ruchu:1261:32
Średnia prędkość:21.56 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:122465 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:501553 kcal
Liczba aktywności:65
Średnio na aktywność:419.82 km i 21h 22m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
370.00 km 0.00 km teren
33:34 h 11.02 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:30.0
Podjazdy: m

MARATON PÓŁNOC-POŁUDNIE - ETAP II

Wtorek, 18 września 2018 · | Komentarze 6

Trasa: ZŁOCZEW-Nowa Brzeźnica-Janów-Mirów-Zawiercie-Ogrodzieniec-Olkusz-Trzebinia-Zator-Zawoja-Czarny Dunajec-Ząb-Murzasichle-BUKOWINA TATRZAŃSKA

GPS (całość)

MAPA (całość)

GALERIA (z opisem, całość)

>>> DALEJ>>>



O 1 w nocy ruszamy w trasę opuszczając zaspany Złoczew. Niebawem przejeżdżamy przez Stolec, miejscowość, która budziła mój uśmiech już na etapie uczenia się trasy maratonu. Biorąc pod uwagę panujące ciemności, można by strawestować, że byliśmy w czarnej d...ie.

W prawdziwej czarnej d… znalazł się w Osjakowie Stasiu, który ze spokojem mi tam zakomunikował, że na kwaterze w Złoczewie zostawił … portfel. 25 km w plecy x 2 to 50 km w gratisie. To się nazywa dokręcanie do 1000 km ;-). Ryzyka, że portfela nie znajdzie, nie było także nie musiał szaleńczo pędzić.

Pożegnałem zatem kolegę, obiecując sobie ponowne spotkanie i ruszyłem ku wschodzącemu słońcu. Zatrzymałem się w Pajęcznie aby uwiecznić elegancko iluminowaną szkołę. Od Nowej Brzeźnicy poruszałem się drogą znaną z maratonu-pielgrzymki do Częstochowy, który w dawnych czasach posłużył do uzyskania kwalifikacji do pierwszego BB Tour 2010. Nie trwało to jednak długo, bo trasa MPP jest zawsze układana z maksymalnym ominięciem dużych miast i rozpoczęło się wielkie mijanie Częstochowy.
W Nowym Broniszewie zarządziłem sobie przerwę śniadaniową przy lokalnym sklepiku z ciepłymi pączkami, drożdżówkami i kefirem w roli głównej. Po śniadaniu byłem gotowy na jurajskie podjazdy.

Przecudnej urody pogoda dodawała mocy i można było się zacząć zastanawiać, gdzie tutaj najlepiej szukać serwisu rowerowego. Po głowie chodziło mi Zawiercie, którego opłotkami prowadziła trasa ale jak to na opłotkach – poza sklepami spożywczymi niczego tam nie znalazłem. A do centrum szkoda było mi czasu, aby zjeżdżać. Zapowiadała się trzecia nocka w trasie i to w pełnych górach, więc cenna była każda minuta.

Pierwszy raz tak naprawdę przemierzałem Jurę Krakowsko-Częstochowską więc z ciekawością rozglądałem się na boki, fotografując różne obiekty, które zobaczyć możecie w galerii.
Rozpoczęła się jazda interwałowa, a pierwszy podjazd który utkwił mi w pamięci to wspinaczka od Złotego Potoku w kierunku Niegowej. Dobre asfalty pozwalały, mimo awarii, puścić się z góry bez zbędnego hamowania. Podjazdy swoim charakterem przypominały Wysoczyznę Elbląską, więc czułem się jak u siebie.

Niebawem przekroczyłem CMK pod Górą Włodowską i w oczekiwaniu na ewentualne Pendolino zjadłem sobie II śniadanie ekspresu się nie doczekawszy. Zaraz potem były Włodowice w których zaliczyłem krótką skuchę nawigacyjną, bo drogowskazy na zamek w Morsku brzmiały interesująco. Ten jednak musi poczekać na moje odwiedziny jeszcze jakiś czas.
Niebawem przeleciałem przez wspomniane peryferie Zawiercia i rozpocząłem lekką wspinaczkę w kierunku zamku Ogrodzieniec. Ten akurat już miałem okazję w tym roku widzieć, więc pokusa turystyczna postoju zmalała. A że przed Podzamczem doszedł mnie w końcu Stasiu w doborowym towarzystwie Anity to i o postoju zupełnie zapomniałem.

Wspólnie dojechaliśmy do Podzamcza, a chwilę potem do Ogrodzieńca i pojawiliśmy się na DW 791 prowadzącej w kierunku Olkusza. Skończyła się cicha jazda, bo droga była już opanowana przez poniedziałkowo obudzone blachosmrody.
Po minięciu tablicy oznajmującej wjazd do województwa małopolskiego, ostatniego na trasie MPP, pojawił się elegancki podjazd na którym zostawiłem daleko w tyle Anitę i Stasia. Potem czekał szybki przelot przez Klucze z fabryką chusteczek, papierów, ręczników i innego ustrojstwa kuchenno-łazienkowego i kolejna wspinaczka do Olkusza oraz szaleńczy zjazd tamże.
Pojawiły się też drogowskazy kierujące na Pustynię Błędowską, którą kiedy tylko miałbym odpowiedni zapas czasu, odwiedziłbym na pewno. Cóż, zapasu nie było …

W Olkuszu wykorzystałem wiedzę mieszkańca, który wskazał mi serwis rowerowy, znajdujący się idealnie przy trasie maratonu. Do tego w pobliżu miałem Biedronkę, McDonalds, Circle K i jeszcze centrum handlowe na dodatek. A pora była wybitnie obiadowa :-)
W serwisie Gianta głośnym okrzykiem oderwałem serwisanta od jakiegoś koła i na jednym wdechu opowiedziałem mu swoją historię. Skupiłem się zwłaszcza na tym, że czas leci. O dziwo zrozumiał mnie całkowicie i już po chwili moje koło siedziało w centrownicy. Ja zaś ruszyłem na obiad w kierunku złotej litery M, bo nie ma to jak 1000kcal Big Mac’a z frytkami. Nie zapomniałem też o chłopaku wymieniającym mi ekspresowo szprychę, bo usługi ekspresowe muszą być bez dwóch zdań odpowiednio wynagradzane.
I tak to spokojnie pałaszując obiad przyglądałem się pracy profesjonalisty wartego w tej sytuacji każdych pieniędzy i każdego posiłku :-).

Już po chwili dysponowałem w pełni sprawnym rowerem i hamulcem z tyłu też. Można było opuszczać Olkusz i ruszać dalej na południe. Na celowniku była Trzebinia – nie muszę dodawać, że były to okolice zupełnie mi dotychczas nieznane.
Droga do niej prowadziła raczej z góry, bo Jura została już z tyłu, a trasa maratonu zbliżała się do doliny Wisły pod Zatorem. Uatrakcyjnieniem banalnego i nadal samotnego pedałowania był telefon od Roberta Janika w sprawie lokalizatora, który – jak to u mnie robi się już tradycją – zamilkł. Powodem był brak zasilania i Robert zasugerował, aby podłączyć go do mojego powerbanka. Na nim miałem już ładowaną komórkę oraz własny GPS, więc trudno było tę prośbą spełnić.

Na konieczność dokumentacji trasy rozpocząłem fotografowanie punktów kontrolnych, czyli sprawdzoną od czasu MRDP 2013 najlepszą metodę kontroli przejazdu trasy. Ta elektronika nas kiedyś zgubi …
Za Trzebinią trasa już zupełnie się wywłaszczyła i do Wisły pod Zatorem dotarłem szybko i sprawnie. Królowa w tym miejscu jest wąska i niepozorna, zupełnie niepodobna do jej wersji na Żuławach Wiślanych. Wiedziałem też, że od tego momentu czeka mnie już tylko jazda w górę. Lekko licząc 150 km podjazdów ;-)

Najpierw jednak czekała DK 44, której trzy kilometry trzeba było zaliczyć. Warto jednak było, bo most kolejowy na Skawie w jej pobliżu wart było rzucenia okiem. Skawę miałem zresztą okazję jeszcze oglądać, bo doliną tej rzeki jeszcze jakiś czas prowadziła trasa.
Od punktu kontrolnego w Woźnikach płaskie się skończyło i zacząłem zbierać metry pionowe. Woźniki, a potem zwłaszcza Witanowice – na szczycie których zdałem relację telefoniczną z imprezy mojej rodzince dały mi odczuć trudy imprezy.
Trochę żałowałem, że trasa omija Wadowice, które były na wyciągnięcie ręki, ale ideą tego maratonu jest jak najstaranniejsze omijanie dróg krajowych. Turlałem się więc drogami bocznymi, kilka razy borykając się nawigacyjnie i zasięgając języka w mapach smartfona, którego od dwóch tygodni starałem się nauczyć i okiełznać.

Zmęczenie zaczęło narastać. Do tego stopnia, że przed zjazdem, którego nie byłem pewien, wolałem zajrzeć do gospodarstwa i upewnić się, że jazdę w dobrym kierunku. I tak to w końcu dotarłem do znanego dotychczas z okien pociągu zbiornika retencyjnego na Skawie Świnna Poręba, tudzież Jeziora Mucharskiego.
Odpoczywając przed najlepszymi pojazdami trasy MPP zrobiłem krótką sesję fotograficzną, podczas której dojechali Anita i Stasiu, których nie opuściłem już prawie do samej mety.

Wspólnie pokonaliśmy podjazd do Tarnawy Wyżnej i przez Krzeszów zjechaliśmy do Stryszawy. Na tym zjeździe 1-2 centymetry dzieliły mnie od gleby życia, kiedy to przy prędkości dobrze ponad 50 km/h dostrzegłem w zapadającym zmroku jedyną chyba dziurę na trasie całego maratonu usytuowaną na środku drogi. Nie jechałem jeszcze na lampach PROX’a i dlatego zobaczyłem ją w ostatniej chwili. Przednie koło ją ominęło, natomiast tylne złapało krawędzią obręczy.

Oględziny w Stryszawie pod sklepem, gdzie zrobiliśmy zakupy na noc i ubraliśmy się stosownie do okoliczności, przyniosły wiadomość, że mam pękniętą obręcz. Szprychy wytrzymały. Chyba wolałbym na odwrót :-)
Tymczasem rozpoczął się podjazd na przełęcz Przysłop między Stryszawą a Zawoją. Robiłem ją już dwa razy, ale zawsze od strony Zawoi. Teraz nowy asfalt znacznie ułatwił pojazd, a zjazd z uszkodzoną obręczą i tak był spokojny. Zawoja, podobno najdłuższa i największa wieś w Polsce faktycznie ciągnęła się i ciągnęła, a wraz z nią podjazd pod przełęcz Krowiarki, czyli zdobywaliśmy Babią Górę. Prawie. Na przełęczy byliśmy o 22. Pierwotny plan przewidywał bycie o tej porze już na mecie zawodów do której było stąd 80 km …

Chwilę potem rozpoczął się zjazd, z którego pamiętam przeraźliwe zimno i to nie w palce dłoni, które są moim najsłabszym punktem cieplnym w niskich temperaturach, ale całego ciała. Zupełnie nie pamiętam, jak dotarłem do Jabłonki, ale pamiętałem, żeby skręcić w kierunku Orlena znajdującego się w tej miejscowości i nie pojechać DK7 na Słowację.

Na Orlenie czekająca ze Stasiem Anita poratowała i chyba zasponsorowała małą kawę, bo ze mną było całkiem słabo i kryzys trwał w pełni. Grzali się tutaj też inni bikerzy i niebawem spora grupa ruszyła na ostatnie kilometry. Ja wraz z nimi, bo kawa poczyniła cuda. Przez Czarny Dunajec przejechaliśmy bez zatrzymywania rozpoczęliśmy jazdę bokami w kierunku Zębu. Jazda łagodnym podjazdem zakończyła się ostrą wspinaczką do wsi Kamila Stocha, podobno najwyżej położonej w Polsce.

Do szału doprowadzał mnie oświetlony koniec podjazdu, bo z dołu to wydawało się, że wspinamy się prosto do nieba. Lampy były tak nierzeczywiście wysoko, że koniec wspinaczki wydawał się nieosiągalny. W końcu jednak Ząb został zdobyty i nastąpił zjazd do Poronina. Ktoś tam sugerował aby olać mijankę i tory kolejowe pokonać skrótem pieszym, ale większość pojechała zgodnie z wytycznymi orgów.

W Poroninie ciężko było poznać co się dzieje i jak jedziemy, bo miasteczko było rozkopane ale w końcu je opuściliśmy kierując się na Murzasichle. To miał być ostatni konkretny podjazd na trasie i wjazd na teren TPN.
Ciągnęła się ta wieś i ciągnęła, ciągnęliśmy się i my, aż wreszcie ja odpadłem. Stwierdziłem, że muszę położyć się spać na chwilę, bo inaczej nic z tego nie będzie. Stasiu i Anita byli odmiennego zdania, ale ja już ich nie słyszałem. Zaległem na przystanku w pozycji regulaminowej i zasnąłem.

Za długo nie pospałem, bo połowa września to już nie jest pora na spanie saute w górach. Siadłem na siodełku, ale to jeszcze nie było to. Dla urozmaicenia ruszyłem ,,z buta’’ do skrzyżowania z drogą Zakopane-Łysa Polana. I tak to pieszo wszedłem na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego, ale biletu nie kupowałem.
To tuptanie obudziło mnie dokumentnie i od drogowskazu: Łysa Polana 12, byłem już gotowy jechać. Bliskość mety była już wyczuwalna i w ciągu godziny dotarłem do celu, czyli Schroniska Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej.

Zalogowałem się w biurze zawodów we wtorek o 5:10 (3 godziny 50 minut przed upływem limitu 72 godzin) i po konsumpcji dwóch żurków oraz odebraniu medalu ruszyłem na pokoje, dołączając w pokoju do pogrążonego w śnie Łukasza Tymoszuka, czyli forumowego Yoshko, który dotarł na metę nieco szybciej razem z Anitą Ignaczak i Stasiem Piórkowskim o godzinie 4:00.
Wstający powoli dzień nie utrudniał szybkiego zaśnięcia, za to niezłym przerywnikiem było wejście jednego z organizatorów bodajże około godziny 8 z grzeczną sugestią szybkiego opuszczenia pokoju i przeprowadzki do innego, bo,, inna grupa, rezerwacja i ogólnie wypad’’. To była jedyna rysa na perfekcyjnie zorganizowanym maratonie, bo dalsze spanie po przejściu do innego budynku schroniska już nie mogło się powieść.

