INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.91 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:27288.00 km (w terenie 913.00 km; 3.35%)
Czas w ruchu:1261:32
Średnia prędkość:21.56 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:122465 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:501553 kcal
Liczba aktywności:65
Średnio na aktywność:419.82 km i 21h 22m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
437.00 km 0.00 km teren
18:42 h 23.37 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:2082 m

GNIEZNO 1050

Wtorek, 3 maja 2016 · | Komentarze 2

Trasa: ELBLĄG-Malbork-Starogard Gdański-Czersk-Tuchola-Nakło nad Notecią-Kcynia-Wągrowiec-Skoki-Imiołki-GNIEZNO>>>PKP>>> Ostróda-Miłomłyn-Małdyty-ELBLĄG

GPS Elbląg-Gniezno

BIKEMAP Elbląg-Gniezno

BIKEMAP Ostróda-Elbląg

FOTOGALERIA (z opisem)




Trasa maratonu do Gniezna podlegała licznym modyfikacjom, pewne było tylko to, że po drodze do pierwszej stolicy Polski i jednego z domniemanych miejsc chrztu księcia Mieszka I chcę odwiedzić Lednicę ze sławną bramą-rybą.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu i o 22 ruszyliśmy wraz z Robertem w ciemną noc.
Bez zbędnych eksperymentów jechaliśmy do Czerska spokojną o tej porze DK 22, chociaż do węzła Swarożyn na A1 trochę samochodzików się kręciło. Potem to już tylko kręciliśmy korbami my, tak, że zatrzymaliśmy się na lekki posiłek na Orlenie w Czersku.

Zaczynał się już wschód słońca i niebawem pędziliśmy przez Bory Tucholskie w promieniach słońca. W Tucholi zamotaliśmy się w plątaninie dróg i zamiast na Sępólno Krajeńskie pojechaliśmy w kierunku Koronowa na Mąkowarsko. Pomyłka nie miała wielkich konsekwencji, poza tym, że trochę powtórzyła się trasa z tego wyjazdu. Minęliśmy zatem ponownie most kolejowy w Buszkowie, miejscu gdzie na ,,zakręcie śmierci’’ zginął znany aktor Bogumił Kobiela i dotarliśmy na rondo nad Koronowem.

Roberto zaczął odczuwać głód, więc minęliśmy Koronowo i sprawdziliśmy w miejscowości Stopka lokalny wyszynk, połączony z imponującym skansenem ruchomości i nieruchomości z Krajny. Niestety, lokal był jeszcze zamknięty, więc pozostało nam jechać dalej.

Trasa prowadziła do Mroczy, gdzie na urokliwym ryneczku zjedliśmy śniadanie delektując się specjałami z lokalnego sklepu i ciszą poranka w promieniach mocno już grzejącego słońca. Po śniadaniu spojrzeliśmy jeszcze na mroczański kościół i pojechaliśmy dalej, w kierunku Nakła nad Notecią.

Niebawem przecięliśmy DK 10 będącą obwodnicą Nakła znaną nam z BB Tour i wjechaliśmy do miasta. Mocno kręcąc kierownicami drogowskazy wyprowadziły nas z miasta i zatrzymaliśmy się na moście nad Notecią. Krótka sesja zdjęciowa portu rzecznego, w którym było widać rękę funduszy unijnych i już jechaliśmy dalej.

Za Nakłem minęliśmy strefę ekonomiczną, charakteryzującą się dużą ilością piasku, lamp i samotnej drogi asfaltowej. Zabudowań na razie brak. Chwilę potem zobaczyłem wijącego się w poprzek drogi węża. Ominąłem go darując mu życie, ale że zobaczyłem charakterystyczny zygzak szybko się zatrzymałem kilka metrów dalej. Obraz żmii zygzakowatej widziany wielokrotnie w książkach i filmach miałem dobrze zakodowany, toteż na żywo rozpoznałem ją bez cienia wątpliwości. Gad w tym czasie zdążył już opuścić niebezpieczny dla niego asfalt i schował się w trawie, gdzie mógł być groźny dla nas.

Uzbrojeni w kij delikatnie rozgarnęliśmy trawę i zrobiliśmy zdjęcia jedynej przedstawicielce jadowitych gadów w Polsce. Żmija, a raczej żmijka była jeszcze bardzo mała, ale już wykazywała swoje niezadowolenie głośnym syczeniem i próbami atakowania kija. Jako że żmije są pod ochroną po sesji zdjęciowej daliśmy jej spokój i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Niebawem naszym oczom ukazała się Kcynia z widocznym na wzgórzu kościołem. No i trzeba był wspiąć się na górkę, całkiem sporą jak na okoliczne równiny. Pod kościołem odbywał się festyno-odpusto-piknik i handel na całego połączony z tłumem ludzi. Zjedliśmy tam lody i opuściliśmy hałaśliwą Kcynię.

Kolejną miejscowością na trasie był Wągrowiec, który minęliśmy obwodnicą i do centrum nie wjeżdżaliśmy. Za Wągrowcem pojawiły się odcinki asfaltowej drogi rowerowej, z której skorzystaliśmy. Zbliżał się moment zmiany kierunku jazdy i skręcenia we kierunku Lednicy i Gniezna. Wiatr, do tej pory wiejący nam przeważnie w plecy teraz zrobił się boczny a na niebie widzieliśmy coraz więcej chmur.

Na trasie pojawiły się oznakowania szlaku kościołów drewnianej wokół Puszczy Zielonka. Jeżeli kościół stał przy drodze to uwieczniałem go fotograficznie, poszukiwania dalej położonych muszą poczekać na inną okazję. Dało się zauważyć liczne grupy i grupki rowerzystów na drodze w tych okolicach.

Niebawem skręciliśmy z drogi wojewódzkiej w kierunku wsi Imiołki, za którą rozciągają się Pola Lednickie. Teren jest bardzo rozległy i stworzony do poruszania się po nim rowerem, no może niekoniecznie na wąskich oponach szosowych ;-).
Sesja zdjęciowa w tym miejscu trwała dość długo, przyspieszyła ją hałasująca chmura burzowa, która oznajmiła nam, że ostatnie 10 km do Gniezna może nie być takie miłe jak przejechane już ponad 300.

Chmura pozostała jednak z boku i deszcz popadał na nas bardzo symbolicznie. Na ostatnich kilometrach przed Gnieznem zobaczyliśmy plac budowy obwodnicy tego miasta, przez które przebiegają dwie drogi krajowe i wjechaliśmy do centrum. Znalezienie Starego Miasta i katedry nie było trudne, ale zanim weszliśmy pokłonić się koronowanym w tym miejscu pierwszym królom Polski odpoczęliśmy w lokalnej pizzerii u stóp wzgórza katedralnego przy konkretnym obiedzie. Była godzina 15, tak, więc do pierwszej stolicy Polski dotarliśmy po 17 godzinach w trasie.

Po obiedzie pojechaliśmy na dworzec PKP żeby się dowiedzieć, że na pociąg w kierunku Gdyni biletów już nie ma. Były za to w kierunku na Olsztyn – bardzo nam się to spodobało  :-).

A potem nadszedł czas na zwiedzanie. Najpierw ja ruszyłem do katedry, a potem Robert. Świątynia robi wrażenie swoim bogatym, historycznym wyposażeniem. Było już po uroczystościach 3 majowych, więc największe tłumy już były za nami. W katedrze można swobodnie wykonywać zdjęcia, chociaż widziałem zakazy dotyczące tej czynności. Dostęp do Drzwi Gnieźnieńskich był wolny, chociaż spotkałem się z opisami, że za ich obejrzenie płaci się dodatkowo. Płatny był tylko wstęp na wieżę, sam wstęp do katedry też był za darmo.

Poza katedrą objechaliśmy Stare Miasto z ładnym rynkiem, wypełnionym ogródkami gastronomicznymi pełnymi turystów i mieszkańców. Przed samą podróżą ( 19:34) zjedliśmy jeszcze kolację i niebawem zajęliśmy miejsca w pociągu.

Bilety mieliśmy kupione do Ostródy, bo z tego miasta jest najbliżej do Elbląga – około 70 km. Im bliżej byliśmy momentu wysiadania, tym mocniej padał za oknem deszcz. Perspektywa jazdy remontowaną i przebudowywaną, DK 7 w towarzystwie TIR-ów i deszczu była średnio podniecająca, ale w końcu nie takie rzeczy już się na rowerze przeżyło.

Łaskawie opady nieco w Ostródzie zelżały i w lekkim deszczu ruszyliśmy do Elbląga po drodze prowiantując się na lokalnym Orlenie. Dynamiczna jazda trwała do Miłomłyna, gdzie zjechaliśmy na starą DK 7 i w ciszy oraz już bez deszczu spokojnie kręciliśmy do Elbląga w którym pojawiliśmy się około 2 w nocy.

Tym samym maraton Gniezno 1050 dobiegł końca. Dzięki Roberto za wspólne kręcenie i już zapraszam na Gniezno 1100 jak tylko dotrwamy w siodełku do tej daty :-)).



473 dni do MRDP.


Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
455.00 km 25.00 km teren
22:16 h 20.43 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:-1.0
Podjazdy:3065 m

RAPA

Sobota, 27 lutego 2016 · | Komentarze 8

Trasa: Elbląg-Pasłęk-Orneta-Lidzbark Warmiński-Stoczek Klasztorny-Galiny-Korsze-Srokowo-Węgorzewo-Rapa-Banie Mazurskie-Węgorzewo-Barciany-Sępopol-Bartoszyce-Górowo Iławeckie-Pieniężno-Młynary-Milejewo-ELBLĄG

GPS

BIKEMAP

GALERIA (z opisem)




Piramida w Rapie zaprzątała moją uwagę już od jakiegoś czasu i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy należało tam pojechać. Pierwotne zamierzenia opierały się na wykorzystaniu siły wiatru z zachodu i powrotem do Elbląga za pomocą PKP. Ale że nie chciało wiać zbyt mocno …

Z Elbląga ruszyliśmy z Robertem o 22 w piątek, tak aby pod wieczór w sobotę wrócić. Pojechaliśmy na rowerach MTB co w moim przypadku oznacza, że przejechałem jak dotychczas najdłuższy dystans na oponach 2,2 cala. Chyba nie zamierzam go już poprawiać :-).

Pierwsze kilometry to jazda dobrze znanym asfaltem DW 513 do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie popychani lekkim wiatrem zameldowaliśmy się około 2.30. Na Orlenie wypiłem profilaktycznie dużą kawę, bo noc jeszcze długa i ogrzaliśmy się trochę, bo pojawił się lekki mróz.