Nie było jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło ruszyłem na śniadanie, potem na oscypki nieopodal schroniska, następnie lekki spacer a potem na obiad w schronisku. Wszystko to w bezpośredniej bliskości urzekającej tatrzańskiej panoramy i powietrza. Integrowałem się też z przybyłymi na metę nieco po limicie Arkiem (Wąski) i Karoliną (Linus), Stasiem i Anitą oraz kilkoma innymi osobami, które jeszcze w schronisku przebywały.

W końcu nadszedł czas na pożegnanie się, spakowanie dobytku i wyruszenie do Krakowa na pociąg do domu. Z Zakopanego bowiem pociągi nie jeździły, a nawet gdyby jeździły to ja już miałem bilet z Krakowa kupiony. Zapowiadała się czwarta nocka w trasie, okrężnej trasie do stolicy Małopolski. Byłem gotowy, pomimo pękniętej obręczy …

>>>DALEJ>>>


Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
565.00 km 0.00 km teren
34:36 h 16.33 km/h:
Maks. pr.:60.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:6057 m

MARATON PÓŁNOC-POŁUDNIE - ETAP I

Sobota, 15 września 2018 · | Komentarze 4

Trasa: HEL-Władysławowo-Luzino-Kościerzyna-Czersk-Tuchola-Mrocza-Nakło nad Notecią-Mogilno-Słupca-Kalisz-ZŁOCZEW

GPS (całość)

MAPA (całość)

GALERIA (z opisem, całość)

>>> DALEJ >>>



Maraton Północ-Południe to jedna z imprez integracyjnych Forum Podróżerowerowe. info. Obserwowałem jego inaugurację w roku 2016, w roku 2017 ruszyłem z ekipą obejrzeć ,,na żywo’’ start imprezy z Helu, a w roku 2018 przyszedł czas na pełną integrację z malowniczą trasą z Helu do Bukowiny Tatrzańskiej.

Wydawało mi się, że kilka osób z Elbląga da się namówić na udział w tej imprezie, ale chłopaki wybrali łatwiejszą opcję roku 2018, czyli maraton BB Tour. I w ten sposób pozostało mi samodzielnie reprezentować Elbląg. Czułem ciężar odpowiedzialności na sobie ;-)
Na Hel wybrałem się dzień wcześniej standardowym środkiem transportu, czyli PKP, i zamieszkałem w Hotelu Cassubia. Na początek Polski dotarł też Robert, który zamierzał potowarzyszyć mi kilka kilometrów na trasie i zaliczyć dwie nowe ulice Księżycowe na Kaszubach. Zamieszkaliśmy razem w jednym pokoju. Odebrałem pakiet startowy w którym wyróżniała się stylowa czapeczka kolarska.

Po twardo przespanej nocy – pomimo bliskości hałasującej stacji PKP – ruszyliśmy na poszukiwanie dobrego źródła śniadania. Okazała się nim cukiernia blisko dworca, czynna już od 7 rano. Kawa, herbata, drożdżówki i własne musli musiały wystarczyć na początek pracowitego dnia.

Kilka minut po ósmej dotarliśmy na miejsce startu maratonu wyznaczone pod latarnią morską na Helu. Po dwóch nieudanych MRDP powinienem czuć do ruszania spod latarni morskich niechęć, ale nie należy przecież ulegać stereotypom. Z każdą minutą przybywało zawodników, ujrzałem też kibiców z Elbląga, którzy jechali nocą na swoich rowerach poziomych. Pojawił się radiowóz Policji, co wskazywało, że start tuż, tuż. Nastąpiła krótka odprawa i o 9 ruszyliśmy w Polskę.

Jak podają statystyki, ruszyło 71 osób, z czego – uprzedzając nieco fakty – na metę nie dotarły 3, a czwarta była od tego niedaleko...
Spokojnym tempem, niemającym jednak wiele wspólnego z tym podanym w komunikacie startowym (25km/h), a oscylującym bardziej przy 35 km/h grupa ruszyła w kierunku Jastarni, gdzie radiowozy i karetka miały się z nami pożegnać w miejscu lotnego startu ostrego.

Czułem się bezpiecznie jadąc tuż przed karetką, gdyż taka prędkość mogła być dla mnie zabójcza:-). Razem ze mną jechali przez chwilę, Wojciech i Piotr Łuszcz, wyposażeni w stylowe kuferki, no ale nie tak stylowe jak mój Piknik ;-). Chłopaki zjechali w kierunku morza i tyle ich widziałem; pozostało mi dojść koniec peletonu. O kibicach z Elbląga dyplomatycznie nie wspomnę, bo ostatni kontakt z nimi miałem jeszcze na ulicach Helu.
I tak to jadąc szalonym tempem po godzinie byłem już we Władysławowie, gdzie przy stacji Circle K czekał na mnie Robert, a poziomi Marek i Zbyszek pomachali mi na pożegnanie.

Za chwilę zjechaliśmy z głównej drogi i elegancką drogą dla rowerów pędziliśmy na południe nadziewając się na kontrę przeciwnego wiatru, który odczuwalnie spowalniał. Zaczęły się zmarszczki Kaszub północnych mające swoją kulminację na pięknym podjeździe z Czymanowa do Gniewina, gdzie natknęliśmy się na pierwszych ,,tuptusiów’’. Po drodze dogoniliśmy Stanisława Piórkowskiego, z którym przyjdzie mi przejechać wspólnie wiele kilometrów – ale to później.

Na przedmieściach Bolszewa zatrzymaliśmy się z Robertem na pierwszy posiłek w sklepie i uzupełnienie płynów. Chwilę potem czekało nas kilka emocjonujących inaczej kilometrów DK 6 aż dotarliśmy do Luzina, w którym zakończyliśmy kibicowanie na trasie MPP 2017. Teraz jechaliśmy dalej a Robert na swoje Księżycowe uciekł ode mnie w Niedźwiadku.
I już samotnie pokonuję zjazdy i podjazdy serca Kaszub, walcząc z pokusą fotografowania co ładniejszych landszaftów. Pokusa kilka razy okazuje się silniejsza, ale tylko kilka razy. Solidny obiad planuję w Stężycy, gdzie znam dobrą pizzerię z wcześniejszych wyjazdów. Tam idzie szybki atak na makaron zapiekany z serem. Poprawiam to sałatką i ruszam dalej.

Niebawem docieram do płonącej Kościerzyny aby rozpocząć nowy dla mnie odcinek do Wdzydz Kiszewskich. Spoglądam na obwodnicę tego miasta na DK 20 i ciesząc się ze znacznie mniejszego ruchu samochodowego wbijam się w lasy, które doprowadzą mnie do Wdzydz. Tam mam w planie obejrzenie z dołu wieży widokowej, której nie było, gdy wiele lat temu byłem tam rowerem pierwszy raz.

Zanim jednak ujrzałem Wdzydze ujrzałem i poczułem pękniętą szprychę oraz bijący hamulec tylnego koła. Wróciły koszmary pękających szprych z MRDP 2017 oraz pękniętej obręczy z P1000J 2018. Poczułem, że mam wyraźnego pecha :-/. Było sobotnie popołudnie i perspektywa kilkudziesięciu godzin jazdy do otwarcia serwisów rowerowych w poniedziałek o 10 rano.
Rozpiąłem tylny hamulec i ciesząc się, ze teraz płaska Polska przede mną potoczyłem się dalej. Toczyłem się dość sprawnie, bo niebawem dotarłem do rowerzysty na MTB, który na mój widok jakby dostał szpilę w tyłek, bo ruszył dynamicznie do przodu. Takich okazji to ja nie przepuszczam ;-).

Nie bacząc na ryzyko pękania dalszych szprych ruszyłem za nim w pogoń i po dojściu jechałem sobie tuż za nim. Niebawem rozpoczęła się nasza rozmowa, podczas której Marcin z Wiela powiedział, że zna dobry serwis z Brus, który może będzie miał ochotę na dojazd do Czerska i wymianę szprychy. Od razu chłopaka polubiłem i zadeklarowałem ekstra napiwek.
Podczas gdy on wykonywał telefon, ja obejrzałem wieżę widokową i lekko się zamotałem z kierunkami we Wdzydzach, wbijając się w jakieś szutry i jeszcze szybciej wracając do Marcina, który niestety nie miał dobrych wiadomości, bo w sobotni wieczór serwis nie odbierał telefonów.

Cóż więc, trzeba był ruszać dalej. W Wielu pożegnałem się z kolegą, wyraźnie zafascynowanym maratonowymi opowieściami i snującym plany startu w takiej imprezie. Zostawiłem mu swój telefon na wszelki wypadek – jakby serwis odpowiedział – ale wiedziałem, że w sobotę to ludzie mają ciekawsze zajęcia niż serwisowanie roweru i to na wyjeździe.

Niebawem pojawił się Czersk i pyknęło 200 km na liczniku. Zaczęła się pierwsza nocka w trasie, podczas której zatrzymałem się w Tucholi na uzupełnienie płynów. Za Tucholą trasa skręcała w mało intuicyjnym miejscu na południe, więc skorzystałem z nawigacji grupy bikerów, która wyprzedziła mnie po drodze. I tak do Nakła nad Notecią toczyliśmy się po różnego rodzaju asfaltach.

Od tego miasta nawierzchnia już jest OK i jazda nie przyprawia o ból głowy z powodu szprychy. Nad ranem stołuję się w Łabiszynie na Orlenie, gdzie zapodaję sobie nowość ,,żywieniową’’ w moich jazdach maratonowych o nazwie Kofactin (miałem ze sobą) oraz zapiekankę w ramach wczesnego śniadania. Zestaw zostaje poprawnie przyjęty przez organizm i można jechać dalej. Na tej stacji spotykam innych zawodników oraz zawodniczkę, ale ich numery umykają w mrokach nocy.

Powoli zaczyna świtać i z nowym dniem jedzie się tak jakoś inaczej. Zwłaszcza, że jest to dzień moich urodzin, a doprawdy trudno sobie wymarzyć lepszą imprezę dla bikera niż maraton :-). Postanawiam sobie nie żałować urodzinowych prezentów … żywieniowych. Chociaż najchętniej otrzymałbym szprychę z serwisem :-).

Przed Słupcą moim oczom ukazują się Wąski i Linus, czyli Arek i Karolina z którymi będę się jeszcze wiele razy tasował na trasie, a i razem jechał też. Mija też pierwsza doba jazdy podczas której wykręcam 410 km co jest jednym ze słabszych wyników w historii. W Słupcy motam się na rondzie nie dostrzegając bocznej drogi i wbijając się na DK 92 oraz na Orlen przy okazji. W obroty idą hot-dogi i sok bo mi głód wzrok upośledza.

Na niebie gości słońce, w plecach mam wiatr a pod kołami dobry asfalt i rośnie we mnie nadzieja, że może doturlam się do poniedziałkowego otwarcia serwisów rowerowych. Tymczasem pokonuję płaskie okolice przed Kaliszem zastanawiając się, co też rowerowego zjem w tym dawnym mieście wojewódzkim.

Te rozważania kończą się w miejscowości Chocz, gdzie dostrzegam małą Restaurację Piotruś przy samej drodze; co ważne z ludźmi w środku. Zasiadam więc do stołu i ja, zamawiam rosoły z makaronem i poprawiam mało rowerowym dużym kotletem z ziemniakami. Urodzinowy obiad w Choczu – bezcenne! Tak taniej restauracji to jeszcze nie widziałem.
Niebawem osiągam Kalisz wraz z grupą pod przewodnictwem Anity Ignaczak i Stasia Piórkowskiego. Podczepiam się pod nich, żeby nie błąkać się zbytnio po ulicach, ale jak widzę że zmierzają na przerwę obiadową to dyskretnie opuszczam towarzystwo, bo obiad to ja już mam w sobie.

W nogach mam też 500 km i o 15:30 wyjeżdżam z Kalisza. Zaczyna się jazda po zupełnie dziewiczych dla mnie drogach, tak bocznych jak tylko możliwe i tak miejscami nierównych, że znowu wraca strach o tylne koło.
Toczę się spokojnym patataj i w ten sposób dochodzi mnie Stasiu Piórkowski z którym przemierzę większość pozostałych kilometrów MPP. Szybko ustalam, że planuje on nocleg podczas drugiej nocy w trasie, co jest też zgodne z moimi zamiarami. Zdradza mi patent na dobre spanie w … klasztorach.

Jak dla mnie może być, chociaż czy zakonnicy (zakonnice) się nie wystraszą? Na horyzoncie pojawia się Złoczew, godzina jest nienajgorsza na początek snu, bo dochodzi 19, czyli wieczorynka i lulu. Wbijamy się do klasztoru … kamedułek. Stasiu melduje się w furcie i zaczyna negocjacje. Ja trzymam kciuki. Sprawa idzie całkiem dobrze, ale pojawia się nie wiadomo skąd pijany facet. Siostra przełożona myśli, że jest on z nami i cały nocleg szlag trafia. Żadne argumenty już nie dają rady.

Udajemy się więc na dalsze poszukiwania i znajdujemy salę bankietową Grażka z poprawinami w akcji. Deklarujemy, że nam to zupełnie nie przeszkadza i razem z rowerami ładujemy się do pokoju. Ustalamy z właścicielem szczegóły wyjścia w środku nocy i po szybkim prysznicu oddajemy się we władanie Morfeuszowi.

>>>DALEJ>>>


Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
629.00 km 0.00 km teren
28:45 h 21.88 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:18.0
Podjazdy:1400 m
Rower:BOCAS

PIERŚCIEŃ TYSIĄCA JEZIOR

Niedziela, 1 lipca 2018 · | Komentarze 16

Trasa: ŚWIĘKITY-Dobre Miasto-Mrągowo-Ryn-Olecko-Augustów-Sejny-Gołdap-Kruklanki-Kętrzyn-Reszel-Lidzbark Warmiński-Orneta-ŚWIĘKITY

MAPA

GALERIA (z opisem + dojazd)

Motto: Tysiąc jezior, setki kapliczek, dwie dziury w obręczy :-)





Przyjemną miejscówkę Roberta Janika, komandora największych maratonów w Polsce, w Świękitach mam przyjemność odwiedzać rzadko, ale dość regularnie przy okazji różnych rowerowych wypadów po okolicy. Po okolicy, gdyż elbląscy bikerzy nie mają daleko do tej warmińskiej osady.

Tym razem odwiedziny wiązały się z drugą jazdą w maratonie Pierścień Tysiąca Jezior, do udziału w którym zachęciła mnie odwrócona w stosunku do 2015 roku trasa. W końcu można było zmierzyć się z podjazdem na Górę Rowelską od trudniejszej strony.
Na start ruszyłem z Elbląga w piątek po południu i dość eksperymentalną trasą dotarłem do Świękit. W bazie zawodów niewiele się działo, więc ruszyłem do Pityn zostawić rzeczy na kwaterze agroturystycznej.

Wyluzowany ze zbędnego bagażu wróciłem do Świękit, na rozpoczynającą się odprawę techniczną. Wraz ze mną przysłuchiwał się jej mój imiennik, elblążanin MarekDive, dla którego miał to być pierwszy maraton w życiu i szansa na mocne pobicie dotychczasowej życiówki.

Po odprawie wybraliśmy się nad Pasłękę, w której tym razem nikt nie zażywał kąpieli, a potem gościliśmy się przy ognisku. Tak doczekaliśmy przyjazdu kibiców z Elbląga w postaci KasiMariusza, Sławka i Leszka.
Wesołe pogaduchy mogłyby trwać do rana, ale mus był iść spać, bo wiadome było, że kolejna noc będzie w siodle albo w innym, równie niewygodnym miejscu. Marek zaszył się w namiocie, ja wróciłem do Pityn i zaległem w szerokim łóżku. Nocka szybko minęła i rano po dobrym, makaronowym śniadaniu ruszyłem na start.

Startując w kategorii SOLO godzinę startu miałem wyznaczoną dopiero na 10:00 (pierwsi zawodnicy ruszyli o 8:00, zaś ostatni o 10:30). Ruszyłem w towarzystwie 4 kolarzy, których jeszcze na odcinku drogi szutrowej lekko odstawiłem bo miałem szersze opony :-).
Po wjechaniu na asfalt dość szybko mnie dogonili. Zgodnie z prognozami mieliśmy wiatr w plecy z kierunków północno/północno-zachodnich. Pierwszy punkt kontrolny był zlokalizowany w Jezioranach (45 km – 11:41), tuż za jedyną na Warmii drogową serpentyną. Końcówka dojazdu do niego prowadziła po drobnych kamyczkach, co doprowadziło kilku szosowców do spazmów, ale jakoś się dopchali do pieczątek potwierdzających obecność.

Ja na punkcie pobrałem batonika, dwa banany i ruszyłem dalej. Śmigało się w dalszym ciągu wyśmienicie, ale na zjeździe przed Reszlem poczułem i dostrzegłem, że tylne koło bije mi na boki. Krótki postój zdiagnozował sytuację jako pęknięcie obręczy przy główce szprychy. Było to w okolicach 70 km, więc dobre pół tysiąca było jeszcze przede mną. Niezła perspektywa, nie ma co.

Sprawdziłem, czy obręcz nie obciera o hamulce (nie obcierała) i ruszyłem dalej. Na krzyżówce przed Reszlem dostrzegłem 4 bikerów jadących od strony … Biskupca, którzy chwilę przedtem mnie wyprzedzili. Chłopaki porypali skręt na skrzyżowaniu ;-)

Układ drogowy faktycznie sprzyja tam pomyłkom, gdyż w prawo trzeba skręcić na trzecim w kolejności skrzyżowaniu. Tutaj zaczął się jedyny na całym maratonie odcinek wspólny dla jazdy tam i z powrotem. Skończył się on tuż przed tablicą Święta Lipka, gdzie droga skręciła na Mrągowo ustawiając nas całkowicie z wiatrem w plecy. I zaczęła się jazda bez trzymanki, tym bardziej że punkt w Mrągowie miał być zamknięty o 14:30, a to było 102 km od startu w Świękitach.

Do Mrągowa dotarłem wraz z małą grupką o 14:05 (102km) wykorzystując ich nawigację po ulicach miasta w sprawnym dojeździe do punktu. Tutaj nastąpiło tankowanie wody i ,,bananowanie’’.
Teraz czekała nas 20 km po drodze krajowej nr 57, co wydawało mi się najsłabszym odcinkiem całego maratonu. Nie było tak źle, ruch pomimo rozpoczynających się wakacji nie było bardzo duży, TIR-ów brakowało, ale mimo to wolałem trzymać się niedaleko innych zawodników. W Rynie opuściłem krajówkę i ruszyłem w kierunku Mikołajek i DK16. I to na tym krótkim 3 km odcinku doszło do najgroźniejszego zdarzenia, które mogło zupełnie zakończyć moją jazdę.

Przez chwilę zagapiłem się i jechałem zbyt blisko pobocza tej wąskiej drogi. Spróbował to wykorzystać baran jadący osobówką z przyczepą dla koni, który wyprzedził mnie na gazetę, a przyczepką to chyba na włos. Jakbym skurczybyka dorwał na jakimś parkingu to bym go chyba zabił :-( .

Po zjechaniu z DK 16 nastała cisza i spokój, a dodatkowo zaczął się odcinek drogi dla mnie nowej i nieznanej ( po skręcie w Kozinie na Rydzewo). Skręt ten przegapił Wojciech Łuszcz, który pomimo moich rozpaczliwych okrzyków pojechał prosto na Giżycko). Na punkcie w Wydminach wyjaśnił mi, że zauważył błąd nawigacyjny i przez Giżycko nie jechał.

Zanim do Wydmin dotarłem zaliczyłem jeszcze odcinek DK 63, gdzie panował zupełny spokój i znowu poganiany pięknym wiatrem dotarłem do Wydmin wyprzedzając na tym odcinku licznych zawodników.
Na punkcie w Wydminach (176 km – 17:32) była pomidorowa z kończącym się niestety makaronem oraz kanapki, które wziąłem na potem.

Za Wydminami spotkałem jadącego pod prąd Pawła z Ełku z którym wymieniłem ultrakrótkie pozdrowienia, jak na ultra maraton przystało ;-) Chwilę potem widziałem stojące na poboczu dwa samochody w asyście policji i straży pożarnej, czyli byłem na miejscu wypadku (chyba czołowego zderzenia na łuku drogi).

Niebawem dotarłem do Olecka, gdzie samodzielnie zrobiłem sobie punkt żywieniowy na miejscowym Orlenie. Generalnie, nie było potrzeby stołować się nigdzie, bo jedzenia na maratonie zapewnionego przez organizatora było w bród, no ale takiej kawy jak na Orlenie to nie mieli :-). Zatankowałem więc mega moccę i tak doładowany wystartowałem w kierunku Dowspudy, gdzie był PK4. Musiałem tam zdążyć przed zmrokiem, aby uwiecznić fotograficznie piękny budynek kordegardy oraz pozostałości Pałacu Paca.
Zanim to się wydarzyło, skorzystałem z upierdliwego wyjazdu po polbrukowej, fazowanej, ścieżce rowerowej z Olecka, zastanawiając się ilu było takich naiwniaków jak ja ;-). Znaki B-9 przy drodze nie pozostawiały jednak wyboru.

Przed Dowspudą hamowałem jeszcze we Wieliczkach zobaczyć piękny, modrzewiowy kościółek jak żywcem przeniesiony z Podkarpacia. Tymczasem byliśmy na Mazurach a to jest najstarszy drewniany kościół w tych okolicach. Bardzo stylowy!
Kolejny postój to już Dowspuda (240 km - 20:42), gdzie w odrestaurowanej wartowni pałacu Paca mieści się Centrum Obsługi Turysty KORDEGARDA. Tutaj czekał na zawodników - których było całe mnóstwo - ciepły obiad w postaci rosołu z makaronem oraz schabowego z ziemniakami i surówką. Schabowy to danie mało rowerowe, ale nie było co wybrzydzać, za to rosołem tankowałem się pod korek. Chwilę odpocząłem i pojechałem focić, bo promienie zachodzącego słońca wskazywały, że noc jest tuż, tuż.

Fotki, jak widać w galerii, wyszły, a ja ubrany w nogawki i rękawki pędziłem już do Augustowa w ślad za czerwonymi światełkami. Po drodze upewniłem dwóch bikerów, że jadą dobrze bo chłopaki mieli koncepcję wjazdu na S8. Bardzo niezdrową koncepcję ;-).
W Augustowie był w 2015 roku punkt kontrolnym, teraz pozostawało tylko sprawnie przemknąć przez zasypiające miasto. Poszło to średnio sprawnie, bo zbyt szybko zjechałem z DW 664 i ląduję na brukowym rynku w samym centrum miasta zamiast wygodnie ominąć centrum DK 16.

Niemniej wkrótce wylatuję z miasta i korzystam z asfaltowej ścieżki rowerowej, która prowadzi do Kanału Augustowskiego (śluza Przewięź). Dalej już pozostaje gładki asfalt DK 16, która w niczym nie przypomina jej mazurskiego odcinka - panuje cisza i spokój. Na długich prostych widziałem ciągle kilka migających czerwonych światełek innych zawodników. Nią dotarłem okolice Sejn i za Gibami skręciłem na Sejny, gdzie znajdował się PK 5 (305 km - 0:04). Zaczęła się niedziela i zaczęły się przeboje z silnikiem, który do tej pory pracował bezproblemowo.

Na punkcie coś tam zjadłem i siedząc poczułem, że biorą mnie dreszcze. Ciepła herbata i taki barszcz robią swoje i po chwili już jest OK. Po drugiej chwili już OK nie jest i znowu się trzęsę. Zamykają mi się też oczy, więc oddalam się od punktu na którym gra muzyka i ciężko się zdrzemnąć. Parkuję na wygodnym przystanku autobusowym nieopodal zamkniętego sejneńskiego Orlena i przysypiam. Budzi mnie przyjazd radiowozu, którego załogę uspokajam że nic mi nie jest i po prostu odpoczywam. Zdziwieni nie są, mówią że nie ja pierwszy :-).

Nie wiem ile tam biwakowałem, ale z kilkanaście minut na pewno. Potem ogarnąłem się i ruszyłem dalej. Noc była jasna, zresztą P1000J jest rozgrywany w najłatwiejszym z możliwych terminie, kiedy to słońce znajduje się płytko za horyzontem a noc trwa wszystkiego 4 godziny. Po kilku kilometrach czując w dalszym ciągu zamykające się oczy, zaatakowałem się Red Bull’em. Skutek był odwrotny od zamierzonego, bo za chwilę szybko i sprawnie oddałem napój na asfalt wraz z sejneńskim barszczykiem. Doszło do mnie, że nie jest dobrze.

Postanowiłem doturlać się do punktu kontrolnego w Rutce-Tartak, gdzie czekał obiad i możliwość odpoczynku w nieco lepszych warunkach niż przystanek, pole czy łąka. Dotarłem tam o 3:45 mając 345 km w nogach. Od Sejn pokonałem 40 km w prawie 4 godziny! Nie rzuciłem się na obiad, tylko na skórzaną sofę, którą ktoś właśnie opróżnił. Dzięki Ci dobry człowieku :-)). Ustawiłem zegar na 4:30 i obudziłem się o tej godzinie. Na obiad był chudy żurek oraz zrazy z kaszą gryczaną. Żurek delikatnie zjadłem, siedząc blisko drzwi do toalety (tak na wszelki wypadek), zrazy ominąłem szerokim łukiem zaś faszerowałem się kaszą gryczaną w niej upatrując napędu na czekający mnie podjazd pod najwyższe wzniesienie maratonu, czyli Rowelską Górę.

Po wyjściu z Zajazdu Kalinka, gdzie był PK był już oczywiście dzień, wiatr wiał jakby w twarz i droga się wznosiła. Około 2 km podjazd pozwolił się rozgrzać, bo temperatura na polskim biegunie zimna nie rozpieszczała i o świcie było około 8 stopni.
Na zjeździe do Wiżajn czuję mocne drgania tylnego koła, zatrzymuję się więc i stwierdzam, że w obręczy mam już dwa pęknięcia. Niedziela od północy przebiega wzorcowo, idealnie po prostu ;-/.

Plany poprawienia wyniku z 2015 roku (31h 50min) odkładam na święte nigdy, teraz skupiam się aby nie ruszyć do Suwałk na PKP. W Wiżajnach na skrzyżowaniu skręciłem w lewo i stwierdziłem, że wiatr mam w ... plecy. To jakieś czary bo w końcu wracam na zachód, z którego wiało w plecy przez całą sobotę. Czyżby teraz zaczęło wiać ze wschodu?

Nie było się co zastanawiać, trzeba było jechać. Prędkość już nie ta, ale 20 km/h dało się jechać. Do gołdapskiego punktu kontrolnego umiejscowionego tym razem nie na rynku, ale pod Piękną Górą dotarłem o 8:34 (400km), robiąc od Sejn 95 km w ponad 8 godzin. To się nazywa kryzys :-).

Tymczasem jechałem w kierunku Bań Mazurskich, gdzie trasa skręcała na Kruklanki. Z widocznego momentami GV nie korzystałem, bo i po co. Zanim tam skręciłem odwiedziłem kultową bańską lodziarnię z 1970 roku, która do tej pory produkuje lody w termosach według starych receptur i tylko w trzech smakach: śmietankowym, czekoladowym i owocowym. I to są prawdziwe lody tradycyjne :-). Zjadłem ostrożnie dwie gałki.