Za Lidzbarkiem zjechaliśmy z głównej drogi do Stoczka Klasztornego – miejsca, gdzie w czasach PRL więziony był przez rok prymas Wyszyński. Byłem tam w 2003 roku i wtedy klasztor nie wyglądał za dobrze. Teraz jego stan jest znacznie lepszy, ale nie mogliśmy się zbytnio o tym przekonać bo budowla tonęła w mrokach warmińskiej nocy – czyżby zapomniano o iluminacji zabytku?

Ze Stoczka ruszyliśmy w kierunku wsi Krekole, gdzie planowałem skręcić do Galin – miejsca mi jeszcze nieznanego w którym jest obecnie zabytkowy pałac z folwarkiem pruskiego rodu Eulenburgów przekształcony w hotel. Niestety i tutaj zabrakło iluminacji umożliwiających podziwianie zabytku w nocy. Do tego skrót terenowy doprowadził Roberta do stanu pewnej nerwowości bo jechaliśmy i szliśmy po zmrożonych koleinach traktorowo-gąsienicowych, przy których mazurska tarka to równa autostrada :-).

Po tych spowalniających jazdę ,,atrakcjach'' terenowych dotarliśmy w końcu do drogi wojewódzkiej Bartoszyce-Kętrzyn i ruszyliśmy dalej na wschód. Na wysokości Korsz skręciliśmy w lewo i w tym miasteczku zatrzymaliśmy się na śniadanie (6:30).

Dalsza droga prowadziła szlakiem łącznikowym GreenVelo (GV) z Korsz do Glitajn, gdzie wjechaliśmy na główną nitkę GV. I aż do Barcian mogliśmy cieszyć się z 14 km asfaltowej drogi rowerowej, która jednak jest bardziej pofałdowana niż biegnąca obok droga asfaltowa.

Po drodze zatrzymaliśmy się w Drogoszach przy kolejnym zabytkowym pałacu, będącym obecnie zamkniętą własnością prywatną oraz obejrzeliśmy w Barcianach zamek krzyżacki będący w stanie długotrwałego remontu.

Dalsza droga prowadziła w kierunku Węgorzewa, a na szlak GV ponownie wjechaliśmy w Srokowie (wydzielona droga asfaltowa do Węgorzewa, znacznie bardziej pofalowana). Zaraz za tym miasteczkiem czekał na nas masywny, najdłuższy podjazd na trasie a potem szybki zjazd do Leśniewa nad Kanałem Mazurskim. Rzuciliśmy okiem na widoczne z drogi ruiny śluzy i jeszcze przed Węgorzewem zatrzymaliśmy się na MOR-ze GV nad Jeziorem Mamry. To jedno z najładniej zlokalizowanych miejsc odpoczynku rowerzystów jakie dotychczas widziałem.

Kilka kilometrów dalej wjechaliśmy do Węgorzewa (9:30), gdzie nadszedł czas na drugie śniadanie. Po solidnej wyżerce ruszyliśmy dalej, aby w Budrach skręcić na północ w kierunku Rapy. Nie lubię bowiem powtarzać trasy, a tak trzeba było by zrobić gdybyśmy do Rapy jechali tradycyjnie od strony Bań Mazurskich.

Na tym odcinku nawierzchnia asfaltowa płynnie przeszła w luźną trylinkę z czasów PRL, potem w nieco bardziej zwartą trylinkę i gdy już myśleliśmy, że tak będzie do samej Rapy pojawiła się droga brukowana polnymi kamieniami z pewnością pamiętająca niemieckich właścicieli tych ziem :-).
To była masakra dla naszych napompowanych maksymalnie opon! Do tego po dotarciu do Rapy (12:00) nigdzie nie było najmniejszej nawet wzmianki o piramidzie. Ludzi też jak na lekarstwo – 2 km od granicy z Rosją to już koniec świata. W końcu jednak zasięgnąłem języka i samodzielnie (Robert w tym czasie jechał już na lody do Bań Mazurskich) dotarłem do celu wycieczki. Na tych wertepach aparat przełączony w tryb zdjęć pod słońce przestał reagować na przyciski i w takim trybie musiałem fotografować piramidę von Fahrenheidów. Dobrze, że w ogóle działał :-).

Wzmożonego promieniowania pozytywnego ani negatywnego przy piramidzie nie odczułem, rower też nie głupiał. To wszystko miało miejsce wcześniej ;-). Po sesji zdjęciowej podczas której wykonałem zdjęcia piramidy z każdej strony i jej wnętrza z trumnami ruszyłem za Robertem do Bań Mazurskich. Zaprowadził tam dobrej jakości asfalt, także 9 km przeleciało szybko.

Za Baniami wjechaliśmy na szlak GV, aby nie powtarzać się z nudnym asfaltem. Odcinek do Węgorzewa to dawny nasyp kolejowy, który przystosowano do ruchu rowerowego i – niestety – też samochodowego poprzez wysypanie szutru.

W Węgorzewie pora była bardzo obiadowa, więc władowaliśmy się z rowerami na piętro lokalnej pizzerii i zjedliśmy obiad. Fantazja podpowiadała nam różne warianty drogi powrotnej, a każdy był coraz dłuższy. W końcu jednak odpuściliśmy sobie na inny czas wszystkie Giżycka, Kętrzyny i Święte Lipki, że o pałacu w Łężanach nie wspomnę …

Z Węgorzewa ruszyliśmy tą samą drogą w kierunku Korsz przed którymi skręciliśmy na Sępopol. Po drodze zrobiło się już ciemno i tak przez Bartoszyce (do których wjechaliśmy nie do końca od tej strony co oczekiwaliśmy), Górowo Iławeckie i Pieniężno ( gdzie byliśmy o 23 i była to dobra pora na konsumpcję zup w moim wykonaniu) zmierzaliśmy do domu.

Kładąc wisienkę na torcie naszej jazdy z Młynar pojechaliśmy do Milejewa, aby jeszcze trochę się powspinać na szczyt Wysoczyzny Elbląskiej. W Elblągu byliśmy około 2.30 czyli dobre kilka godzin po czasie. Tak to czasami bywa :-).

Dzięki Roberto za wspólną jazdę.




Dane wyjazdu:
326.00 km 0.00 km teren
20:04 h 16.25 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:4744 m

GÓRY MRDP - II ETAP

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · | Komentarze 0

Trasa:OTMUCHÓW-Złoty Stok-Lądek Zdrój-Międzylesie-Zieleniec-Kudowa Zdrój-Radków-Głuszyca-Chełmsko Śląskie-Lubawka-Kowary-Podgórzyn-Szklarska Poręba-ŚWIERADÓW ZDRÓJ

GPS (całość)

BIKEMAP

FOTOGALERIA




Pobudka wyznaczona na 4 rano przeciąga się do 4.30 i przed szóstą jesteśmy już w trasie. Płaska i odkryta droga krajowa 46 to krajobraz wyjęty żywcem z Żuław Wiślanych, tylko garbaty horyzont mówi że do morza to mamy daleko. Za Paczkowem zaczyna nas demolować silny, zachodni wiatr – marzę o schowaniu się do lasów za Złotym Stokiem. Po drodze mijamy dwóch bikerów z kategorii Sport – panowie spotkają sie z nami jeszcze nie raz na ostatnich kilometrach.

W Złotym Stoku (PK 11 na 846 km - 7.09) jestem pierwszym klientem lokalnej Biedronki otwieranej o 7 rano – czemu nie czekały na mnie kwiaty albo chociaż darmowe zakupy? Po zaprowiantowaniu ruszamy na pierwszą z kotlińskich przełęczy, czyli Jaworową. Spokojnie pokonywany slalomem między dziurami, kawałkami drzew podjazd ma na części nowy asfalt, ale kładziony wedle jakiego algorytmu to nie wiem. Podobnie było na zjeździe – część zmasakrowana, część nówka.

Do Lądka Zdroju docieramy w całości, po krótkiej chwili jesteśmy w Stroniu Śląskim, gdzie rozpoczynający się deszcz zagania nas pod dach kolejnej Biedronki. Siedząc pod dachem jemy sobie II śniadanie, piszę SMS z kolejnego, dwunastego już punktu kontrolnego 871 km – 8.56. Jak ulewa nieco przechodzi ruszamy pod górę na przełęcz Puchaczówka. Dawno na niej nie byłem, pamiętam że jest długi i łagodny. Kręcą sobie korbami na poziomie 12km/h wspinam się prawie godzinę, przeżywając lekki szok po zobaczeniu zmian budowlanych pod Czarną Górą.

W 2003 r. i nawet jeszcze w 2008 r. podczas Klasyka Kłodzkiegoto były puste pola, a teraz jest gęsto od wyciągów, domów wczasowych i innych ciekawostek. Przed przełęczą zaczyna kropić, odpoczywamy z Wikim w bacówce nieopodal szczytu. Chmury są tak nisko, że Czarnej Góry i wieży na jej szczycie zupełnie nie widać.

Zjazd w deszczu do Idzikowa to nie jest to co lubimy najbardziej, ale przynajmniej nie przegapiamy zjazdu na Wilkanów. Nowy asfalt prowadzi nas do tej wsi, gdzie twardo ruszam do Międzygórza, myląc je z Międzylesiem. Wszystko jakieś takie podobne :-). Wiki gromkim krzykiem i machaniem nawraca mnie na jedynie słuszną drogę i już spokojnie zmierzamy do kolejnego punktu kontrolnego. W Międzylesiu na 902 km jesteśmy o 11:36 i zaczynamy jazdę w kierunku Zieleńca. Jakoś tak ułożyłem sobie w głowie że stąd będzie cały czas pod górę, więc miłym zaskoczeniem jest szybki zjazd do Różanki. Czekając na Wikiego doceniam twórczość mieszkańców tej wsi, którzy symbolami róży udekorowali różne w niej obiekty. Mija też trzecia doba imprezy, na liczniku 910 km.

Zaczynamy wspinaczkę na przełęcz nad Porębą. Jedziemy Autostradą Sudecką, ale bez przesady z tym nazwami. Jest na szczęście pusto, napisy z tegorocznego Klasyka Kłodzkiego każą hamować, zwalniać, uważać. Ostrzę sobie zęby i aparat na nieznany mi Zamek Szczerba, ale gęste listowie sprawia, że jest on dalej dla mnie niepoznany.
Na przełęczy odbijamy w kierunku granicy czeskiej i do samego Zieleńca (który teraz jest częścią Dusznik Zdrój) jedziemy po dobrej nawierzchni i wcale nie cały czas pod górę. W jakiejś miejscowości kurier UPS pyta mnie o lokalny numer, ale co ja mogę mu powiedzieć?