Z Bań Mazurskich droga do Kruklanek długo się wznosiła po słabej jakości asfalcie, aż do kulminacji w postaci garbów na asfalcie. Takiego cuda jeszcze nie spotkałem. W intencji obręczy poszło wiele zdrowasiek; jeszcze trochę a zacząłbym śpiewać litanie.
Zjazd do centrum Kruklanek nastąpił dopiero w samej miejscowości, a gdy zaczął się podjazd zatrzymałem się i siedząc na murku zjadłem na śniadanie bułki zabrane z gołdapskiego punktu kontrolnego, popiłem pepsi i dopchałem żelkami. Poczułem wracającą moc i można powiedzieć, że silnik wrócił do normalnej pracy. Niestety obręcz tak łatwo naprawić się nie chciała :-)

Za Kruklankami popełniłem jedyny na trasie błąd nawigacyjny jadąc na Giżycko a nie na Węgorzewo. Kosztowało mnie to w sumie 8 km gratis, chociaż mogłem i w ten sposób dotrzeć do Pozezdrza. Tylko wiązałoby się to z koniecznością jazdy po DK 63.
Za Pozezdrzem przez Harsz i urokliwym przesmykiem między jeziorami, który w 2015 roku był oblężony przez wczasowiczów, a teraz wiał pustką za sprawą silnego wiatru i dość niskiej temperatury dotarłem do Sztynortu, gdzie znajdował się PK nr 8 (466 km - 13:02). Cateringiem zajmowała się tam pani Marta prowadząca firmę Domowe jedzenie/obiady u Marty. W ofercie dla nas były naleśniki z twarogiem i to było dobre, bardzo dobre.

Do tego dorzuciłem żelki, sezamki i pojechałem dalej. W Starej Różance sfociłem urokliwy wiatrak ,,holender’’ zachowany w całkiem dobrym stanie.
W tych okolicach planowałem krótką jazdę z Grzegorzem z Kętrzyna, który jak się dowiedział o moich problemach obręczowych zaoferował jej wymianę (włącznie z przekładką kasety). Dzięki wielkie Przyjacielu za ofertę pomocy. Ostatecznie jednak z pomocy nie skorzystałem, do spotkania także nie doszło bo miałem być w Kętrzynie w godzinach porannych, a nie po południu.
Tak więc przemknąłem przez Kętrzyn nawigując własnoręcznie, co okazało się nietrudnym zadaniem bo miasto jest dobrze oznakowane i pokręciłem w kierunku Świętej Lipki. W zamierzchłych czasach jadłem tam dobre pierogi i postanowiłem powtórzyć ten manewr.

Poruszające się jak muchy w smole kelnerki przez 5 minut nie zdołały dotrzeć do mnie i przyjąć zamówienia, więc bez żalu opuściłem Błękitnego Anioła, tym szybciej, że doczytałem w książeczce wyścigu że PK 9 w Reszlu to jest Restauracja Rycerska.
Do Reszla ze Świętej Lipki jest rzut beretem więc o 16:15 (517 km) już jadłem obiad w Reszlu. W ofercie była pomidorowa z makaronem i pierogi i to było idealne menu na ostatnie 100 km trasy, a zwłaszcza pagórki między Reszlem a Bisztynkiem. Zbliżał się też kres słabych asfaltów i trzymania kciuków za rozwaloną obręcz; trzeba było tylko dotrzeć do Lidzbarka Warmińskiego.

W dawnej stolicy Warmii zlokalizowany został ostatni, 10 PK (560 km - 19:25). Wymagał on podjęcia wysiłku wjechania na sam szczyt wzgórza na którym są słynne zimne Termy Warmińskie. Bolesne to było :-) Na tym punkcie nie jechałem już sam, bo od Wozławek, czyli początku DW 513 towarzyszył mi (a raczej ja jemu) Artur z Gdyni. Artura poznałem przy okazji rozpoczęcia poszukiwania osoby z samochodem, która zawiezie mnie do Elbląga. Wolałem bowiem nie ryzykować i zmuszać obręczy do dodatkowego wysiłku powrotu z mety w Świękitach do Elbląga. Znacie prawa Murphy'ego, prawda? Ja też je znam ;-)

I takim to sposobem jechałem ostatnie kilometry w towarzystwie bikera, dla którego udział w maratonie był poprawieniem życiówki i który zgodził się zawieźć mnie i Bocasa do domu. Sympatycznie rozmawiając i turlając się po łaciatym asfalcie dojechaliśmy do Lidzbarka, zaliczyliśmy punkt i już po wyremontowanej DW 513 popedałowaliśmy do Ornety.

Końcowe kilometry przebiegały w warunkach kończącego się dnia i dłużącego się podjazdu do Wapnika. Dłużyło się także Dareckiemu, obserwującemu relację on-line, bo napisał o 22  SMS-a : ,, Kończ Waść :-)''. Tego mi trzeba było i w końcu jednak zamigotały światła mety w Świękitach a po 36 h 32 minutach warmińsko-mazurska epopeja dobiegła końca. Na mecie czekał na nas pokaz fajerwerków, a nie czekał pieczony prosiak, będący znakiem firmowym tej imprezy :-(. 
Pozostało schować namiot Artura, zdemontować przednie koła w rowerach i dotrzeć do Elbląga, co też nastąpiło o godzinie 1 w nocy już w poniedziałek. Wielkie dzięki Artur!

W domu wylądowałem w wannie i dumając nad przyczynami takiej a nie innej jazdy doszedłem do wniosku, że jechałem za szybko, robiąc zbyt krótkie przerwy jak na moje możliwości. Więcej grzechów nie pamiętam, bo chwilę potem zasnąłem. W łóżku.



Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
511.00 km 1.00 km teren
22:53 h 22.33 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:24.0
Podjazdy:2354 m
Rower:BOCAS

BYWA i TAK :-/

Piątek, 13 kwietnia 2018 · | Komentarze 5

Trasa: KATOWICE-Sosnowiec-Dąbrowa Górnicza-Ogrodzieniec-Włoszczowa-Opoczno-Rawa Mazowiecka-Skierniewice-Sochaczew-Raciąż-Żuromin-Lidzbark-DZIAŁDOWO>>>ELBLĄG

MAPA

GALERIA ( z opisem)




Może jednak nie warto robić długich dystansów w piątek 13? Przesądny nie jestem, ale :-))

RELACJA


Po zakończonych warsztatach SUMP pozostało nadać paczkę z ,,cywilnymi’’ ciuchami na całodobowej poczcie w Katowicach i ruszyć w Polskę. W ten prosty sposób odchudziłem się o całe 10,67 kg i mogłem próbować jechać z kolegami na kolarzówkach :-).

Krzysztof wcielił się ponownie w rolę nawigatora po Katowicach i pomniejszych miejscowościach, tak aby nie trzeba było jechać ekspresówkami czy też A4 na przykład. Z centrum Katowic ruszyliśmy o godzinie 15:15, czyli w porze popołudniowego szczytu komunikacyjnego. Łatwo nie było, ale po zjechaniu na boczne drogi samochodowa sraczka nieco się uspokoiła.

Przez Sosnowiec i Dąbrowę Górniczą dotarliśmy do początku DW 790, która miała nas wyprowadzić w kierunku Ogrodzieńca. Przemysłowy krajobraz szybko ustąpił miejsca jurajskim ostańcom i stopniowej wspinaczce na Wzgórze Kromołowiec za Niegowonicami. Wcześniej minęliśmy drogowskazy kierujące na Pustynię Błędowską, ale to nie tym razem.

Dalej jechaliśmy przez Ogrodzieniec, gdzie pożegnał nas Krzysztof i skręcił na Olkusz. Z Robertem niebawem dotarliśmy do Podzamcza, gdzie zatrzymaliśmy się obejrzeć klimatyczne ruiny Zamku Ogrodzieniec i uzupełnić zapasy żywnościowe. Tutaj też dzwoniłem do Elizy, że w Sochaczewie będziemy wcześnie rano.

Dalsze kilometry to stopniowe tracenie wysokości i walka z wiejącym w twarz albo spychającym wiatrem. Ciepłym, ale niesprzyjającym.

Przez Pilicę i bocznymi drogami dotarliśmy do Szczekocin, gdzie Robert chciał obejrzeć miejsce katastrofy kolejowej z 2012 roku. Wymagało to lekkiego odbicia z trasy i po krótkiej jeździe DK 78 zjechaliśmy do wsi Chałupki, gdzie to tragiczne zdarzenie miało miejsce. W warunkach zapadającego zmierzchu zdążyliśmy jeszcze wykonać zdjęcia pomnika we wsi i krzyża tuż przy samym nasypie kolejowym.

Po powrocie na trasę skierowaliśmy się na Włoszczową i dalej na Łopuszno (23:45-152 km), gdzie zatrzymaliśmy się na Orlenie. To znaczy ja się zatrzymałem, a Robert wkurzony że stacja obsługuje tylko przez okienko odjechał do znajdującej się na przedmieściach stacji BP. Ja tam kupiłem hot doga i zasiadłem na rynku miasteczka.

Po jego zjedzeniu powoli ruszyłem, a Robert dogonił mnie w Radoszycach , gdzie Orlen okazał się otwarty normalnie i tutaj zaatakowałem pojawiającą się senność kawą.

Skrótem przez Zychy dotarliśmy do Jacentowa na DK 74 i krajówką ruszyliśmy na północ. Wiatr na tym odcinku sprzyjał wybitnie, do tego droga była ruchliwa i kilometry szybko się łykało. Piętnaście kilometrów szybko minęło i już skręcaliśmy na Opoczno (2:45-213 km).

Tutaj zajechaliśmy na Orlen, gdzie zjadłem zapiekankę i wypiłem kawę oraz uzupełniłem zapasy w bidonie. I skierowaliśmy się na Rawę Mazowiecką. Przed nią pamiętam jakąś masakrycznie długą prostą, tak, że jak nas wyprzedził samochód, to jego światła było widać dobre parę minut. Dobrze, że było jeszcze ciemno :-).

Postoju w Rawie nie urządzaliśmy, chociaż sen morzył mnie już solidnie. Dziwne, jak na pierwszą noc w siodle, ale tłumaczę to ogólnym niewyspaniem i lekko niezdrowym trybem życia w dniach poprzedzających maraton ;-). Zatrzymaliśmy się na śniadanie kilka kilometrów dalej, w Niwnej (5:50), gdzie w sklepie były już ciepłe drożdżówki i to było dobre.

Wkrótce nastąpił wschód słońca i do Skierniewic wjeżdżaliśmy już w pełnej lampie. Miasto z licznymi znakami B-9 średnio przypadło m ido gustu, kilometry betonowych ścieżek przed, w i za Skierniewicami kojarzą mi się z elbląskim królestwem polbrukowym.
W Skierniewicach (7:00-286 km) powiadomiłem Elizę, że jesteśmy nieco opóźnieni i w Sochaczewie będziemy najszybciej za 1,5 godziny. Szansa na spotkanie się liderów Bikestats wzrastała ;-).

Do Sochaczewa wjechaliśmy razem z falą porannego szczytu komunikacyjnego i miasto sprawiało wrażenie zatłoczonego. Motając się nieco na jego ulicach w końcu znaleźliśmy wjazdówkę w kierunku na Brochów i na Orlen , na wprost którego znajdowała się kolejna w kolekcji ulica Księżycowa - tak pracowicie zaliczane przez Roberta.

Po zrobieniu pamiątkowej fotki zasiedliśmy na Orlenie (330 km – 9:15) i czekając na Elizę dowiedzieliśmy się, że jest już na trasie i dociera do Leszna. Czekało ją jeszcze sporo kilometrów do Sochaczewa i zaproponowała, abyśmy ruszyli do Żelazowej Woli. Roberto jednak nieco się spieszył, bo musiał być przed północą w Elblągu. Rad nierad ruszyłem z kolegą.

I tak to nie doszło do spotkania, chociaż dzieliło nas zupełnie niewiele kilometrów. Okolice chopinowskie okazały się pechowe jeszcze z jednego względu, bowiem za Brochowem na nierównym przejeździe kolei wąskotorowej zgubiłem wiatrówkę Bontragera, która wysunęła się spod gum bagażnika i spadła na pobocze.

Zorientowałem się w sytuacji dość szybko, ale powrotna jazda poszukiwawcza prawie do Sochaczewa nie przyniosła rezultatu. Za duży ruch pieszo-rowerowy był na poboczu … Od tego momentu jechałem już samodzielnie, bo nie miałem sumienia spowalniać Roberta.

Pogoda na razie była tak dobra, że kurtka zupełnie nie była mi potrzebna, ale prognozy na wieczór mówiły coś o burzach, opadach i spadku temperatury po zachodzie słońca. A ja miałem cieniutką bluzę, koszulkę i potówkę :-).

Przez Brochów skierowałem się drogą znaną z zeszłorocznej jazdy, tyle że teraz w nieco normalniejszej porze roku w kierunku przeprawy na Wiśle i Bzurze pod Wyszogrodem. Na wysokim brzegu Wisły obejrzałem pomnik Bitwy pod Bzurą i kilka innych obelisków różnotematycznych. Potem wskoczyłem na DK 62, znacznie spokojniejszą niż sławna obwodnica dla TIR-ów DK 50 i bocznymi drogami skierowałem się na Raciąż.

W tym miasteczku (405 km – 15:30) zjadłem obiad (kebab), solidnie odpocząłem, uchwyciłem na fotkach ducha mazowieckiej krainy i ruszyłem dalej. Przyjemny odcinek z wiatrem do Zawidza szybko minął i kierując się na północ znowu zaczęła się wojna ze spychającym do osi jezdni wiatrem. Taka szarpanina trwała do Żuromina (450 km – 18:00), gdzie DW 541 nieco skręciła na zachód i wiatr wiał bardziej w plecy.

Poza wiatrem w plecy zobaczyłem też za plecami groźnie ciemniejące niebo i nie był to jeszcze zachód słońca. Próbowałem przyspieszyć tempo jazdy, ale okazało się to niewykonalne bo zmęczenie było już spore. W Lidzbarku (478 km - 19:20) znowu niepotrzebnie wjechałem na nową obwodnicę tego miasta, która ma fajny asfalt, tylko że wydłuża rowerzystom drogę na północ albo na południe o dobre parę kilometrów.

Siedząc sobie na Orlenie (wyjazd na Działdowo) patrzyłem na błyskające niebo i stwierdziłem, że ewakuuję się do Działdowa na PKP. Nie było sensu kopać się z pogodą, zmęczeniem i drugą nocką w siodle, bo w imię czego i to jeszcze bez właściwej odzieży?

Niezawodne PKP opóźniło pociąg TLK Małopolska z Przemyśla do Gdyni o całe 30 minut, ale pociąg w Malborku do Elbląga łaskawie czekał i nie musiałem o północy dokręcać 30 km do domu :-).

A wszystko to działo się 13 kwietnia w piątek ….





Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
4.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:3.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Poniedziałek, 4 grudnia 2017 · | Komentarze 2

Zima postraszyła o poranku lekkim śniegiem na uliacach i chodnikach, ale po południu szybko ustąpiła miejsca jesieni. Niemniej,  widzieć miny ludzi o poranku patrzących na rowerzystę - bezcenne :-)

A jak obejrzycie - a potem wdrożycie -  poniższy film o ultramaratonach z komentarzem Roberta Janika, bezcenne zrobi się jeszcze kilka innych rzeczy. Wszystko ...



Ps. ,,Okładka'' tego filmu jest najładniejsza ;-)




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
523.00 km 0.00 km teren
24:03 h 21.75 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:-2.0
Podjazdy:1180 m
Rower:BOCAS

KSIĘŻYCOWE MROZY WIELKIE

Sobota, 18 listopada 2017 · | Komentarze 3

Trasa: ELBLĄG-Morąg-Olsztyn-Szczytno-Pisz-Ełk-Mrozy Wielkie-Ełk-Wydminy-Giżycko-Kętrzyn-Bisztynek-Lidzbark Warmiński-Orneta-Młynary-ELBLĄG

MAPA

GALERIA (z opisem)





Uliczny projekt Roberta powoli dobiega końca, bowiem została już odwiedzona większość ulic Księżycowych w Polsce. Po jeździe na ulicę Księżycową w Mrągowie postanowiłem wybrać się jeszcze bardziej na wschód, do podełckiej wsi Mrozy Wielkie, która też posiada ulicę Księżycową.

Co by było weselej na trasie, wysłałem informację do podobnych nam pasjonatów wycieczek długodystansowych i tak to na Placu Dworcowym w piątkowy wieczór zebrała się pokaźna grupa bikerów. MariuszKrzysiek, Sławek, Robert zamierzali pokonać całość trasy, Darek na razie został w roli obserwatora startu grupy.

Pogoda była idealna: wiał wiatr z kierunków zachodnich, były +2 stopnie i bezchmurne niebo nad nami usiane milionami gwiazd. Tylko pełni Księżyca brakowało do pełni zadowolenia.

Ekipa powoli rozkręcała się i wchodziła na obroty, jednak pomimo korzystnego wiatru nie były one zbyt duże. Jadąc z wiatrem lekko tylko przekraczaliśmy prędkość 20 km/h, co potem miało okazać się brzemienne w skutki.

Ale tymczasem dotarliśmy do Morąga, gdzie termometr pokazał -2 stopnie i na jednym z rond asfalt podejrzanie się świecił. Lodu nie było, ale należało wzmóc czujność, pomimo suchego asfaltu. Bardziej zaniepokoił nas duży spadek temperatury na odcinku 50 km, bowiem takiej temperatury spodziewałem się znacznie bliżej Ełku.

Pierwszy postój zrobiliśmy na Orlenie w Olsztynie, gdzie był czas na kawę i małe co nieco. Jazda przez uśpione ulice rozkopanej stolicy województwa nie sprawiła żadnych trudności i niebawem mijaliśmy maszt radiowo-telewizyjny kierując się na Szczytno.
Na drodze krajowej za Olsztynem minęła nas solarka posypująca suchą jeszcze nawierzchnię mieszanką, co mogło wskazywać, że drogowcy spodziewają się gołoledzi. To nie był dla nas dobry sygnał, ale na szczęście zjawisko to nie wystąpiło. Tylko na jednym z podjazdów Mariusz lekko zabuksował tylnym kołem, ale bez konsekwencji.

W Szczytnie zatrzymaliśmy się ponownie na Orlenie na ładowanie kalorii i ruszyliśmy dalej na wschód, przez piękne mazurskie lasy z Puszczą Piską na czele. Dobrej jakości , chociaż wąski asfalt mazurskich dróg krajowych za dnia i w warunkach dużego natężenia ruchu nie zdałby się na wiele, ale nocą jechało się wyśmienicie. Także zwierzęta zbyt często nie absorbowały naszej uwagi i tym razem nie wychodziły przed rowery.

Letniskowe miasto Ruciane-Nida zastaliśmy całkowicie uśpione i zamknięte na głucho – cóż, w listopadzie to już jest dawno po sezonie na Mazurach.
Kręcąc dalej w kierunku wschodzącego słońca dotarliśmy przed 5 rano do Pisza. Do wschodu były jeszcze dobre dwie godziny, tak więc zajrzeliśmy do kolejnego Orlena na trasie na pierwsze śniadanie.

Za Piszem jechałem drogami po raz pierwszy, ale że było jeszcze ciemno to trzeba to będzie kiedyś powtórzyć w normalniejszych warunkach :-). W Białej Piskiej skręciliśmy na północny-wschód i DW 667 rozpoczęliśmy ostatnie 30 km do Ełku. W międzyczasie SMS-a napisał Paweł z Ełku, który ruszył na trasę potowarzyszyć nam rowerowo w swoich okolicach. Ruszył w kierunku Giżycka, gdyż pierwsza wersja trasy zakładała jazdę przez Kętrzyn, Giżycko, a powrót przez Szczytno i Olsztyn. Zmieniona koncepcja zbyt późno dotarła do niego i dopiero mój telefon sprawił, że ruszył z Ełku na południe.

Spotkaliśmy się na granicy powiatu ełckiego i poganiani silnym wiatrem oraz upływającym czasem (Paweł miał niestety sobotę pracującą) dotarliśmy do tablicy Ełk, gdzie nadszedł czas na pamiątkową fotkę.
Do Mrozów Wielkich mieliśmy już tylko kilka km, żeby tam dotrzeć należało wjechać nieco do Ełku. Nawigacyjne wskazówki Pawła doprowadziły nas precyzyjnie do celu, a jak zobaczyłem drewniane ogrodzenie jednej z posesji, to poznałem miejsce widziane w GSV. Byliśmy u celu – na ulicy Księżycowej w Mrozach Wielkich. Dojazd 265 km na nią zajął nam z Elbląga 14 godzin.

Po zrobienie okolicznościowej fotki wróciliśmy do Ełku, dostarczyłem przesyłkę od kolegi z Elbląga (najdalsza kurierka w moim życiu :-) i rozejrzeliśmy się za miejscem z ofertą śniadaniową. Jak ustaliliśmy Ełk McDonalds’a nie ma, Orlen akurat jest remontowany, znaleźliśmy więc cukiernio-restaurację z kanapkami, hot-dogami, jajecznicą i innymi bardziej typowymi słodkimi przysmakami o nazwie ,,Karmelek-Tu się je’’. My też tutaj zjedliśmy, nasze rowery się ogrzały, bo nie robiono nam problemów z ich wstawieniem do środka, a Robert to wymienił przebitą dętkę.

Porażką okazała się za to chęć dobicia ciśnienia w niej do 8 atmosfer, bo mijany sklep rowerowy nie miał pompki stacjonarnej. I tak to zaczęła się droga powrotna do Elbląga. Droga, podczas której tylko momentami nie wiało nam w twarz, za to aż do Lidzbarka Warmińskiego drogi były suche i czarne. Mieliśmy także piękne słońce i tylko szkoda, że zaparowany obiektyw mojego Nikona nie pozwolił na uwiecznienie Mazur, pięknych także w listopadzie.

Uwidoczniły się różnice w wyposażeniu rowerów, a zwłaszcza w rodzaju ogumienia. Na początku jechał Robert na gładkich slickach szosowych, potem ja na cienkich Marathonach, natomiast chłopaki na ramach MTB i grubszych oponach jechali z tyłu.
Przed Giżyckiem zebraliśmy się w całość, aby sprawnie pokonać miasto bez robienia zbędnych kilometrów. Za miastem dałem sygnał Grzegorzowi z Kętrzyna, od którego mieliśmy zaproszenie na rowerowy obiad, że niebawem będziemy. Stary druh znany od początków mojego rowerowania jeszcze w latach 90 ubiegłego wieku przygotował makaron i ryż z własnoręcznie zrobionym sosem mięsno-pomidorowym. Zna się facet na rzeczy, bo jak dotarliśmy na miejsce wszystko zostało ze smakiem pochłonięte przez elbląskich głodomorów:-). Dzięki raz jeszcze. 

Po obiedzie w tak cieplarnianych warunkach wszystkich pewnie ogarnęła senność, ja nawet rzuciłem tekst o PKP z Kętrzyna, ale Robert kazał towarzystwu się podnosić i ruszać dalej. No mercy!
Grzegorz odprowadził nas do Reszla dalej na Bisztynek pojechaliśmy już dalej. Po drodze zapadła już ciemność, bo w listopadzie dzień to raczej długi nie jest. W Bisztynku zebraliśmy się w całość, żeby po chwili znowu jechać każdy w swoim tempie i umawiając się na postój na lidzbarskim Orlenie. Czy Orlen nie powinien być sponsorem tej jazdy?;-)

Kręcąc z mozołem kilometry po słabej nawierzchni DW 513 dotarliśmy do Lidzbarka i zasiedliśmy razem z lokalną młodzieżą w Stop Cafe. Młodzież zaraz się zwinęła, my posiedzieliśmy nieco dłużej :-).

Po kolacji ruszyliśmy w ostatni etap jazdy do Elbląga. Do domu zostawało 90 długich km. Jeszcze w Lidzbarku Mariusz, Krzysiek i Sławek pomylili drogę na jednym z rond i zostali z tyłu. Taki podział zachował się już do Elbląga, dodatkowo od Młynar już nie miałem kontaktu z Robertem.

Załamanie pogody nastąpiło 10 km za Lidzbarkiem, kiedy to zaczął padać deszcz, miejscami przechodzący w deszcz ze śniegiem. Siła wiatru nieco zmalała, ale i tak wiało tak, że miejscami deszcz padał poziomo. Byłem dobrze przygotowany do niskich temperatur (dwie pary rękawiczek, ogrzewacze chemiczne), ale po kilku godzinach takiego miksu temperatura odczuwalna poniżej zera zrobiła swoje i rękawiczki ,,umarły’’. Razem z nimi padły moje palce i doprawdy nie wiem, jak zdołałem otworzyć kluczem drzwi do piwnicy. Egzamin w pełni zdały za to dwie pary wełnianych skarpet, które nawet jak są mokre to trzymają temperaturę. Buty z goretexem też nie szkodzą w taką pogodę.

Do Elbląga dotarłem parę minut przed 1 w nocy, trzy godziny spóźniony w stosunku do planowanego czasu powrotu. Na zjeździe z Dębicy po raz pierwszy w życiu miałem ochotę iść, bo wiatr chłodził niesamowicie. Jakoś jednak zjechałem i po dotarciu do domu wskoczyłem do wanny. Tego mi trzeba było …

Dzięki Panowie za wspólną wycieczkę. Co nas nie zabije, to wzmocni. Dedykacja muzyczna poniżej :-)).




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
625.00 km 0.00 km teren
27:28 h 22.75 km/h:
Maks. pr.:58.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:3555 m

MRDP 2017 - I etap

Sobota, 19 sierpnia 2017 · | Komentarze 0

Trasa: ROZEWIE-Gdynia-Gdańsk-Sobiszewo-Stegna-Marzęcino-Elbląg-Tolkmicko-Braniewo-Górowo Iławeckie-Bartoszyce-Węgorzewo-Gołdap-Sejny-Kuźnica-KRYNKI

FOTOGALERIA (z opisem)





Motto: ,,Do trzech razy sztuka''



Kategoria G/MRDP, SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
442.00 km 0.00 km teren
21:49 h 20.26 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:11.0
Podjazdy:1560 m

ZACHODNIM ŚLADEM MRDP - III DZIEŃ

Czwartek, 4 maja 2017 · | Komentarze 2

Trasa: ZGORZELEC-Krosno Odrzańskie-Kostrzyn nad Odrą-Cedynia-Gryfino-SZCZECIN

MAPA

MAPA (całość)

GPS

GPS (całość)

GALERIA (z opisem)



Jazda po śladzie MRDP w celu zapamiętania nawigacyjnych szczegółów trasy, zapoznania się z układem sławnych lubuskich (niemieckich) bruków oraz turystycznych ciekawostek na trasie. Plan został zrealizowany z naddatkiem, bo przeprawę promową na Odrze w Połęcku obejrzałem sobie z dwóch stron wezbranej mocno rzeki, gdyż prom wtedy nie pływał. Na tym etapie była też najgorsza pogoda, bo kapało na mnie przez prawie dobę. Podróż PKP ze Szczecina odbyłem w samych skarpetkach, bo buty nie nadawały się do jazdy w towarzystwie innych ludzi ;-). Zabrakło czasu aby kupić nowe.

>>>1 dzień>>>

>>>2 dzień>>>


107 dni do MRDP.

Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
598.00 km 2.00 km teren
29:39 h 20.17 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:-5.0
Podjazdy:1463 m

CHOPIN MARATON

Sobota, 28 stycznia 2017 · | Komentarze 21

Trasa: ELBLĄG-Dzierzgoń-Susz-Iława-Lubawa-Żuromin-Bieżuń-Drobin-Wyszogród-Brochów-Żelazowa Wola-Kampinos-Czosnów-Modlin-Pomiechówek-Ciechanów-Mława-Działdowo-Ostróda-Małdyty-Pasłęk-ELBLĄG

GPS

MAPA

GALERIA




CHOPIN MARATON

Plan odwiedzenia Żelazowej Woli powstał wiosną zeszłego roku i był pokłosiem wysłuchanego fragmentami Konkursu Chopinowskiego z roku 2015. W pierwszej wersji miała to być jazda od razu w pierwszy weekend stycznia, tak żeby rozpocząć rok od mocnego akcentu, ale że w tym roku było to święto Trzech Króli, zaplanowałem jazdę tydzień później. Pogoda jednak w piątek 13 postanowiła mi udowodnić, że wtedy się nie da, a Eliza z Warszawy potwierdziła, że lodowisko faktycznie jest wszędzie :-). Szkoda, bo była wtedy pełnia księżyca zapewniająca jasną noc.

Okienko pogodowe w dniach 27-28 stycznia wyglądało pięknie. Słońce za dnia, bezchmurna, gwiaździsta i lekko mroźna noc z nieznacznym wiatrem a powrót z wiatrem w plecy. Mus był jechać :-).