W Zieleńcu też duże zmiany w stosunku do 2008 roku, przybyło wyciągów, restauracji, cały czas coś się buduje. Obiad mamy zaplanowany w Kudowie więc ruszamy zjazdem na przełęcz Polskie Wrota na DK 8. Po drodze zatrzymujemy się na punkcie widokowym nad Dusznikami Zdrój, bo pogoda z każdą chwilą robi się coraz lepsza i o deszczu nie ma już mowy.
Na krajówce czekamy dobrą minutę aby włączyć się do ruchu bo jadą jakieś ,,karawany’’ blachosmrodów osobowych wymieszanych z TIR-ami. Jeden pas prowadzi w dół, a dwa pod górę i urzekające jest patrzeć jak te dwa pasy zajmują wyprzedzające się TIR-y. Gdyby nie 60 km/h to zrobiłbym fotkę.

Szybko i sprawnie docieramy do Kudowy (PK 14 959 km – 15.41), i szukając obiadowej miejscówki spotykamy Lucjana i Marcina. Lucjan po złamaniu karbonowej obręczy jedzie na sztukowanym kole, a Marcin uszkodzone wiezie na swoich … plecach! Podziwiam.
Zatrzymujemy się na mocarny obiad, makaron wręcz mnie owija i wychodzi ze mnie :-). Po godzinie odpoczynku nie mogę się ruszyć, ale łagodny podjazd Drogą Stu Zakrętów na przełęcz Lisią pozwala obiadkowi się ułożyć. Rzucam okiem na Szczeliniec Wielki, zjeżdżamy do Radkowa po częściowo nowym, częściowo starym asfalcie i przy sklepie uzupełniamy zapasy.

Skręcamy na Tłumaczów, jest lekko pod górę a potem mocno z góry. We Włodowicach skręcamy na drogę do Głuszycy żegnani współczującymi spojrzeniami pewnej pani która powiedziała, że tam jest cały czas pod górę i jest zniszczona nawierzchnia. Tak faktycznie było, ale w końcu uporaliśmy się z tym odcinkiem. Zakończyły się też widoki na Góry Sowie i zaczęła się ostatnia noc na trasie.

W Głuszycy, gdzie jest przedostatni punkt kontrolny (20.40 – 1013 km) Daniel zaplanował jazdę przy dworcu PKP i tak też jedziemy ulicą Kolejową docierając do DW 380 prowadzącej do Unisławia Śląskiego. Tutaj zakończyłem moją jazdę w 2012 roku i jestem trochę niezadowolony, że cały nowy dla mnie odcinek jechać będę w nocy, kiedy g… widać. Ale nie ma się co wygłupiać, bo jest zawsze ryzyko nie zmieszczenia się w 96 godzinach. Za dnia zrobię ten odcinek w przyszłym roku.

Za Unisławiem jedziemy w kierunku Mieroszowa, gdzie należy skręcić na Chełmsko Śląskie. Przejeżdżamy to miasteczko i zbliżamy się do granicy. Znowu mamy kilometry gratis o czym informuje nas z okna mieszkaniec .. Golińska. Pada komenda w tył na lewo i wracamy na właściwą trasę.
Zapowiadam Wikiemu, że w Chełmsku to ja muszę , obowiązkowo muszę zrobić sesję fotograficzną zabytkowym chatom śląskich tkaczy, choćbym nie wiem co :-). Wiki nie protestuje, więc pomimo ciemności kilka fotek wychodzi w miarę przyzwoicie.

Zaraz potem jest Lubawka czyli ostatni punkt kontrolny na trasie GMRDP. Jesteśmy tam o 1.15 – 1050 km i już tylko kataklizm może sprawić że nie zdążymy na metę. Szukamy w Lubawce stacji paliw bo robi się chłodno i ciepła kawa to coś czego pragniemy. Znajdujemy ją nie bez małego trudu – jakiś taksówkarz informował nas, że najbliższa czynna stacja jest w … Kowarach. Na szczęście Lotos jest w Lubawce, tylko na wyjeździe z miasta w kierunku Kamiennej Góry.

Po przerwie kawowej ruszamy na przełęcz Kowarską, która okazuje się podjazdem chyba długim, a na pewno łagodnym. Starannie czytając drogowskazy nie jedziemy na Okraj tylko ruszamy zjazdem do Kowar. Tutaj pamiętam z analizy mapy że trzeba wjechać do miasta, bo jak się człowiek zapomni to wyląduje w Jeleniej Górze.

W lekkiej panice zjeżdżam z głównej drogi nieco za szybko i klucząc po ulicach Kowar w końcu wydostajemy się na drogę do Karpacza. Potem jeszcze jedno newralgiczne skrzyżowanie i zostawiając Karpacz z lewej ruszamy w kierunku Piechowic.
Niesamowicie marznę jadąc świtem koło zbiornika Sosnówka ale w końcu wychodzi słońce i od razu robi się miło. W Piechowicach docieramy do DK3, ja ruszam do Szklarskiej Poręby Górnej sprawdzając po drodze czy można kupić bilet PKP na drogę powrotną. Nigdzie nie ma kas biletowych, bilety kupuje się w pociągu. Nie bardzo sobie wyobrażam zakup biletu na podróż przez Polskę z rowerem i miejscówkami u konduktora więc jadę dalej. Wiki w tym czasie zgodnie z GPS jedzie przez Szklarską Porębę Dolną w kierunku Zakrętu Śmierci. Po drodze spotykamy znowu Lucjana i Marcina z kołem na plecach. Szacun, chłopie!   

Zostaje mi do podjechania ostatnie 2, 5 km drogi do sławnego Zakrętu Śmierci a potem to, co jeszcze kilkadziesiąt godzin temu było wielką niewiadomą staje się faktem. Po wspaniałym, chociaż z wiatrem z twarz, kilkunastokilometrowym zjeździe melduję się na tablicy Świeradów Zdrój. Wykorzystuję fakt, że Robert wyjechał z miasta naprzeciwko i nie muszę robić wygibasów z aparatem na siodełku, tylko on robi mi fotkę.

Jeszcze chwila i jestem na mecie mieszcząc się w wąskiej furtce prowadzącej do środka. Jest środa, godzina 8.10, tak, więc byłem na trasie 92 godziny i 10 minut. Wiki dociera do bazy kilkanaście minut po mnie.
Czas niestety goni nieubłaganie, więc biorę szybki prysznic, próbuję maratonowego makaronu z brokułami lub szpinakiem (nie pamiętam już) przebieram się w świeże ciuchy i idę rzucić okiem na uzdrowisko. Pora jest wybitnie śniadaniowa, więc nie odmawiam sobie delicji. Senność nie występuje, tak więc postanawiam odebrać medal i pożegnać się.
Przez Mirsk z wichurą w plecy docieram do DK 30, która doprowadza mnie w licznym towarzystwie blachosmrodów fajnym zjazdem do Jeleniej Góry. Tam wsiadam w pociąg do Wrocławia, skąd jadę autobusem do Gdańska a potem pociągiem do Elbląga. I tak urlop dobiega końca.



PODSUMOWANIE:
Maraton Góry MRDP to najtrudniejsza jak do tej pory pokonana przeze mnie trasa. Nie sposób jej porównywać z BBTour, ani nawet z dłuższym kilometrowo przejazdem podczas MRDP 2013. Fakt, że nie odnotowałem podczas tej ekstremalnej jazdy żadnych kontuzji (opuchnięte kolana i prawa kostka się nie liczą) bardzo mnie cieszy. Także sprzęt sprawował się bez zarzutu - zwłaszcza opony Schwalbe Durano warte są każdych pieniędzy.

Przepięknie poprowadzona trasa ułożona przez Daniela to prawdziwy majstersztyk. Gdyby tak jeszcze dało się zahaczyć o Góry Świętokrzyskie to byłby komplet …;-). Super robota Panie Dyrektorze:-).

Dziękuję za wspólną jazdę mojemu towarzyszowi Krzysztofowi – Wikiemu. Nigdy bym się nie spodziewał, że ktoś wytrzyma na tak długim dystansie mój - nieco specyficzny - sposób podróżowania:-). Przywykłem już pokonywać długie dystanse samotnie, niezależnie od kategorii open czy solo, ale zawsze to miłe jak można z kimś porozmawiać. Jeszcze raz dzięki za wspólne kręcenie:-).

I do zobaczenia w 2017 roku ...



Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
854.00 km 0.00 km teren
42:06 h 20.29 km/h:
Maks. pr.:75.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:9468 m

GÓRY MRDP - I ETAP

Sobota, 22 sierpnia 2015 · | Komentarze 9

Trasa: PRZEMYŚL-Arłamów-Ustrzyki Górne-Cisna-Tylawa-Nowy Żmigród-Gorlice-Banica-Tylicz-Muszyna-Stary Sącz-Niedzica-Łapszanka-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Zawoja-Stryszawa-Węgierska Górka-Wisła-Cieszyn-Jastrzębie Zdrój-Racibórz-Głubczyce-Głuchołazy-OTMUCHÓW

GPS (całość)

BIKEMAP

FOTOGALERIA

>>>DALEJ>>>



Zapisując się na maraton podałem w formularzu, że dystans 1120 km zamierzam pokonać w 110 godzin (limit ustalony przez organizatora to 120 godzin). Zakładałem tradycyjnie spokojną, turystyczną jazdę z dużą ilością fotek zwłaszcza z odcinków, których nie miałem okazji odwiedzić w 2012 roku.

Już w bazie zawodów w Przemyślu dowiedziałem się, że aby uzyskać kwalifikację do MRDP 2017 trzeba góry przejechać w maksymalnie 96 godzin, czyli 4 doby. I spokojną turystykę szlag w tym momencie trafił. Wychodziło że trzeba będzie w pierwszą dobę zrobić co najmniej 400 km, potem 300 km i dwa razy po 200 km. Bułka z masłem i banan ;-).

Start z ukośnego rynku w Przemyślu nastąpił bez podziału na grupy startowe, za to w eskorcie policji i przy zamkniętym ruchu samochodowym. Eskorta towarzyszyła nam do miejscowości Aksmanice, a droga była zamknięta i obstawiona przez strażaków z lokalnych OSP aż do Arłamowa. Zupełnie gratis policjanci kierowali lewoskrętem jeszcze w Ustrzykach Dolnych, ułatwiając nam skręt w kierunku Ustrzyk Górnych. Dobra robota!

Jazda w grupie w której niektórzy mieli sakwy jakby wybierali się na podbój Azji, spowodowała włączenie u mnie żyłki sportowego współzawodnictwa (miewam takową czasami, ale na ogół wyprzedzam dzieci i leśnych dziadków:-). Start ostry był więc naprawdę szybki, tak że na pierwszym podjeździe przed Huwnikami zagotowałem się porządnie, tętno wyższe niż wtedy już się nie pojawiło do samego Świeradowa.

Na zjeździe do Huwnik chciałem wykorzystać całą szerokość zamkniętej drogi do wyprzedzania na łukach, ale jednak stare przyzwyczajenie nie tak łatwo wykorzenić i grzecznie jechałem za zamulającymi zjazd bikerami. Moja ułańska szarża trwała do Arłamowa, gdzie dałem sobie spokój z pogonią nieuchwytnych celów i skupiłem się na jeździe, tym bardziej że blachosmrody zaczęły odreagowywać długi podjazd po nowym asfalcie pokonany z prędkościami rowerowymi.

Droga przez Ustrzyki Dolne do Górnych to na pamięć już znana trasa z poprzednich wyjazdów. Dla statystyki odnotuję, że pierwszy z zapowiadanych przelotnych deszczy pojawił się na mnie w Żłóbku, a przed Lutowiskami zaczęły mnie chwytać skurcze w mięśniach ud. Jakbym kończył BB Tour to bym to jeszcze zrozumiał, ale po 80 km 1220 trasy ? Na szybko stworzyłem teorię, że to przez deszcz, który schłodził rozgrzane nogi. Co sądzicie o takiej teorii? ;-) Skurcze już się więcej nie pojawiły, przed 17.00 byłem na pierwszym punkcie kontrolnym w Ustrzykach Górnych (107 km) jadąc ostatnie kilometry przed punktem z Wikim. Krótka przerwa na wodopój, SMS, zakup magnesu na lodówkę dla mojego młodego bikera i ruszam w prawdziwe Bieszczady - przełęcze Wyżniańska i Wyżna.

W międzyczasie przelotny po raz trzeci deszcz przeszedł w upierdliwą mżawkę, która na zjazdach ze wspomnianych przełęczy była oberwaniem chmury. Nisko wiszące chmury spowodowały, że już po 19 robi się ciemno. W Cisnej zatrzymuję się na obiadokolację, gdzie winszuję sobie smażone pierogi z kaszą gryczaną i zupę pomidorową z makaronem. Prowiantuję się w sklepie ,,na bogato’’, bo w Bieszczadach a zwłaszcza w Beskidzie Niskim nie wiadomo kiedy w niedzielę zechcą otworzyć sklepy.

Przed Komańczą trwa przebudowa drogi, o mały włos nie kończę udziału w maratonie na przejeździe kolejowym, którego szlabany wyrastają mi w ciemnościach przed nosem. Kreatywni drogowcy pozabierali wszystkie znaki ostrzegawcze, a przejazd jest umiejscowiony na łuku drogi i jadąc od Cisnej lekko z górki. Dobrze mieć na mokrym hamulec tarczowy.
W samej Komańczy oznakowanie też zniknęło. W momencie jak widzę i mijam wiadukt kolejowy obsługa samochodu zawodnika z kategorii Sport krzyczy do mnie, żeby skręcić w lewo na Tylawę. Ja już daję na Rzepedź, ale mnie też się przypomina, że pod tym wiaduktem to trzeba przejechać, a nie go mijać.

Na odcinku do Tylawy mijam grupki zawodników, ktoś na poboczu skuwa łańcuch, ktoś mnie wyprzedza, kogoś biorę ja. Z jakiegoś przystanku dochodzi chrapanie, ale nie wiem czy to był ktoś od nas czy zmęczony tubylec.
Od Tylawy jadę nowy dla mnie odcinek przez Mszaną i Chyrową mijając w ten sposób ruchliwą DK 19 i Duklę przy okazji. Większych górek na tym odcinku nie odnotowałem. Przed Nowym Żmigrodem znowu zaczyna kropić, wjeżdżam do zupełnie ciemnego miasta – w totalnych ciemnościach brakuje tylko żeby dostać w łeb. Jest tutaj drugi punkt kontrolny(235 km - 23:48) więc trzeba napisać SMS, że się żyje. Wykorzystuję do tego przystanek znajdujący się przy oświetlonym rynku (okolice urzędu gminy oświetlone rzęsiście) na którym siedzi sobie mieszkaniec i mówi, że otwarta jest stacja paliw przy drodze na Jasło). Ruszam tam z grupką zawodników odpoczywających po drugiej stronie przystanku. Na stacji jak zwykle – hot dogi, kawa i w drogę. Deszcz już nie padał, do Gorlic leciałem sam. Po zawsze sympatycznym zjeździe do tego miasta nie umiałem sobie odmówić odwiedzin na Statoilu, gdzie duża kawa i ciacho odganiają sen na kolejne kilometry.

Do Ropy docieram szybko jadąc DK 28 i skręcam w kierunku Brunar. Z MRDP 2013 dobrze zapamiętałem ściankę w Banicy, ale zapomniałem o pierwszym podjeździe jeszcze przed sławną Banicą. Spokojne patataj wprowadza mnie na szczyt, na zjeździe też nie szaleję bo krzaki żyją i ciągle widzę oczami wyobraźni jelenie i inne łosie na drodze.
Do Banicy na punkt numer 3 docieram przed 4 rano (293 km) i usiłuję wysłać SMS. Nic z tego – brak zasięgu na dole. Robię więc foto dokumentalne szkoły i wspinam się z buta na pierwszą cześć podjazdu. Na szczycie jest zasięg, SMS idzie w świat a ja z siodełka pokonuję dalszą cześć przewyższenia.

Przez Mochnaczkę i Tylicz lecę sobie w dół, myląc Muszynkę z Muszyną i w Tyliczu kierując się do przejścia granicznego ze Słowacją. W porę odkrywam błąd, ale z 2 km mam gratis. Mijam wytwórnie znanych wód mineralnych i w Muszynie na przystanku piszę SMS z pkt. kontrolnego nr cztery (320 km – 5.54). Dopada mnie tutaj senność, trochę odpoczywam na siedząco czuję że ktoś się zatrzymuje i na mnie patrzy. To Wiki (Krzysztof Wiktorowski) z Łodzi, z którym od tej pory aż do Szklarskiej Poręby Dolnej będę jechał razem.
Cudownie widokową drogą wzdłuż Popradu jedziemy sobie w kierunku Starego Sącza na piąty punkt kontrolny (366 km – 8.16). Po drodze zajeżdżamy na stację paliw w Piwnicznej Zdrój, gdzie śniadanie pałaszują LucjanMarcin, czyli ekipa z Żuław Wiślanych. My też coś tam pijemy, coś jemy i ruszamy dalej bo 24 godziny niebawem miną, a do 400 km jeszcze daleko.

W Starym Sączu za szybko wjeżdżamy w miasto i jedziemy po remontowanej ulicy. Wiki ma trekinga z amorem na szerokich oponach, ja górala z amorem na slickach więc ogarniamy temat szybko i sprawnie.
Za Starym Sączem Poprad zamieniamy na Dunajec i lecimy drogą widokową wzdłuż tej ładnej rzeki. Niestety, niedzielny poranek to też wysyp blachosmrodów i to fajne nie jest. Hałas robi się duży i nie ma co podziwiać widoków, tylko trzeba skupić się na technice jazdy. Niemniej, zawsze się zastanawiam dlaczego w Łącku słynącym z przedniej śliwowicy ciągle widzę z drogi sady jabłoni :-). Gdzie oni chowają te śliwki?

W Krościenku nad Dunajcem ilość turystów poraża, zatrzymujemy się jednak na  kolejne śniadanie przy sklepie i po solidnym wzmocieniu  niebawem skręcamy w lewo na przełęcz Osice nad Hałuszową. Ten odcinek to dla mnie nowość, tak więc spokojnie mielę korbami na poziomie 10 km/h i pnę się w górę. Pod koniec podjazdu nachylenie wzrasta i mój góral nie ogarnia rzeczywistości swoją geometrią. Ja też nie chcę się kopać z koniem i jechać 5 km/h – wolę sobie pochodzić.

Z przełęczy prowadzi piękny zjazd do Jeziora Sromowieckiego, gdzieś tam migają mi pienińskie Trzy Korony ale prędkość jest za duża aby robić zdjęcia. Sesję fotograficzną robimy za to przy brzegu jeziora, które jest zbiornikiem zaporowym na Dunajcu. Lanszafty z zamkiem w Niedzicy w tle zostają zapisane i ruszamy dalej.
Myślimy z Wikim o obiadowym wzmocnieniu przed dwoma tatrzańskim ściankami, ale pod zamek nie chce nam się podjeżdżać a przy drodze w samej Niedzicy nic nie widać. Za to w Łapszach Niżnych widzimy restaurację ,,U Nowaka’’ ale dziwnie brakuje przy niej życia. A znajomy szef kuchni zawsze mnie ostrzegał, aby nie iść do knajpy gdzie nie ma ludzi. Mijamy więc Nowaka bez większego żalu i zaczynamy  powolną wspinaczkę w Tatry. W międzyczasie mijają 24 godziny od startu w Przemyślu, mój licznik wskazuje 431 km. Jest bardzo dobrze :-).

Podjazd w Łapszance dłuży się niemiłosiernie, Tatr jeszcze nie widać, rozglądam się więc na boki. Końcówka jest mocno nachylona, idę więc sobie z buta po raz drugi. Po dojściu na szczyt widok jest powalający, pomimo lekkiej mgiełki skrywającej tatrzańskie szczyty. Sesja foto jest oczywiście obowiązkowa, potem ruszamy drogą szczytową i w końcu zaczyna się zjazd do Jurgowa.
Na nim puszczam wodze fantazji i w pewnym momencie jadę 75 km/h. Istne szaleństwo i nowy rekord ;-). Z Jurgowa czeka wspinaczka w kierunku Zazadniej Polany gdzie jest zlokalizowany punkt numer 6. Nikt nie wie, co to jest ta zazadnia polana – miasto, wieś osada, przysiółek, kolonia, polana w lesie? Nieważne – SMS idzie w świat o godzinie 15.28 - 454 km. Wcześniej boli podjazdo-podejście do Brzegów, gdzie czuję jak tracę siły i bez makaronu długo nie pojadę. Po dotarciu do drogi w Bukowinie Tatrzańskiej wspinaczka się nie kończy, ale wyraźnie łagodnieje. Przy drodze wyłania się karczma widokowa Szymkówka i w niej biesiadujemy dobrą godzinę delektując się lokalną kuchnią i widokami.

Teraz czekała nas gwałtowna utrata wysokości (znajdowaliśmy się w najwyższych punktach na całej trasie – altimeter pokazywał mi momentami 1170 metrów), czyli zjazd do Zakopanego. Jak wygląda niedzielne popołudnie w ,,stolicy’’ polskich gór nie ma co pisać, pewnie je znacie, a jak nie to niewiele tracicie. Sajgon na ulicach i Sajgon na chodnikach.
Czym prędzej ewakuowaliśmy się z miejskiej dżungli i ruszylismy w kierunku Diablaka, aby zdążyć na przełęcz Krowiarki przed nocą. Zamiar ten udał się nam w pełni, trochę pomagała nam w jego osiągnięciu lokalna młodzież z Zubrzycy, która urządziła sobie z nami starymi wyścig w kierunku przełęczy. Byli szybcy, ale niecierpliwi, więc wypalili się daleko przed szczytem. Fenomenalny zjazd do Zawoi po nowym asfalcie szybko się skończył i czekała nas teraz wspinaczka na przełęcz Przysłop w drodze do Stryszawy. Było już ciemno, na przełęczy pamiętałem, aby jechać prosto i nigdzie nie skręcać. Bez problemów dotarliśmy do Stryszawy na siódmym punkt kontrolny ( 548 km – 21.27).