Z Elbląga ruszyłem kilka minut po godzinie 15 i skierowałem się na Dzierzgoń. Nie będąc do końca przekonany co do jakości nawierzchni na mnie czekających, wziąłem rower MTB na oponach 2,2. Co prawda zarzekałem się że po Rapie, nie będzie już długich przelotów po asfaltach na oponach zwących się Mountain King (sic!), ale podobno nigdy nie mówi się nigdy.

Tak więc z radosnym huczeniem toczyłem się po suchym asfalcie na szerokich kapciach dotlenionych do 4,5 atmosfery. Trzeba było bardzo uważać przy wszystkich zjazdach, zatokach autobusowych i skrzyżowaniach, bo lodowe jęzory czaiły się już kawałek za poboczem lub wręcz wchodziły na jezdnię. Ruch z każdą godziną był coraz mniejszy, tak więc jechałem sobie środkiem drogi rzadko kiedy niepokojony przez blachosmrody.

Zimowe maratony mają to do siebie, że trasę trzeba zaplanować w oparciu o źródła ciepła. Nie jestem zwolennikiem rozpalania ognisk, wolę odwiedziny sklepów i stacji benzynowych.

Pierwszy postój przypadł więc na Orlen w Iławie, gdzie zjadłem hot-doga popijając go kawą i uzupełniając termosy herbatą. Dalsza droga przez zaczynającą weekend Iławę była dość nerwowa, ale szybko się skończyła. Wyjazd w kierunku Lubawy to rzęsiście oświetlony ciąg pieszo-rowerowy, który z powodu oblodzenia ominąłem szerokim łukiem. Ciągnął się on przez dłuższy czas, ale pomimo tego kierowcy nie trąbili.

Przed Lubawą krótki odcinek DK 15 dostarczył mi sporych emocji, bo wyprzedzały mnie same TIR-y. Oświetlony z tyłu byłem jak dobrej klasy choinka, ale droga jest tam bez pobocza i to był problem, bo te giganty nie zawsze zachowują odstęp.
W Lubawie coś mnie tknęło, aby sprawdzić logger i intuicja mnie nie zawiodła-świeciła się już czerwona kontrolka, pomimo trzymania go pod trzema warstwami odzieży. Powerbank poszedł w ruch i już można było jechać dalej. Jak to jednak robić, skoro w Lubawie po remoncie DW 541 pojawił się las znaków B-9, a ścieżka rowerowa wymagała opon z kolcami.

Przygotowałem się tekstowo na spotkanie z policjantami i ruszyłem suchym i równym asfaltem. Problemy nie wystąpiły. Droga wojewódzka 541 towarzyszyła mi aż do Bieżunia, a jadąc nią zaliczyłem zupełnie niepotrzebnie obwodnicę Lidzbarka (+4 km gratis).
Kolejna przerwa konsumpcyjna miała miejsce na Orlenie w Bieżuniu, gdzie dwie miłe panie nie robiły kłopotów z wjazdem rowerem do środka stacji, a tym bardziej nie widziały problemów z laniem wrzątku w dwa termosy 0,7 litra każdy. Dobrą herbatę tam mają, bo taka ilość wyszła z jednej torebki i nie była to lura :-). Do tej herbaty doszła standardowa kawa i zapiekanka z pieczoną wołowiną jako test nowości.

Dalsza droga to podziwianie w dalszym ciągu pięknie rozgwieżdżonego nieba bez towarzystwa łysego kompana, za to w towarzystwie pobudzających zmysły i odganiających senność odorów z licznych ferm drobiu.
W Bieżuniu zakończyłem jazdę DW 541 i wjechałem na DW 561, która doprowadziła mnie do DK 19 kilka kilometrów przed Drobinem. W tej miejscowości pojawiło się na liczniku 200 km, co oznaczało że jestem już niedaleko celu, a dochodziła dopiero godzina 3 rano. Do świtu było jeszcze daleko, a tym razem nie widziałem potrzeby robienia nocnych fotek. Odwiedziłem więc Statoila w Drobinie, łyknąłem kawę, umyłem się i rzuciłem okiem na mapę, bo teraz zaczynał się najtrudniejszy nawigacyjnie odcinek.

Jeszcze przez kilka kilometrów jechałem DK 10 (wypatrując, czy jakieś rządowe delegacje nie szaleją w okolicy), ale poza normalnym ruchem na krajówce było OK. Ma ona w tym rejonie wygodne pobocze, wiec śmigało się bez stresu.
W miejscowości Góra, mimo wcześniejszego wpatrywania się w mapę, przegapiłem zjazd z krajówki, bo mocno oświetlone rondo jest bez wątpienia nową inwestycją i zmieniona organizacja ruchu nie była dla mnie od razu oczywista. Po jednym nadmiarowym kilometrze już była :-).

Bocznymi drogami w towarzystwie licznych w tym rejonie saren jechałem dalej na południowy wschód. Drogi, pomimo niskiej kategorii, były suche i bez lodu. Niebawem dotarłem do DK 50, czyli drogi popularnie zwanej obwodnicą Warszawy dla TIR-ów. W sobotni poranek więcej było na niej jednak osobówek, a że jeszcze było ciemno zjechałem na śniadanie do Wyszogrodu.
Konsumpcja dokonała się w otwartym już od 6 rano sklepie, gdzie właśnie wjechały ciepłe i pachnące pączki. Do tego doszedł jogurt i tak to się można bawić :-).

Pokręciłem się po miasteczku i chwilę potem przekroczyłem Wisłę. Z dawnych lat pamiętam jeszcze drewnianą konstrukcję, ponoć najdłuższą w Europie, po której teraz oczywiście śladu nie ma. Wisła jeszcze płynęła, ale pokryta była płatami kry na całej szerokości. Zaczynał się już świt, więc można było pokusić się o fotki. Nieopodal widać też było ujście całkowicie zamrożonej Bzury. W widłach tych rzek zanotowałem najniższą temperaturę podczas całej jazdy na poziomie -9 stopni.

Za chwilę opuściłem DK 50 i ruszyłem w kierunku Brochowa - pierwszego celu wycieczki związanego z Chopinem. W tutejszym kościele odbył się bowiem chrzest kompozytora, a wcześniej ślub jego rodziców. Zgodnie z prognozami z ciemności wyłaniał się błękit nieba i promienie słońca zaczynały oświetlać brochowską bazylikę.

Tak doskonałe warunki sprzyjały fotografowaniu, więc z tej możliwości skwapliwie skorzystałem. W samym kościele trwała msza, więc wejście do środka sobie podarowałem.
Po sesji zdjęciowej w Brochowie ruszyłem w kierunku zasadniczym, czyli do Żelazowej Woli. Po drodze mogłem przyjrzeć się mazowieckim równinom, różniącym się od Żuław Wiślanym tym, że są miejscami zalesione. No i u nas nie ma Kampinoskiego Parku Narodowego, którego tablice pojawiły się przy drodze.

W Żelazowej Woli pojawiłem się kilkanaście minut przed otwarciem muzeum o godzinie 9, co wykorzystałem na obejrzenie obiektu z zewnątrz i zrobienie fotografii z tablicą miejscowości.
Po otwarciu bramy zakupiłem (7 zł) bilet wstępu do parku ( dom urodzenia jest nieczynny zimą ). Dowiedziałem się, że do parku nie mogę wejść z rowerem, o jeździe po nim nawet nie mówiąc. Zasugerowano mi zostawienie roweru na stojakach (wyrwikółkach) przed bramą, pod nadzorem kamer. Dodam, że byłem sam w muzeum, a w parku też nie było nikogo. Rozumiem taki zakaz w pełni sezonu, ale teraz? Cóż, strach obsługi przed wszechobecnym monitoringiem był duży i zauważalny.

Oczywiście na pozostawienie roweru pod ,,opieką’’ kamer ja nie mogłem wyrazić zgody, dlatego stanęło na tym, że rower zostanie pod nadzorem ochrony wewnątrz muzeum.
Tak też się stało i powolnym krokiem ruszyłem obejrzeć ogród. Po chwili włączono mi muzykę Chopina z rozmieszczonych w ogrodzie głośników i w tak pięknych okolicznościach przyrody i wysokiej kultury minęło mi dobre pół godziny. Zawiodłem się tylko brakiem popiersia kompozytora przy jego domu, ale jak się potem dowiedziałem zostało schowane na okres zimowy. Szkoda, bo liczyłem na wspólną fotkę z Fryderykiem.

Na zakończenie wizyty zajrzałem do sklepu z pamiątkami, gdzie może się zakręcić w głowie od ilości gadżetów. Mając mało miejsca w torbie nie szalałem z zakupami :-).
Opuszczając muzeum i będąc serdecznie zapraszanym przez obsługę w sezonie letnim (byli mocno zdziwieni styczniowym rowerzystą) ruszyłem na wschód. Główną drogą (DW 580) dotarłem do Kampinosu, gdzie skręciłem na północ, w kierunku Sosny Powstańców. Tym samym wjechałem do Kampinoskiego Parku Narodowego (KPN), którego drogami miałem się przez kilkanaście kilometrów poruszać.

Jeszcze nie miałem okazji eksplorować w żaden sposób KPN, więc z zaciekawieniem rozglądałem się dookoła. Widać było liczne wydmy piaskowe pokryte sosnami, a lokalne ścieżki były pokryte w całości lodem. Mimo to widać było sporo osób biegających, chodzących z kijkami i rozciągających się. Rowerów nie widziałem. Dostrzegłem też duże ziemianki, z daleka wyglądające jak głazy narzutowe lub bunkry. Jak na park narodowy przystało, sporo drzew leżało powalonych i zostawionych samych sobie.

Na granicy gmin Kampinos i Leoncin asfalt nagle się skończył i pojawiła się droga gruntowa z gruntownie wyślizganą przez samochody nawierzchnią. W takich chwilach docenia się szerokie opony, umożliwiające jazdę poboczem. Brak asfaltu trwał 2 km – w sumie mało, ale wystarczająco :-).
Po dotarciu do Sosny Powstańców w miejscowości Górki zrobiłem sobie chwilę przerwy i delektując się pięknym słońcem zadumałem się nad historią tego miejsca.

Dalsza droga też była krajobrazowo ciekawa, bo jechałem asfaltem mając po lewej strony wysoką krawędź wydm, zaś po prawej równinne tereny Puszczy Kampinoskiej.
W planach miałem jeszcze odwiedziny Palmir, ale względy czasowe, jak i raczej pewne oblodzenie dróg gruntowych w pobliżu tego miejsca pamięci kazały mi je zostawić na inny raz. Niebawem wyjechałem więc z obszaru KPN i skierowałem się do Czosnowa, gdzie miałem zaplanowane spotkanie z kochającą rower Elizą, która wcieliła się w rolę przewodniczki po swoich okolicach, zmieniając mi diametralnie koncepcję jazdy do Ciechanowa :-).

W drodze na północ interesował mnie bardzo most kolejowo-drogowy na Narwi w ciągu DK 85. Jest on ciekawą budowlą z racji tego, że nad jednym z dwóch torów kolejowych linii Gdynia-Warszawa jest puszczona jezdnia drogi krajowej. Wszystko na jednej konstrukcji, jedno nad drugim. Wiele razy przejeżdżałem go koleją, nigdy nie widziałem go od góry.

W drodze do niego zatrzymaliśmy się na moście im. Marszałka Józefa Piłsudskiego na Wiśle na krótkie spojrzenie w Wisłę i uchodzącą niedaleko Narew. Chciałem też zajrzeć do lokalnych mennonitów o których informowała mapa (dom modlitwy, cmentarz), ale jak Eliza orzekła, że niczego takiego tutaj nie ma, to się już nie odzywałem :-).

I tak dotarliśmy do Modlina, gdzie zajrzeliśmy we wschodnie okolice twierdzy (Brama Ostrołęcka), a potem lokalnym skrótem wzdłuż torów ruszyliśmy w kierunku Pomiechówka. Miejscowość znana z organizowanych brevetów kolarskich od teraz kojarzy mi się też z zajazdem ,,Magnolia’’ w którym ładowałem akumulatory pomidorową z makaronem i pierogami z kaszanką jęczmienną. Do tego doszły pączki od Elizy, przygotowane dla elbląskiej ekipy, której nie było, więc deser miałem w ilościach tłustoczwartkowych :-)). Bardzo dziękuję Elizie i dziękuję kolegom :-).

Po obiedzie pożegnałem się z moją sympatyczną przewodniczką i ruszyłem rekomendowaną przez nią drogą wzdłuż rzeki Wkry na obszar Rezerwatu Dolina Wkry. Dobrych kilka kilometrów miałem okazję popatrzeć sobie na tą sympatyczną rzekę, stanowiącą też szlak kajakowy. Dobry asfalt, znikomy ruch samochodowy i ładne widoki to rowerowy samograj, nic więcej nie trzeba do szczęścia. Rzeka Wkra niebawem się skończyła, kończył się też powoli dzień i zaczynało zmierzchać. Jadąc zakosami zbliżałem się ponownie do DK 50 na którą wjechałem około 10 km przed Ciechanowem.

Ruch na niej był duży, ale wyłącznie osobowy. Jechało sporo młodzieży na sobotnie imprezy w Ciechanowie. Zwracałem uwagę bogatym oświetleniem tylnym, więc pojawiło się kilka dialogów, z cyklu: skąd, dokąd, dlaczego rowerem, po co? Ekipy były jeszcze trzeźwe, więc nie było kłopotów z przestrzeganiem przepisów drogowych.
Coraz większe kłopoty miałem za to z napędem mojego Kubusia, który strajkował coraz częściej, a ja już nie miałem zbytnio siły, aby – pedałując nawet od Czosnowa z wiatrem – kręcić z blatu. Będąc zatem w Ciechanowie, zajrzałem na dworzec PKP, ale to co zobaczyłem w rozkładzie sprawiło, że dość szybko obrałem kierunek na Mławę :-). Najbardziej rozbawiła mnie propozycja połączenia do Elbląga przez uwaga: Olsztyn, Iławę i Malbork. W sumie spędziłbym noc w PKP, zamiast w siodełku.
Znienawidzony po tej jeździe odcinek Ciechanów-Mława jechany w odwrotnym kierunku z wiatrem był całkiem przyjemny i minął szybko i bezboleśnie.

W Mławie zjadłem kolację na Orlenie w postaci sprawdzonego zestawu hot-dog i kawa. Dorzuciłem do tego żelki Haribo i mogłem ruszać w ciemną noc. Tym razem nie było mowy o bezchmurnym niebie, bowiem zakryte było chmurami z których miało wg. prognoz nic nie padać. Termometr wskazywał -5 stopni i to była też temperatura odczuwalna, bo jak pisałem, wiało cały czas w plecy.
Zmodyfikowałem wstępne plany trasowe i podarowałem sobie jazdę przez Nidzicę, bo z takim napędem nie miało już sensu wydłużanie trasy. Tak więc znaną drogą DW 544 z Mławy przez Działdowo i Rychnowo (DW 542) dotarłem do DK 7 pod Ostródą, czyli na jeden wielki plac budowy S7.

Po drodze wyprzedziło mnie kilka samochodów, z których jeden po wykonaniu tego manewru uderzył w lisa. Usłyszałem głośny huk i po chwili mijałem ciepłe jeszcze, ale już bez życia zwierzę. Kierowca nie zatrzymał się, ja także.
Krajówka pod Ostródą była pusta, dlatego też miałem okazję porozmawiać z kierowcą samochodu, który przez kilka chwil jechał moim tempem i pytał się czy jadę rowerem, bo muszę, czy tak lubię. Jak mu powiedziałem skąd ruszyłem i po co, oraz dokąd jadę, to odparł, że słyszał o MRDP, ale rowerem jeździ tylko krótkie dystanse. Odpowiedziałem mu, że też tak kiedyś jeździłem a teraz to i tak, i tak :-).

Jeden z podjazdów przed Ostródą pokonałem z buta, bo manetka nie załapała zmiany biegów. Co za wstyd ;-).
W samej Ostródzie na skrzyżowaniu z DK 16 są obecnie jakieś ogromne hałdy, a układ drogowy zupełnie nie przypomina mi niczego znanego. Udało się jednak zjechać do miasta i zajrzeć na dworzec PKP. Nic ciekawego na mnie nie czekało, więc czując już niezłe zmęczenie zajrzałem na ostatni podczas tej jazdy Orlen. Eliza w rozmowie wspominała mi, że Orleny mają dobrą pitną czekoladę Milkę, więc skorzystałem z tej podpowiedzi. Faktycznie, smakowała mi i dała ,,kopa’’, ale jednak nie na długo. Zmęczenie było jednak już spore, godzina 3 w nocy, a do domu z 80 km.

Ostatnią – nie – przedostatnią atrakcją na trasie był także nowy dla mnie układ drogowy na wyjeździe z Ostródy, bo do tego miasta dochodzi już od niedawna wybudowana S7. Po pojawieniu się stosownego znaku pozostało mi pokonać dwa rowy, na szczęście płytkie i bez wody, aby znaleźć się na drodze technicznej.
Dobrze znana jazda starą DK 7 miała dla mnie ostatnią atrakcję, jeżeli tak można powiedzieć o lodowych koleinach, które skończyły się dopiero przed Pasłękiem.

Zużyty napęd, koleiny i wiatr w plecy. Z taką triadą walczyłem na trasie ostatniego odcinka, aby nie zasnąć, nie przewrócić się i nie zerwać skaczącego napędu.
Spać się już chciało jak cholera i gdyby to było lato na pewno zaległbym na którymś z licznie mijanych przystanków lub po prostu w trawie. Zimą takich rzeczy robić nie wolno, więc trzeba było bawić się gimnastyką, bieganiem, truchtaniem i generalnie zmianami nużącej pozycji siodełkowej. Dobrze sprawdzał się też hit Maryli Rodowicz w wersji mocno sprofanowanej :-).

Strach przed brzemiennym w skutkach upadkiem spowodował, że jeszcze mijając Zielonkę Pasłęcką, spojrzałem, czy nie jedzie przypadkiem pociąg do Elbląga. A było to zaledwie 30 km od miasta.
W Pasłęku zajrzałem jeszcze na stację Lotos, ale tylko po to, aby się umyć, spędzić sen zimną wodą i chwilę odpocząć w cieple. Wykorzystałem też ogromną mapę Polski do wykonania ostatniego zdjęcia.

Kolejne kilometry to jazda w warunkach wstającego, niedzielnego poranka i wjazd do Elbląga o 8 rano. Kiedyś zasnąłem po maratonie w fotelu, tym razem na dwugodzinną drzemkę wybrałem wannę. Udało mi się nie utopić :-).

Dziękuję Elizie za pomoc organizacyjną przed wyjazdem i za przewodnictwo podczas samej jazdy. Miło było poznać liderkę klasyfikacji Bikestats za rok 2016. Wielkie dzięki za energetyczne prezenty na trasie :-).
Sam maraton pomógł mi odzyskać pewność, że wiem na co się piszę, startując w sierpniowym MRDP. Teraz powinno być tylko lepiej.


W związku z licznymi pytaniami, co jadłem i jak byłem ubrany informuję, że:

1. Ubrany byłem w trzy warstwy odzieży termicznej:
- koszulka potówka Adidas climacool,
- bluza Craft z membraną Windstopper,
- bluza Craft golf z zamkiem,
- bluza zimowa z membraną Rogelli,
- spodnie długie Biemme z membraną rzecz jasna,
- kalesony Craft,
- pod nimi krótkie spodenki Endura z dobrym pampersem, bo Biemme to ma pampersa już tylko teoretycznie,
- dwie pary skarpet pod kolano, co okazało się niewystarczające i wymagało użycia ogrzewaczy chemicznych,
- zwykłe buty Jack Wolfskin z membraną Gore-tex,
- rękawiczki Chiba Alaska i pod nimi zwykłe z włóczki za 8 zł.
- opaska na szyję z włóczki, czapka pod kask Accent.
Ubranie tego wszystkiego było nieco męczące :-).
Dodatkowo miałem krem mrozoodporny do twarzy i sztyft do ust.

2. Picie trzymałem w dwóch termosach z Biedronki po 0,7 litra każdy. Lałem do nich gorącą herbatę, zimną herbatę i soki (nieporozumieniem okazało się wlanie gęstego Kubusia, bo nie chciał lecieć i upaćkał mi cały termos). Na trasie jadłem fast foody ze stacji benzynowych, obiad w Pomiechówku, banany i słodycze w sklepach. Poza tym miałem ze sobą żelki Haribo  Roulette z Biedronki, batony sezamowe z Lidla i dwie czekolady z bakaliami. Zjadłem wszystko. ,,Dopingowałem’’ się też tradycyjnie karnityną w tabletkach i kofeiną z kawy, coli i czekolady.
Więcej grzechów nie pamiętam :-).








203 dni do MRDP.

Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
731.00 km 150.00 km teren
34:47 h 21.02 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy: m
Rower:

GREENVELO BIAŁYSTOK-LIDZBARK WARMIŃSKI

Sobota, 21 maja 2016 · | Komentarze 127

Trasa: EŁK-Białystok-Tykocin-Goniądz-Augustów-Suwałki-Gołdap-Węgorzewo-Barciany-Sępopol-Bartoszyce-Lidzbark Warmiński-Orneta-Pasłęk-ELBLĄG

GPS (tylko szlak GV)

BIKEMAP ( tylko szlak GV)

DUŻA FOTOGALERIA ( z opisem odcinkowym)

FOTOGALERIA SŁAWKA





Szlak GreenVelo jest rowerowym tematem nr 1 w tym roku, więc dłuższa jazda po tej świeżynce polskiej turystyki rowerowej była koniecznością. Zwłaszcza jak zobaczyłem piękne spoty reklamowe, pokazujące niewątpliwe atrakcje przyrodnicze i kulturowe Polski wschodniej ale bez szczegółów wykonania trasy rowerowej. A jak wiadomo diabeł tkwi w szczegółach.

Wydawało mi się, że Elbląg jest dobrze skomunikowany ze stolicą Podlasia, ale jak doszło do analizy szczegółów połączeń kolejowych pod kątem wyrobienia się z całością przez weekend to okazało się, że nie jest ani dobrze, ani szybko.

Koncepcja zaproponowana przez kolegów aby wracać do Elbląga na rowerach okazała się lepsza od mojej i tak też pojechaliśmy. Na dworcu w Elblągu pojawili się Mariusz (Sierra), Sławek i Marcin. Mocna ekipa, mająca niejedną długą trasę na koncie.

Udało nam się dotrzeć PKP do Ełku, gdzie w piątek 20 maja o godzinie 23.30 ruszyliśmy DK 65 w kierunku Białegostoku. Zjawiskowo piękny księżyc w pełni i mgły unoszące się nad biebrzańskimi bagnami towarzyszyły nam w szybkim, komunikacyjnym przelocie na przedmieścia Białegostoku, gdzie w dzielnicy Starosielce wjechaliśmy na główny szlak Green Velo (są też trasy łącznikowe, mające oznakowanie liczbowe)

Wcześniej zjedliśmy śniadanie na stacji benzynowej i nieco się ogrzaliśmy, bo w okolicach Biebrzy mieliśmy temperaturę na poziomie +4 stopni.

Potem z każdą chwilą robiło się coraz cieplej, a my zagłębialiśmy się coraz bardziej w Zielony Rower (Green Velo). Z Białegostoku wyjechaliśmy długą prostą wzdłuż której jest zbudowana nowa, asfaltowa droga rowerowa. Żałując nieco że szlak nie prowadzi przez ciekawe turystycznie pływające pomosty na Narwi w Narwiańskim Parku Narodowym skręciliśmy w kierunku doliny Narwi na północ aby pokonać ją na jazie w Rzędzianach. Przed jazem zapoznaliśmy się z krótkimi odcinkami szutru oraz bruku i płyt betonowych zupełnie jak na naszych Żuławach Wiślanych. Poczuliśmy się jak w domu :-).

Chwilę potem dotarliśmy do drogi S8, wzdłuż której szlak ciągnie się przez kilka kilometrów po nowej drodze rowerowej. Wydaje się to ciężkim nieporozumieniem, aby rowerzyści musieli jechać wzdłuż drogi, gdzie jeżdżą całe ,,pociągi’’ TIR-ów powodujących potężny hałas i zanieczyszczenia, ale tak faktycznie jest.

Na szczęście szybko dotarliśmy do węzła Jeżewo i ciesząc nasze zmysły ciszą i ponownie dobrym asfaltem skręciliśmy w kierunku Tykocina. Miasto zdążyliśmy poznać już w zeszłym roku, ale jego urok sprawił że teraz ponownie do niego zajrzeliśmy.

Od Tykocina jechaliśmy do Strękowej Góry wzdłuż Narwi, mając ją kilka razy w zasięgu wzroku. Tutaj także nawierzchnia była urozmaicona ( patrz fotogaleria) a dobry, równy asfalt pojawił się pod naszymi kołami na Carskiej Drodze aż do Goniądza. Przy tej drodze widzieliśmy MOR-y, jeden z nich idealnie ulokowany przy wieży widokowej z ładną panoramą łąk nadbiebrzańskich. Ciekawe jest to, że MOR-y na Podlasiu ( na opisywanym odcinku) są wszędzie wykonane według jednego szablonu i nie mają toalet -w warmińsko-mazurskim projektanci puścili bardziej wodze fantazji.

Po 40 km jazdy równym asfaltem poczuliśmy znużenie równą nawierzchnią, tym bardziej że łosi było na Carskiej Drodze jak na lekarstwo a podziwianie lasu ma swoje granice ;-).
W Goniądzu zrobiliśmy krótki postój przy sklepie i wjechaliśmy na teren Biebrzańskiego Parku Narodowego ( do tej pory przebywając w jego otulinie). Spotkaliśmy tam parę rowerzystów pokonujących odcinek Białystok-Suwałki w tempie znacznie spokojniejszym niż my. Po krótkiej rozmowie ruszyłem za oddalającą mi się grupą.

Nawierzchnia szlaku ponownie stała się urozmaicona, był bruk, asfalt, szuter i katastrofalne 6 km szutru z ,,tarką’’ na odcinku Dolistowo-Jasionowo. Szlak biegnie tam bezpośrednio przy Biebrzy, ale z powodu bardzo nierównej nawierzchni jej obserwacja jest mocno utrudniona, by nie rzec - niemożliwa. Jadąc na rowerze trekingowym bez amortyzacji z kołami i oponami 700x35 udało mi się to dopiero przy prędkości 10-12 km/h. Cały czas musiałem mocno trzymać kierownicę i szukać jak najlepszego toru jazdy. Pozostaje mieć nadzieję, że ten odcinek zostanie do wakacji wyrównany bo obserwacja Biebrzy w wakacje to fajna sprawa. Pływa tam wtedy dużo tratw, kajaków, łodzi i rzeka żyje.

Dalsza droga prowadziła w kierunku Kanału Augustowskiego, ale szlak nie prowadzi bezpośrednio przy nim. Mamy możliwość obejrzenia pierwszej (ostatniej) śluzy w Dębowie a potem aż do Białobrzegów poruszaliśmy się drogą asfaltową. W Białobrzegach przekraczamy DK 8 i zagłębiliśmy się w Puszczę Augustowską.

Dobrej jakości szutrówka doprowadziła nas nad Jezioro Sajno, obok którego szlak GV się rozdziela na szlak łącznikowy o numerze 201 prowadzący do centrum Augustowa i szlak główny omijający miasto. Dostrzegłem też błędne oznakowanie szlaku łącznikowego, który zamiast liczby 201 często w okienku miał symbol GreenVelo, czyli kolorowy łańcuch.

Do centrum Augustowa dotarliśmy drogami szutrowymi, wydzielonymi asfaltowymi obok DW 664 oraz z polbruku. Nawigacja w mieście nie sprawiła trudności, znaki były widoczne i ustawione w czytelny sposób.

Pora była obiadowa, więc odwiedziliśmy lokalną pizzerię, gdzie uzupełniliśmy zapasy na dalsze zmagania terenowe. Zanim znowu wjechaliśmy w Puszczę Augustowską przejechaliśmy przez urokliwe zakątki Augustowa, wzdłuż jezior i Kanału Augustowskiego.

Niebawem szlak łącznikowy 201 się skończył i z powrotem wjechaliśmy na szlak główny. I zaczęła się walka z zapiaszczonymi drogami leśnymi. Żeby było ciekawiej, były też szutry przejezdne, a nawet drogi rowerowe z asfaltu. Nie sposób było się nudzić, co zakręt to niespodzianka i szybkie operowanie manetkami :-). Do tego wycinka drewna i brak gwarancji jak będzie trasa wyglądała po przejeździe ciężkiego pojazdu.