Postanawiamy się przespać na przystanku PKS, piękna ławka mieści nas obu na długość. Noc jest chłodna, w granicach +10 stopni. Śpimy około 2 godzin, po czym decydujemy się odwiedzić widoczną stację paliw. Panuje tam rozleniwiające ciepło, ekipa z pełnym zrozumieniem wie kogo obsługuje. A ja dumam, dlaczego marzliśmy na przystanku zamiast spróbować od razu uderzyć na stację i regenerować się w znacznie lepszych warunkach.

Po mocnych kawach ruszamy dalej, droga w Beskidzie Żywieckim jest poprowadzona po nowemu, mamy ominąć Żywiec i wjechać od razu do Węgierskiej Górki. Nie wiem czy to zmiana na lepsze bo w nocy nie widziałem wiele, ale pewnie widoki były ładne.
Przez Jeleśnię i Sopotnię docieramy w dolinę Soły w okolicach Węgierskiej Górki po drodze myląc się na jednym skrzyżowaniu i zaczynając wspinaczkę we wsi Brzuśnik. Tutaj jednak korekta była błyskawiczna :-).

Z Węgierskiej Górki jedziemy przez Milówkę i pomny doświadczeń z 2012 roku dbam aby nie wpakować się w podjazd do Koniakowa ekspresówkę S69. Zjazd z głównej drogi pod estakadą jest zupełnie nieoznakowany, prowadzi nas GPS Wikiego.
Zaczynamy kilkukilometrową wspinaczkę na Ochodzitą - idzie dobrze aż wyrastają przede mną płyty ,,jumbo’’ tak dobrze znane z wycieczek po Żuławach Wiślanych. Tylko że u nas są położone płasko a nie pod kątem 20% :-). Szybciutko uciekam z siodełka i daję z buta – po raz czwarty i ostatni na trasie. Potem jest jeszcze kamienna kostka na podjeździe, ale to nawierzchnia bardzo komfortowa.
Mijamy Koniaków, Istebną (ósmy pkt. kontrolny 613 km – 5.27) podziwiając wschodzące poniedziałkowo słońce nad Beskidem Śląskim. W Istebnej zaczyna się poranny szczyt komunikacyjny, ruch na drodze do Wisły wzmaga się z każdą chwilą. Jak zwykle trafiają się oszołomy pędzące na wariata i wyprzedzające ,,na gazetę’’ - jednego z nich dochodzę na zjeździe przed Wisłą i serdecznie pozdrawiam stosownym palcem.

W Wiśle jemy śniadanie przed dobrze zaopatrzonym sklepem i ruszamy dalej. W Ustroniu odbijamy na Cieszyn, tutaj blachosmrodów jest już trochę mniej ale już widać że przejazd przez dwa duże śląskie miasta (Jastrzębie Zdrój i Wodzisław Śląski) nie będzie sielanką.
Przelatujemy przez Cieszyn, w Zebrzydowicach stajemy na Orlenie gdzie trzeba w końcu zrobić poranną toaletę po bezskutecznych poszukiwaniach stacji z prysznicem. Jastrzębie Zdrój przejeżdżamy prowadzeni jak za rączkę przez doskonałe oznakowanie drogowe i wbijamy się do Wodzisławia Śląskiego gdzie już tak różowo nie jest. Do tego znajdują się kierowcy wskazujący nam na pseudo ścieżki rowerowe. Nie wiem do dziś o co im chodziło ;-).

Za Wodzisławiem zaczyna się płaski odcinek trasy, w Raciborzu nie zatrzymujemy się (a tak fajnie się tam spało w 2012 roku na wałach Odry). Jedziemy w otoczeniu aut wszelkiej maści, pojawiają się roboty drogowe i dwa czy trzy wahadełka, które mijamy bokiem albo środkiem. Dokuczliwy robi się upał co w połączeniu z brakiem lasów (na szczęście są chociaż drzewa na poboczach) jest bardzo niezdrową mieszanką. W takim to otoczeniu docieramy do Kietrza, gdzie jest dziewiąty punkt kontrolny (726 km – 13.08). W międzyczasie minęła druga doba w trasie, ponad 700 km to bardzo dobry wynik. Dostajemy info pogodowe z którego wynika że zbliża się od zachodu pogodowy armagedon, czyli w mordę wind i deszcz, którego tak brakuje rolnikom i leśnikom ale na pewno nie rowerzystom.

Postanawiamy dotrzeć przed zmrokiem w okolice Kotliny Kłodzkiej, tam się przespać i - a nuż się uda - minąć z frontem atmosferycznym. W szybkiej jeździe pomaga nam sprzyjający wiatr, zatrzymujemy się tylko w Głubczycach na obiad gdzie pani w barze ma trudności ze zrozumieniem, dlaczego chcę dwa talerze pomidorowej z makaronem, a kotlet de vollaile jest z serkiem topionym w środku zamiast z masłem – może to taka głubczycka odmiana :-).

Z Głubczyc jedziemy przez Prudnik do Głuchołaz (PK 10 794 -18.14) km i tutaj zaczynamy kolejny odcinek dla mnie nieznany, czyli nie przez Nysę a skrótem do Otmuchowa. Jak ojciec dyrektor Daniel wymyśla skrót to wiadomo że będzie krócej ale ciężej. I tak jest faktycznie – z Głuchołaz wyrasta jakiś masywny podjazd i zjazd do Gierałcic, potem jest powiedzmy pagórkowato, mijamy wieś Kijów gdzie uwieczniam się na tablicy zaliczając z nazwy jakby nie było stolicę dużego państwa.

Zachodzące słońce każe się rozejrzeć za noclegiem już w Otmuchowie, bliżej Kotliny Kłodzkiej już nie zdążymy dotrzeć. Analiza miasteczka nie nastraja pozytywnie, brak kwater, agroturystyki, hoteli – jest tylko zamek. Obawiamy się że cena za nocleg będzie mało rycerska, ale spróbować trzeba. Zostawiam Wikiego z rowerami u podnóża skarpy zamkowej, a sam wspinam się do góry. Po schodach już w zamku idę jakoś dziwnie, ale dochodzę do recepcji. Pani w recepcji mówi że nie ma wolnych pokoi, bo było wesele i jeszcze nie posprzątali. Ja odpowiadam, że nam to zupełnie nie przeszkadza, jesteśmy na pewno bardziej brudni od każdego pokoju w tym zamku. Narada telefoniczna z panią kierownik skutkuje tym, że wbijamy się do dwuosobowego pokoju i jeszcze dostajemy promocję bo zamiast 150 zł za pokój płacimy 80 zł. Pięknie :-).

Zanim zasypiamy odwiedzamy jeszcze sklep bo ,,chodziły’’ za mną kabanosy, ogórki i musztarda a i Wiki był głodny. Z rachuby czasu wychodzi, że do mety mamy 300 km więc trzeba ruszyć o poranku aby na spokojnie dotrzeć w środę do 12.00 na metę w Świeradowie Zdroju. Jeżeli tylko drzewa nie będą się łamały przed nami na drogi Kotliny Kłodzkiej to zdążymy bez trudności.
Wiki zasypia szybko, ja trochę wolniej ale w końcu też odpływam. 




Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
467.00 km 10.00 km teren
20:36 h 22.67 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:23.0
Podjazdy:1852 m

NAREW TOUR

Sobota, 1 sierpnia 2015 · | Komentarze 2

Trasa: BIAŁYSTOK-Knyszyn-Mońki-Osowiec-Gugny-Tykocin-Kiermusy-Wizna-Jedwabne-Łomża-Myszyniec-Szczytno-Olsztyn-Morąg-Pasłęk-ELBLĄG

GPS (Białystok-Myszyniec)

BIKEMAP

FOTOGALERIA







Maraton Narew Tour rozpoczął się sześciogodzinną podróżą pociągiem do Białegostoku bo wszystko co najciekawsze na trasie rowerowej znajdowało się w pobliżu tego miasta. Podróż minęła spokojnie i bez dodatkowych atrakcji ze strony PKP IC. W Białymstoku przywitała nas (Robert, Krzysiek,Mariusz i Sławek) ciemna noc (było po 23.00) i zgodnie z planem rozpoczęliśmy nocne zwiedzanie stolicy Podlasia. 

Z oczywistych względów interesowały nas szczególnie obiekty iluminowane. Całkiem sporo ich znaleźliśmy, zwłaszcza ulica Lipowa oraz Pałac Branickich robiły bardzo pozytywne wrażenie. Nie spiesząc się fotografowaliśmy je sobie po kolei i około godziny 2 w nocy ruszyliśmy w kierunku Biebrzańskiego Parku Narodowego. Wschód słońca zaplanowałem bowiem nad Biebrzą w miejscowości Osowiec-Twierdza.

Przed godziną 3 zajrzeliśmy do Knyszyna, a chwilę po 4 byliśmy na moście nad Biebrzą w Osowcu. Przejechaliśmy drewnianą kładką do wieży widokowej, zajrzeliśmy do zburzonych bunkrów i powitaliśmy wschodząc słońce.
Dalsza droga wiodła Cesarską Drogą, gdzie bardzo starałem się zobaczyć łosie o których informowały liczne znaki drogowe. Łosie jednak chyba jeszcze spały, albo doskonale się maskowały, bo nie dostrzegliśmy ani jednego pomimo wchodzenia na wieże widokowe.
Po dotarciu do Laskowca zamieniliśmy dolinę Biebrzy na dolinę Narwi i dojechaliśmy do Tykocina.

W urokliwym miasteczku zapoznaliśmy się z jego zabytkami i odwiedziliśmy kolegę Sławka. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku Pętowa - Europejskiej Wsi Bocianów, która marketingowo jest dobrze zrobiona, ale więcej boćków to jest w naszym Żywkowie.
Mieliśmy już spory apetyt na śniadanie, spróbowaliśmy więc zaatakować Karczmę Rzym w Kiermusach. Była jednak czynna dopiero od godziny 11 ale nawet jakby była otwarta już to 30 złotych za śniadanie wydało nam się grubą przesadą. Pojechaliśmy więc dalej i niebawem dotarliśmy do DK 64, którą ruszyliśmy w kierunku Łomży.

Łomża to był jednak ostatni punkt do zwiedzania na trasie, wcześniej zajrzeliśmy bowiem na Polskie Termopile, czyli miejsce skrajnie nierównej walki polskich żołnierzy z niemieckim najeźdźcami we wrześniu 1939 r. Bitwa pod Wizną na Sękowej Górze to przykład bohaterstwa 720 żołnierzy w walce z ponad 40.000 żołnierzy armii hitlerowskiej.

Przed Wizną znaleźliśmy w końcu przyzwoity wyszynk i zasiedliśmy do późnego śniadania. Nasza rozmowa z lokalnymi mieszkańcami i opowieści maratonowe skutkowały tym, że zostaliśmy poczęstowani chmielowym izotonikiem ;-). Bardzo dziękujemy za miłą niespodziankę.
Z Wizny dalsza droga wiodła do Jedwabnego, miejsca gdzie w czasie II wojny światowej została zamordowana lokalna społeczność żydowska. Na miejscu tragedii stanął okolicznościowy obelisk z elementem spalonej stodoły w której spalono żywcem około 300 osób.

Teraz na celowniku została Łomża, miasto w którym nigdy nie byłem i które było praprzyczyną tej wycieczki. Łomża jest położona na skrzyżowaniu dwóch dróg krajowych co objawiło się dużym korkiem na wjeździe do centrum. Zajrzeliśmy na Stary Rynek, gdzie elegancja przeplata się z brzydotą (fatalna hala targowa). Dowiedzieliśmy się że Hanka Bielicka była związana z tym miastem co skutkowało postawieniem stosownej ławeczki. Obejrzeliśmy też odnowioną katedrę oraz oryginalny - jakby dwuskładnikowy - Urząd Miejski :-).

Po zjedzeniu lodów pozostał powrót do domu. Czekało na nas około 250 km drogi poprowadzonej bez zbędnej finezji drogami wojewódzkimi i krajowymi. W miejscowości Łyse zatrzymaliśmy się na obiad po którym z nowymi siłami rozpoczęliśmy szaleńczą jazdę. Chłopaki jechali na rowerach MTB z grubym oponami i tylko Robert miał szosę, a ja szosowe opony w MTB. Mimo to prędkości oscylowały w granicach 25-27 km/h i dzięki takiej jeździe do Olsztyna (22.30) dotarliśmy jeszcze przez zamknięciem KFC :-).

Popas trochę trwał, bo szybkie pochłonięcie kubełków to nie jest łatwa sprawa. Potem znowu była szybka i dynamiczna jazda, tak że w Elblągu zameldowaliśmy się o 3.30 rano w niedzielę. Sławek z okazji nowej życiówki postawił po małym jasnym i tym miłym akcentem zakończył się nasz maraton.

Dzięki Panowie za towarzystwo i wspólną jazdę a Sławkowi gratuluję poprawienia życiówki.






Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
623.00 km 0.00 km teren
25:01 h 24.90 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:36.0
Podjazdy:3990 m

PIERŚCIEŃ TYSIĄCA JEZIOR

Sobota, 4 lipca 2015 · | Komentarze 6

TRASA: ŚWIĘKITY-Lubomino-Lidzbark Warmiński-Bisztynek-Reszel-Święta Lipka-Kętrzyn-Sztynort-Kruklanki-Banie Mazurskie-Gołdap-Wiżajny-Sejny-Augustów-Olecko-Wydminy-Giżycko-Wilkasy-Szymonka-Ryn-Mrągowo-Reszel-Lutry-Jeziorany-Dobre Miasto-LUBOMINO

BIKEMAP

FOTOGALERIA


Motto: Obiad w Augustowie o 1.30 – bezcenny :-).



Zapisując się w styczniu na lipcowy maraton Pierścień Tysiąca Jezior (P1000J) miałem już wtedy silne przekonanie, że pogoda podczas tego w sumie krótkiego wypadu będzie mało rowerowa i dostaniemy w gratisie deszcz i chłód. Intuicja mnie nie zawiodła, pogoda była rowerowa inaczej, ale żeby od razu +36 w cieniu :-).



Mając taką prognozę pogody na maratonowy weekend błotniki odpiąłem od razu, kurtka deszczowa została na wieszaku a nogawki też zaległy w szafie. Zmusiłem się do wzięcia rękawków :-). Tak wycieniowany dotarłem w piątek o 14 na kwaterę w Pitynach, ogarnąłem się i po 15 zjawiłem się w bazie w Świękitach. Powitała mnie cisza i spokój, kilka namiotów pod drzewami i i nieczynne jeszcze biuro zawodów. Pojechałem więc na zwiedzanie okolicy i obiad, który zjadłem w miłym i kompetentnym, acz totalnie nietrzeźwym, towarzystwie miejscowych bywalców ławeczki pod sklepem w Ełdytach Wielkich. Wieś słynie z najstarszego wiejskiego katolickiego kościoła na Warmii, który pochodzi z XIII wieku.

Po powrocie do bazy pobrałem pakiet startowy, porozmawiałem z przybyłymi z Elbląga samochodem Krzyśkiem i Leszkiem oraz bikerami poznanymi podczas innych maratonów. Pojawił się też Robert, który zamierzał maraton pokonać niekomercyjnie oraz kibice z Elbląga Mariusz i Władek.

Ogniskowa kolacja kiełbasiana szybko dobiegła końca i ekipa udała się spać albo do namiotów, albo do agroturystyki. Wyspać się i najeść to podstawa przed każdą długą jazdą.

Pobudka o 6 rano i szybki rzut oka na termometr – 23 stopnie - jest dobrze, bo przecież mogło być już 30 :-). Start honorowy za wozem strażackim OSP z Lubomina był zaplanowany o 7:20, a start ostry mojej grupy o 8:45. Spokojnym patataj po cudownej urody nowym asfalcie ze Świękit do Lubomina (11 km) dotarliśmy kilka minut przed godziną 8. Teraz pozostało poczekać w cieniu namiotów na swój czas. Minuty szybko zleciały i o 8:45 rozpocząłem wraz z pięcioma innymi kolegami swoją jazdę.



Założenia mojej jazdy zawierały się w zdaniu: Sprawdzić i zapamiętać fotograficznie nieznane drogi Warmii i Mazur oraz zmieścić się w  czterdziestogodzinnym limicie czasu wyznaczonym przez organizatora. Jeszcze w Lubominie dwóch kolarzy z grupy pognało prosto na Ornetę zamiast skręcić na Lidzbark Warmiński. Głośne wrzaski zawróciły ich szybko z powrotem. Nie ma to jak fair play ;-).

Ku mojemu zdziwieniu przez dobre kilka kilometrów jechaliśmy razem; zdziwieniu, bo do tej pory członków moich grup startowych widziałem góra przez kilometr. Szosowcy rzadko trzymają się górali :-). Upalna temperatura była nieco łagodzona przez dobrze wiejący w plecy wiatr oraz zacienione drzewami drogi, tak że w Lidzbarku Warmińskim pojawiłem się razem z ekipą z  WTR po godzinie od startu.

Poprowadziłem chłopaków przez miasto i tyle ich widziałem. Jadąc w granicach 26-27 km/h zwracałem baczną uwagę na kadencję, którą utrzymywałem na poziomie 90-100 obrotów. Kiedyś nazwałbym to młynkiem, ale czasy się zmieniają i o kolana trzeba dbać ;-). I tak sobie kręcąc dotarłem do DK 57 z której zjazd w Bisztynku prowadził w kierunku Reszla gdzie czekał pierwszy punkt kontrolny (88 km). Dotarłem tam o 11:30 dostając lekkiej zadyszki na podjeździe do miasteczka.


Na punkcie najbardziej chodliwym towarem była woda, podawana zarówno na jak i do rowerzystów. Uzupełniłem jej zapasy, zjadłem drożdżówkę i zadzwoniłem do starego druha Grzegorza, że w Kętrzynie to ja będę szybciej niż o 14 :-).

Z Reszla rzut beretem jest do Świętej Lipki, gdzie tylko stanąłem kupić okolicznościowy magnes na lodówkę dla mojego młodego i zrobić fotę sławnego kościoła. Z Grzegorzem spotkałem się na rogatkach Kętrzyna i wykorzystałem jego wiedzę do szybkiego przejazdu przez miasto. Towarzyszył mi aż do Pozezdrza, mieliśmy więc sporo czasu na pogaduchy i wspominki. Mimo tego nie uszły mojej uwadze odcinki ładnej drogi asfaltowej z Kętrzyna do Solanki, którą wykorzystaliśmy w całości. Skutkiem ubocznym dynamicznej jazdy z kolegą było moje ,,zagotowanie się’’ co zmusiło mnie w Sztynorcie do odwiedzin w sklepie i zakupu pepsi oraz loda. Klimatyzacja w sklepie była wartością dodaną, ale wiatraka tym razem nie obejmowałem :-). Schładzając się rzuciłem okiem na remontowany pałac w Sztynorcie znany mi dotychczas z gierłożskiego parku miniatur. 

Kilka kilometrów po tej nieplanowanej pauzie dotarłem (14:22) do drugiego punktu kontrolnego na trasie maratonu w miejscowości Kolonia Harsz.



Zlokalizowany był na 137 km w malowniczym przesmyku między jeziorami Kirsajty a Dargin. Panowała na nim piknikowa atmosfera, część zawodników kąpała się w jeziorze, część sobie ucinała popołudniową drzemkę a inni - w tym ja - jedli, pili i odjeżdżali. Chociaż jezioro kusiło swoim chłodem :-). Na tym punkcie miałem też pierwszy kontakt z Krzyśkiem i Leszkiem, którzy na trasę ruszyli 35 minut po mnie o 9:20.
W Pozezdrzu pożegnałem się z Grzegorzem i samotnie ruszyłem w kierunku Kruklanek okrążając Jezioro Gołdopiwo. W tej tętniącej turystycznym życiem miejscowości zakupiłem kolejny magnes na lodówkę oraz schłodziłem się w fontannie. Za Kruklankami droga zaczęła się wznosić i pojawiły się pierwsze górki tak charakterystyczne dla Mazur Garbatych.
Do Bań Mazurskich dotarłem o 16:20 i niebyłbym sobą gdybym nie odwiedził ,,kultowej’’ budki z lodami. Ręcznie robione lody w termosach z epoki lat 80 świetnie smakują i niewiele kosztują. Cieszą się nieustającą popularnością i swoje w kolejce trzeba było odstać. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło?
Po zasłużonej przerwie ruszyłem po gładkim asfalcie wyremontowanej DW 650 na Gołdap. Taki gładki to jednak on do samego miasta nie był, pojawiały się odcinki starej nawierzchni. W Gołdapi zlokalizowany był trzeci punkt kontrolny (203 km-17:45) na który dotarłem już w grupie elbląsko-lubelskiej z m.in. znanym z Bikestats Mariuszem.