Okolice przyrodniczo rewelacja : Kanał Augustowski, Puszcza Augustowska, Czarna Hańcza. Prawdziwy samograj turystyczno-rekreacyjny. Szkoda tylko, że nieosiągalny na wszystkich typach rowerów i przez wszystkich rowerzystów.

Chłopaki na rowerach MTB odjechali mi znacznie do przodu, ja po zaliczeniu kilku odcinków pchanych dotarłem do nich na stacji benzynowej we Frąckach przy DK 16. Uzupełnienie picia i jedzenia było obowiązkowe, Puszcza Augustowska dała nam popalić.

Dalsza droga wzdłuż Czarnej Hańczy była już bezproblemowa, niebawem między drzewami pojawiło się Jezioro Wigry co oznaczało wjazd w kolejny na trasie park narodowy. Nie zatrzymując się przejechaliśmy przez Czerwony Folwark a że szlak GV ominął pokamedulski klasztor w Wigrach więc i my się tam nie pchaliśmy.

Ostatni odcinek przed Suwałkami to jazda po ciemnozielonym (!!!) asfalcie wydzielonej drogi rowerowej wzdłuż DW 653. Do Suwałk wjechaliśmy przed godziną 21 i niebawem zapadł zmrok. Oznakowanie GreenVelo jest wykonane zgodnie z obowiązującymi od kilku lat przepisami i umożliwia bezproblemową nawigację w nocy dzięki wykorzystaniu folii odblaskowej.
Ponieważ jednak celem wycieczki było przedstawienie wiarygodnych informacji na temat nawierzchni i przejezdności GreenVelo zarządziłem nocny odpoczynek w Suwałkach, tak aby z kolejnym porankiem ruszyć dalej na szlak.

Pierwszym miejscem naszego odpoczynku był McDonalds, gdzie siedzieliśmy, jedliśmy i drzemaliśmy do godziny 23, kiedy to trzeba było opuścić fastfooda. Kolejną miejscówką był park, gdzie wyciągnęliśmy się na ławkach. Folia NRC faktycznie grzeje, ale i tak około 1 w nocy przenieśliśmy się na ogromną stację Shell przy DK 8, gdzie siedząc, leżąc, jedząc, pijąc i chodząc doczekaliśmy świtu. Około 3 nad ranem zaczęło już robić się niebiesko, więc poderwałem ekipę i wróciliśmy na szlak kierując się na Mazury Garbate.

Z Suwałk wyjechaliśmy asfaltem na Jeleniewo ciesząc się tak bardzo z perspektywy kolejnego dnia w siodle, że przegapiliśmy zjazd nad jezioro Szelment Wielki. Cóż, wiele nie straciliśmy bo na nartach i tak byśmy nie pojeździli.

W Jeleniewie z wielkim żalem pożegnaliśmy Mariusza, który z powodu pęknięcia obręczy w tylnym kole zmuszony był zawrócić do Suwałk i wrócić do Elbląga komunikacją zbiorową. Dalsza droga pokazała, że była to bardzo dobra decyzja, jedyna i niepodważalna.

My zaś zaczęliśmy wspinaczkę na kolejne, coraz to większe górki docierając w okolicach Mierkiń w okolice 285 metrów n.p.m. Szlak prowadzi tutaj drogami asfaltowymi o małym natężeniu ruchu. Chwilę przerwy zrobiliśmy sobie na trójstyku granic, zjeżdżając nieco ze szlaku na sam punkt.

Kolejną atrakcją były mosty w Stańczykach, znane chyba wszystkim pedałującym po Mazurach Garbatych. Dotarliśmy do nich jadąc po drogach szutrowych, czasami w śladzie dawnej linii kolejowej. Za Stańczykami korzystaliśmy z wydzielonej rowerowej drogi asfaltowej wzdłuż DW 651. A jak ona się skończyła to z powrotem pojawiły się szutry na nasypach kolejowych, raczej niskiej jakości z luźno leżącymi kamieniami i kamyczkami.

Prawdziwy ,,sajgon’’ czekał na nas przed Gołdapią, gdzie pojazd gąsienicowy zrobił duże ślady nie dla rowerzystów. Na szczęście nie było to długi odcinek, ale na takie niespodzianki należy być przygotowanym. Chwilę potem pędziliśmy już po gładkim asfalcie wydzielonej drogi rowerowej ponownie wzdłuż DW 651 osiągając około godziny 9 Gołdap.

Przez chwilę wydawało się, że GV zahaczy o część uzdrowiskową miasta ale tak nie było. Podziwiając fikuśny most nad Gołdapą sprawnie nawigowaliśmy po mieście, zatrzymując się w centrum na małe śniadanie. Po nim pożegnał się z nami i z GreenVelo Marcin uznając ( bardzo słusznie, jak się okazało) że jadąc po szlaku nie zdąży do pracy na 2 w nocy w poniedziałek. Pojechał więc asfaltami do Elbląga i w ten sposób spokojnie się wyrobił.

Zostałem więc ze Sławkiem mającym też silne postanowienie zrobienia do zmroku GV przynajmniej do Lidzbarka Warmińskiego i powrotu na kołach do Elbląga już na skróty. Dotychczasowa jego życiówka nie przekraczała 500 km, tak więc determinacja kolegi bardzo mi się spodobała :-).

Z Gołdapi do Węgorzewa szlak prowadził drogami szutrowymi po dawnym nasypie kolejowym oraz odcinkami po wydzielonych asfaltowych drogach rowerowych wzdłuż DW 650. Ze szlaku zjechaliśmy kilkaset metrów w Baniach Mazurskich na ,,kultowe’’ lody, prawdziwe tradycyjne i tylko w trzech smakach :-).

Ten odcinek jechaliśmy już z Robertem w lutym wracając z Rapy. Zdecydowanie lepiej jechało się wtedy na góralu z amorem niż na sztywnym trekingu. Drobny szuter byłby fajną nawierzchnią, ale że kamyczki leżą na wierzchu powodując ryzyko poślizgu i wprowadzając niepewność przy wykonywaniu manewrów kierownicą to już tak fajnie nie jest. Dało się też zauważyć pierwsze braki w oznakowaniu pionowym ( bez większego znaczenia nawigacyjnego, ale zawsze) oraz zniknięcie biało-czerownych słupków zabezpieczających szlak przed wjazdem samochodów.

Nasyp kolejowy przed Węgorzewem zamienił się w wydzieloną, asfaltową drogę rowerową i wjechaliśmy do miasta. Nie zatrzymując się kierowani znakami szlaku przejechaliśmy przez miasto mając kłopot nawigacyjny tuż za dawną stacją PKP, gdzie skręt szlaku był nieoznakowany.

Spotkaliśmy tutaj grupę rowerzystów 50+. Sławek pogonił za ich liderem a ja uciąłem pogawędkę z końcówką kilkuosobowej ekipy. Wybrali się na niedzielą wycieczkę z Węgorzewa do Korsz i z powrotem. Poruszali się nieco wolniej niż my, zatrzymując się przy okolicznych atrakcjach. Mijaliśmy się jeszcze kilka razy, ostatni raz w Barcianach.

GreenVelo prowadzi tutaj po wydzielonej, asfaltowej drodze dla rowerów (ddr) wzdłuż DW 650. Nie przeprowadzone wyrównanie terenu skutkuje tym, że ddr ma charakter interwałowy, czyli góra-dół, góra-dół i tak jest do Srokowa. Droga wojewódzka ma znacznie łagodniejszy przebieg, mocny podjazd jest przed Srokowem i tyle.

Od Srokowa do Barcian wjechaliśmy na drogę szutrową z dobrą i niedobrą nawierzchnią
(znowu luźne kamienie). Tej gorszej jest niestety więcej, tak więc z ulgą powitaliśmy asfalt w Barcianach. Tutaj zaczyna się 14 kilometrowy odcinek wydzielonej, asfaltowej drogi rowerowej która prowadzi do stacji PKP w Korszach.

My 2 km przed Korszami skręciliśmy w Glitajnach na Sępopol (do Korsz prowadzi szlak łącznikowy 101). Jechaliśmy teraz aż do Bartoszyc lokalnymi asfaltami o różnej jakości. W Sępopolu zatrzymaliśmy się nad Łyną a potem jechaliśmy przez okolice tzw. końca świata blisko granicy z Rosją.

Do Bartoszyc wjechaliśmy DW 512 nie korzystając z polbrukowej drogi rowerowej. Znaki szlaku poprowadziły nas w kierunku Łyny a potem do centrum. Pora była stosowna dla obiadokolacji, bo zapowiadała się trzecia noc w trasie i należało dobrze naładować akumulatory.

Bartoszyce znam raczej słabo, ale uruchamiając najgłębsze zasoby pamięci hipokampa przypomniałem sobie o pizzerii przy DK 51. Była, działała i spędziliśmy tam dobrą godzinę jedząc i łatając przebitą dętkę w rowerze Sławka.

Na trasę wróciliśmy przed godziną 20 i szybko jadąc zaczęliśmy wyścig z zapadającym zmrokiem. Realia GV szybko nas osadziły na miejscu, dynamiczna jazda zakończyła się na zmasakrowanej trylince w Sędławkach ( tak stara, że krawędzie płyt są już zeszlifowane) oraz na drodze polnej w sławnych już Glitajnach. Tym razem było sucho.

W urokliwie położonym MOR-ze Dębiany poczekałem na Sławka i za chwilę wjechaliśmy do Galin. W końcu obejrzałem dokładnie zespół pałacowo-parkowy i już w ciemnościach ruszyliśmy dalej. Drogę w parku zagrodził nam szlaban, wyglądało że ktoś nam zamknął GreenVelo :-).

Ominęliśmy tą przeszkodę i jadąc po leśnej gruntówce, momentami zapiaszczonej, nawigowaliśmy dalej. Nie było to możliwe gdyby znaki szlaku nie były wykonane z folii odblaskowej. To niewątpliwa zaleta tego nowego oznakowania.

Dalsza jazda prowadziła przez Krawczyki i Krekole, gdzie wjechaliśmy na dobry asfalt którym dotarliśmy do Stoczka Klasztornego. Ciemna noc uniemożliwiła obejrzenie klasztoru, który jednak już widzieliśmy wcześniej. Za Stoczkiem szlak wjechał na dawną linię kolejową, pokrytą szutrem dobrej jakości. Przed Lidzbarkiem zauważyłem że jedziemy po grobli między zbiornikami wodnymi. Temperatura znacznie spadła, od wody wiało chłodem.

Po wykonaniu kilku ostatnich zakrętów na GreenVelo dotarliśmy do DW 513 i nią wjechaliśmy do Lidzbarka Warmińskiego urządzając nocną sesję zdjęciową zawsze pięknemu zamkowi i kierując się na miejscowy Orlen na ostatnie już zaprowiantowanie.

Pozostało nam 100 km do Elbląga już poza GV, bo co to za sens jechać trasą po raz pierwszy w nocy. Nic nie widać i Wy nic byście się nie dowiedzieli. Droga ,,na skróty’’ zaczęła się przed północą, kiedy to wyjechaliśmy z Lidzbarka Warmińskiego kierując się na Ornetę i Pasłęk. Idealny asfalt DW 513 pięknie prowadził nas na zachód i nasze siedzenia w końcu mogły nieco odpocząć.

Sławek jadąc nieco szybciej odjechał mi do przodu, a ja już kilka kilometrów za Lidzbarkiem poczułem że bez odpoczynku to daleko nie pociągnę. Krótka drzemka na przystanku w Runowie poczyniła cuda, chociaż było wiadomo, że trzecia noc bez normalnego snu łatwa nie będzie. Zapobiegawczo podjadałem żelki z Biedronki, chrupałem sezamki, generalnie ruszałem się w siodle aby nie zasnąć i zdążyć uciec przed porannym szczytem komunikacyjnym.

Po drodze zastałem Sławka drzemiącego na przystanku za Ornetą i już razem dotarliśmy do Elbląga, meldując się w nim około godziny 5.30. Tym samym nasza epopeja GreenVelo dobiegła końca. Sławkowi gratuluję potężnego poprawienia życiówki, pozostałym chłopakom dziękuję za towarzyszenie na trasie.

Podsumowanie wycieczki:

- szlak GreenVelo jest szlakiem trudnym,
- szlak GreenVelo nie jest dla początkujących rowerzystów, takich co na rowerze jeżdżą
rzadko lub od niedawna,
- szlak GreenVelo prowadzi po wszystkiego typu nawierzchniach, często
nieutwardzonych lub słabo przyczepnych ( luźne szutry),
- szlak GreenVelo jest bardzo dobrze oznakowany w znaki wysokiej jakości, zdarzają się
jednak skrzyżowania bez oznakowania,
- szlak GreenVelo jest bardzo dobrze wyposażony w infrastrukturę towarzyszącą, tj. Miejsca
Odpoczynku Rowerzystów (MOR) i Miejsca Przyjazne Rowerzystom (MPR),
- szlak GreenVelo prowadzi przez wspaniałe okolice,
- szlak GreenVelo musi zobaczyć każdy rowerowy turysta :-)

Rekomendacje sprzętowe:

- jazda możliwa na rowerach górskich lub trekingowych wyposażonych w dwie przerzutki - inne typy rowerów nie mają możliwości pokonania wszystkich odcinków,
- konieczna amortyzacja przednia rowerów z blokadą, amortyzowany tył podniesie komfort jazdy,
- opony tylko z wystającym bieżnikiem, najlepszy będzie klockowy,
- opony do rowerów trekingowych minimum 700x35 a do rowerów MTB 26x, 27,5x, 29x2,00,
- opony z wkładką antyprzebiciową, żadnych lekkich modeli sportowych,
- po GreenVelo lepiej poruszać się ,,na lekko’’, bez ciężkich sakw.
 
Pierwsza jazda GreenVelo Elbląg-Pieniężno

Ciąg dalszy GreenVelo Lidzbark Warmiński-Pieniężno-Pakosze

Wszystko co jeszcze chcecie wiedzieć o GreenVelo Elbląg-Białystok a baliście się zapytać.




455 dni do MRDP.