Gołdap była cała oznakowana strzałkami odbywających się wcześniej zawodów Cezarego Zamany Gwiazda Północy. Na jej rogatkach pojawiły się jakże lubiane przez nas znaki B-9 które w połączeniu ze stanowczymi gestami lokalnej policji skierowały nas na polbrukową drogę rowerową. Mundurowi nie dali się przekonać, że nie jest to dobry pomysł dla szosowych slicków. Obyło się jednak bez mandatów i po chwili meldowaliśmy się na punkcie kontrolnym w centrum miasta.

Intensywnie myślałem o obiedzie z kartaczami w roli głównej ale chłopaki nie dali się namówić, a że ja miałem zamiar jechać dalej z nimi to zadowoliłem się arbuzami, bananami i batonikami. Obiad miał być w Rutce-Tartak na kolejnym punkcie kontrolnym.
Po dość długiej - prawie godzinnej - przerwie w Gołdapi ruszyliśmy do serca Mazur Garbatych. Dubeninki, Żytkiejmy, Wiżajny to kolejne miejscowości przez które przejeżdżaliśmy. Widać było miejscami budowę trasy GreenVelo, która na przyszły sezon będzie całkowicie gotowa. Tempo jazdy było już normalne, nie przekraczało 25 km/h. Zresztą mocno pofalowana trasa nie sprzyjała szaleńczym harcom. Za Żytkiejmami droga zaczęła się stanowczo wspinać i tuż za Wiżajnami mieliśmy okazję być na najwyższym punkcie wyścigu – Rowelskiej Górze (298 m n.p.m.). Nagrodą był wspaniały zjazd do Rutki-Tartak, gdzie zameldowaliśmy się o 20:30. Był to 258 km trasy i w Restauracji Kalinka czekał na nas chudy żurek oraz woda.



Były też napoje, ale to już komercyjnie. Dłuższy popas regeneracyjny trwał dobrą godzinę i w końcu ruszyliśmy do Sejn. Zapadła noc i w końcu jechało się w chłodzie – było około 23 stopni :-).
Ruch samochodowy zmalał zupełnie, asfalty były jakby lepsze w porównaniu z 2013 rokiem i przed 23 pojawiliśmy się na rogatkach Sejn. Przeniesiony punkt kontrolny (294 km – 23:06) był położony przy sejnieńskiej bazylice i znaleźliśmy go po krótkich poszukiwaniach.



Sympatyczna obsługa przygotowała kawę i wodę z miętą (taki lokalny specjał) a ja zdążyłem jeszcze uwiecznić iluminację bazyliki bo za chwilę ją wyłączono i zapanowały egipskie ciemności.
Za Sejnami wjechaliśmy na DK 16, która przez Puszczę Augustowską doprowadziła nas do Augustowa. Na jego rogatkach czekał na nas Robert, który pokazał drogę na punkt kontrolny (337 km – 1:22).



Był to tzw. duży punkt kontrolny, czyli miejsce gdzie można było się normalnie przespać, umyć, wykąpać i zjeść obiad. Z tych wariantów wybrałem obiad w postaci rosołu i kotleta schabowego z ziemniakami i surówką. Pora była oryginalna, bardzo oryginalna, ale cóż – supermaratony rządzą się swoimi prawami :-).
Z Augustowa ruszyliśmy razem z budzącym się dniem krążąc po mieście bo nagle wylotowych DK 16 zrobiło się kilka. Pomoc uzyskaliśmy od Straży Granicznej, która wskazała nam nieoznakowaną drogę na Raczki. W tej plątaninie dróg zgubiliśmy Leszka i musieliśmy na niego trochę poczekać obserwując w międzyczasie niekończące się pociągi TIR-ów na obwodnicy Augustowa. Ależ to miasto odżyło dzięki wyprowadzeniu ich ruchu z centrum miasta.

Dalsza droga prowadziła DW 665 do Olecka, gdzie byłem po raz pierwszy. Naszą krótką przerwę przy zamkniętej stacji paliw wykorzystała lokalna policja na rozmowę w temacie zawodów, czyli skąd, dokąd, ile, gdzie i dlaczego tak :-)). Przed Oleckiem zauważyłem ładny modrzewiowy kościółek w Wieliczkach.

Za Oleckiem zaczęła mnie dopadać senność i szybko postanowiłem się zregenerować na przystanku autobusowym w Dunajku. Reszta ekipy pojechała dalej, mieliśmy się spotkać na punkcie kontrolnym w Wydminach. Po krótkiej regeneracji ruszyłem gonić grupę, która już rozsiadła się w Wydminach (421 km – 6:40). Zasiadłem i ja, ale czując nadchodzącego Morfeusza postanowiłem już samotnie kontynuować jazdę do Lubomina. Nie mogłem już robić tak długich przerw w jeździe.



Tak więc z Wydmin ruszyłem już sam i niebawem dotarłem do Giżycka. Uwieczniłem tam fotograficznie wieżę ciśnień, unikatowy most obrotowy i jacht o jakże nienachalnej nazwie ,,NIEPIŹDZIJ’’. Nazwa chyba wyraża prośbę do wiatru :-)). Twierdza Boyen została obejrzana w zeszłym roku i teraz została z boku. Z Giżycka wyjechałem DK 59 i z bólem serca pożegnałem się z jej dobrym asfaltem skręcając na Wilkasy. Oj, była pokusa skrócić sobie drogę do Rynu ;-).

Na szczęście tego nie zrobiłem i to nie ze względu na kary regulaminowe, ale na urok widokowej drogi wzdłuż brzegu jezior Niegocin, Bocznego i Jagodnego. Robiąc postój przy sklepie w Prażmowie wywarłem chyba duże wrażenie na zebranej pod sklepem publiczności, bo zgromadzeni sami powiedzieli mi ,,Dzień dobry’’ :-). Lodowata cola i lód zaczęły niedzielne schładzanie, ale nie było co czekać tylko trzeba było jechać dalej.
Przez chwilę jechałem DK 16 aby z powrotem skręcić w prawo na Ryn. Tą drogę już poznałem w zeszłym roku wracając z Ełku więc wiedziałem co tam się dzieje. Dział się słabej jakości asfalt i trochę górek. Widoki chwilowo się skończyły.

W Rynie zatrzymałem się na śniadanie w cukierni, wychodząc z niej zobaczyłem elbląskich chłopaków, zakupiłem ostatni magnes na lodówkę i ruszyłem dalej. Czekała teraz dobrej jakości droga krajowa 59 do Mrągowa gdzie przy amfiteatrze nad Jeziorem Czos zlokalizowano przedostatni punkt kontrolny. Dotarłem tam o godzinie 11:11 mając za sobą 500 km. Była na nim tylko woda i jakieś wafelki.



Szybko więc opuściłem miasto Mrągowiusza kierując się na Reszel. Droga znowu pięknie prowadziła między jeziorami i żal było łykać kolejne kilometry. Na skrzyżowaniu dróg przy Świętej Lipce miałem ochotę na obiad przy sanktuarium, ale uznałem że szkoda czasu i lepiej poczekać na pieczonego prosiaka w Świękitach.
Przed Reszlem trzeba było skręcić w lewo na Lutry. I tutaj zaczął się asfaltowy dramat. Taką nawierzchnię zwykłem nazywać asfalt MTB i rodzaj roweru na którym jechałem nawet się zgadzał, tylko po co miałem założone oponki 1,1! Przydałyby się tutaj moje ulubione Conti MountainKing w rozmiarze 2,2. Niestety, zostały w Elblągu :-).

Przed Lutrami czekał jeszcze masywny podjazd, altimeter pokazał prawie 220 metrów. Takich górek to się już tutaj nie spodziewałem. Zjazd zupełnie nie cieszył z powodu dobitej nawierzchni. Stanąłem w sklepie na zwyczajowy już zestaw cola + lód i ruszyłem dalej.
Kawałek dobrego asfaltu na DK 57 i już trzeba było skręcać na Kikity, gdzie nad Jeziorem Luterskim był zlokalizowany ostatni na trasie punkt kontrolny.



Należało go znaleźć między setką blachosmrodów i setkami kąpiących się wczasowiczów. Jakoś to się udało i o 13:55 podstemplowałem kartę kontrolną. Do mety zostawało 60 km.

Znana serpentyna przed Radostowem (jedyna w tej części kraju) została szybko łyknięta, ale odcinek za nią do Dobrego Miasta sam nie wiem jak udało mi się przejechać bez gumy. To już nie był asfalt, ale coś zupełnie szutrowo-asfaltowo-gruntowego. Dało się jechać tylko środkiem, a jak na złość trochę samochodów się pojawiło. Wszak to droga wojewódzka 593. Wstydzę się w jakim mieszkam województwie :-/.

Z Dobrego Miasta, w którym schłodziłem się w fontannie, droga była w nieco lepszym stanie i udało mi się bez awarii dotrzeć na metę w Lubominie, gdzie po wykonaniu pamiątkowej fotki na tablicy miejscowości zameldowałem się o 16:35 po 31 godzinach i 50 minutach przebywania na trasie.



Dowiedziawszy się, że o 18 planowana jest dekoracja zawodników nie jechałem od razu do Świękit tylko położyłem się na ławce i na godzinę zamknąłem oko. Po obudzeniu zobaczyłem, że elbląsko-lubelska ekipa jest już na mecie więc poszedłem pogratulować chłopakom i omówić pokonany dystans.



Po dekoracji pojechaliśmy na pieczonego prosiaka na posesję komandora maratonu Roberta Janika i tak zakończył się mój pierwszy udział w tym maratonie. Pozostało wrócić do domu, co też uczyniłem jadąc spokojnym tempem i docierając do Elbląga o 23:30. Wspaniały rowerowy weekend dobiegł końca :-). Dziękuję za wspólne kręcenie na tej niełatwej trasie i w niestandardowych okolicznościach przyrody.

Podsumowanie:
Zapisując się na ten maraton kierowała mną ciekawość poznania nieznanych do tej pory mazurskich dróg i spojrzenia z bliska na ten Cud Natury. Szkoda, że niektóre z nich są w bardzo złym stanie ale jak się założy grubsze opony … Tak też pewnie zrobię w przyszłym roku. Na szczęście krajobrazy były najwyższej jakości :-). Organizacja zawodów była na wysokim poziomie, ale to nie dziwi biorąc pod uwagę kto się tym zajmuje i jakie ma doświadczenie. Sympatyczny dystans pozwolił się nie skatować i ukończyć zdecydowanej większości zawodników, chociaż kilka osób odpadło na trasie.


Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
440.00 km 45.00 km teren
18:37 h 23.63 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:26.0
Podjazdy:1442 m

SOLANKA MARATON

Sobota, 27 czerwca 2015 · | Komentarze 0

Trasa: ELBLĄG-Nowy Staw-Tczew-Skarszewy-Stara Kiszewa-Wojtal-Czersk-Tuchola-Koronowo-Bydgoszcz-Inowrocław-Aleksandrów Kujawski-Ciechocinek-Nieszawa-Toruń>>PKP>>Tczew-Nowy Staw-Jazowa-Kępki-Kazimierzowo-ELBLĄG

GPS (Elbląg-Inowrocław)

BIKEMAP

FOTOGALERIA (z opisem)






Na Placu Słowiańskim zebrało się pięciu bikerów z silnym postanowieniem poświęcenia co najmniej jednej nocki na mocne kręcenie korbami. Robert, KrzysiekMariusz i Sławek zamierzali towarzyszyć mi w podróży do Inowrocławia i Ciechocinka, gdzie stoją tężnie po których spływa solanka. Nad morzem wdychamy ożywczy aerozol z jodem, tam pojechaliśmy na inhalacje NaCl.

Trasa maratonu została zaplanowana tak, aby ominąć ruchliwą DK 22 Elbląg-Czersk. W związku z tym na naszych rowerach zostały grube opony bo zapowiadała się nocna jazda po Borach Tucholskich. Teren pojawił się jednak znacznie szybciej bo już za Wikrowem przegoniłem chłopaków po żuławskiej glebie i lubianych płytach betonowych. Robert, jadący rowerem szosowym, na ten czas pojechał DK 7 i czekał na nas na wysokości Adamowa.

Dalsza droga prowadziła tradycyjną drogą przez Lubstowo, Świerki, Nowy Staw i Lichnowy do Tczewa. Nie zatrzymując się w mieście skierowaliśmy się na Skarszewy, gdzie po pokonaniu 70 km zrobiliśmy pierwszą przerwę nawigacyjno-konsumpcyjną. Robert dostał wytyczne jak dotrzeć wygodnym asfaltem do Czerska gdzie mieliśmy się spotkać ponownie. A my ruszyliśmy w kierunku Starej Kiszewy i w ten sposób dotarliśmy do Borów Tucholskich. Jasna noc sprzyjała szybkiej jeździe, księżyc świecił a i słońce w letnie noce ledwo co chowa się za horyzont. Zrobiło się też zaskakująco chłodno (5 stopni) co skutkowało tym, że skorzystałem z nogawek Sławka, które przezornie miał ze sobą. Dzięki :-).

Leśna droga momentami zamieniała się w piaskownicę, co powodowało że rowery z nabitymi maksymalnie powietrzem oponami tańczyły na boki. Potem jednak piasek ustąpił i jazda w tak oryginalnych warunkach była całkiem dynamiczna. Będąc przekonani, że Robert jadąc asfaltem przez Kościerzynę i tak dotrze szybciej od nas do Czerska odpuściliśmy sobie kamienne kręgi w Odrach (i tak każdy z nas je już widział).

W Czersku pojawiliśmy się około 4 rano i stacja Orlen była miejscem, gdzie podjęliśmy się śniadaniem. Dobra kawa, kanapki, ciepłe pomieszczenie – nocnym rowerzystom dużo do szczęścia nie potrzeba. Jak dotarł do nas Robert to ruszyliśmy w dalszą, już asfaltową, drogę do Tucholi.
Jazda przez serce Borów Tucholskich to zawsze wspaniałe uczucie, piękne zapachy i uczta dla uszu i oczu. Do tej sielanki dostosował się ruch blachosmrodów, który był minimalny. W Tucholi nastąpiła krótka przerwa przy sklepie i potem zatrzymaliśmy się przy wiadukcie linii kolejowej Tuchola-Koronowo. Było to już na drodze K25, gdzie ruch w kierunku nad morze był już dość duży.

Okazały wiadukt z 1909 roku (bardzo podobny do tego z Lewina Kłodzkiego) wznosi się wysoko nad jezdnią, a prowadzą na niego zarośnięte ale możliwe po pokonania, schodki. Na szczycie zrobiliśmy sobie sesję fotograficzną i niebawem stanęliśmy nad Koronowem. Nad, bo do miasteczka położonego nad Brdą wszystkie drogi prowadzą w dół.
Zanim tam zjechaliśmy obejrzeliśmy pomnik bitwy z 1410 roku o której pierwszy raz słyszałem. Cóż, ten rok kojarzy się tylko z jedną bitwą :-).

W Koronowie zakupiliśmy sporo jedzenia na prawdziwe śniadanie. Zjedliśmy je w miejscu odpoczynku rowerzystów (MOR) przy nowej trasie rowerowej Koronowo-Bydgoszcz. Wiedziałem o tym, że jest w wyniku styczniowego rozpoznania tematu koronowskiego mostu nad Brdą.
Po dłuższej przerwie ruszyliśmy w kierunku Bydgoszczy. Idea wykorzystania trasy dawnej linii wąskotorowej na budowę ścieżki rowerowej jest perfekcyjna. W ten sposób spokojnie można podróżować rowerem nie przejmując się ruchem samochodowym na ruchliwej i wąskiej DK 25.

Ścieżka ma długość 20 km i włącza się w Bydgoszczy w miejskie drogi rowerowe. Jej nawierzchnia to po kolei (od Koronowa): asfalt, polbruk niefazowany, droga leśna i droga szutrowa. Mogą się po niej poruszać prawie wszystkie typy rowerów, za wyjątkiem szosowych. I nasz biedny Robert jechał sobie obok nas, a nie z nami :-). Trzeba uważać na przejazdach przez drogi poprzeczne, bo nie są oznakowane przejazdami rowerowymi a przejściami dla pieszych i w sumie należałoby z roweru schodzić. Dyskusyjna jest też ilość i rozmieszczenie wygrodzeń, ale cóż, pewnie tak było w projekcie :-).

W Bydgoszczy zafundowałem chłopakom klika gratisowych kilometrów, bo oznakowanie tymczasowe nieco mnie zmyliło. Z Bydgoszczy wyjechaliśmy DK 25 i do Brzozy Bydgoskiej jechaliśmy po wygodnym jej poboczu. Plan zakładał jazdę do Inowrocławia bocznymi asfaltami dróg wojewódzkich, ale z uwagi na nieubłagany upływa czasu zrezygnowaliśmy z tego i pojechaliśmy ,,na skróty’’ DK 25. To było jednak tylko 31 km, a nie ponad 50.

I w ten sposób dotarliśmy do pierwszego z uzdrowisk na naszej trasie. Inowrocław powitał nas dobrym oznakowaniem swoich głównych atrakcji i bez zbędnego błądzenia znaleźliśmy się w parku zdrojowym. Obok niego znajduje się tężnia o bardzo nieregularnym kształcie tworzącym zamkniętą całość. Bocznym wejściem dotarliśmy na jej szczyt gdzie odbyła się krótka sesja fotograficzna.
To chodzenie tak zaostrzyło nam apetyty, że niebawem wylądowaliśmy w kawiarni zdrojowej oferującej też dania obiadowe. Nie mieli co prawda w menu ,,rowerowego’’ makaronu ale przecież kotlety, pierogi czy flaki to też dobre dopalacze :-).

Po dłużej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę. Wiatr zaczął nam bardzo sprzyjać, tak że szybko pokonaliśmy gmatwaninę kujawskich asfaltów przed Aleksandrowem Kujawskim i znaleźliśmy się na wprost Ciechocinka. Tak jak Inowrocław był dla mnie miastem zupełnie nieznanym, tak w Ciechocinku pokazałem chłopakom wszystkie najbardziej znane punkty tego miasteczka. W porównaniu do 2010 roku, kiedy ostatni raz bawiłem w tym uzdrowisku, tężnie się skomercjalizowały i wstęp w ich okolice jest płatny. Krzysiek jednak wynegocjował wejście gratis i to nam się spodobało.

Po godzinnym krążeniu wśród tłumów kuracjuszy uszyliśmy w kierunku Nieszawy zamierzając pokonać Wisłę za pomocą unikatowego bocznokołowego promu rzecznego. Mnie też ciekawiło jak się ma ,,nasz’’ prom Wacław II z Kępin Wielkich na Nogacie. Został on bowiem przekazany samorządowi Nieszawy po likwidacji przeprawy promowej na Nogacie.

Do Nieszawy dotarliśmy drogą wzdłuż Wisły znajdując na niej oznakowanie Wiślanej Trasy Rowerowej. Dynamiczny zjazd do Wisły i … zaskoczenie. Prom był nieczynny z uwagi na niski stan wody w Wiśle. No, tego to się nie spodziewaliśmy. Plan przewidywał odwiedzenie zamku w Golubiu-Dobrzyniu, ale jak to zrobić jak najbliższy most w Toruniu, a dzień nieubłaganie dobiega końca.

Narada bojowa poskutkowała jedynym słusznym postulatem jazdy do Torunia na PKP, a zamek w Golubiu poczeka na swoją szansę ,,inną razą’’. Czekał nas teraz ładny podjazd przez Nieszawę i w drodze do DK 91 przejazd obok sadów czereśniowych. Ochota na szaberek była ogromna ;-). Jadąc pustą krajówką zajrzeliśmy jeszcze na miejsce katastrofy kolejowej w Brzozie Toruńskiej i niebawem byliśmy przy kasach biletowych dworca Toruń Główny.

Pociąg z przygodami (niezawodne rowerowo PKP!) zawiózł nas do Tczewa, skąd o 23 ruszyliśmy w końcówkę trasy do domu. Wracało się tak przyjemnie - zwłaszcza po postoju w barze w Lichnowych - że nieco wydłużyliśmy trasę jadąc przez Kępki i Bielnik II. W Elblągu byliśmy około godziny 2 i tak zakończyła się ta nasza solankowa jazda na grubych oponach.

Dziękuję Panowie za wspólne kręcenie i towarzystwo, gratuluję Sławkowi pobicia swojej rowerowej życiówki i zapraszam już niebawem na kolejną długą jazdę. Pozdrower.



Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
412.00 km 150.00 km teren
19:28 h 21.16 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:0.0
Podjazdy:2091 m

KORONOWO-MOST KOLEJOWY

Sobota, 31 stycznia 2015 · | Komentarze 7

Trasa: ELBLĄG-Jazowa-Lubstowo-Nowy Staw-Tczew-Gniew-Nowe-Świecie-Trzeciewiec-Kotomierz-Koronowo-Serock-Świekatowo-Lniano-Drzycim-Jeżewo-Grupa-Dragacz-Grudziądz-Kwidzyn-Sztum-Malbork-ELBLĄG

BIKEMAP

FOTOGALERIA (wszystkie zdjęcia autorstwa Krzyśka)

Motto: Nie będzie Anglik pluł nam w okienko, ni dzieci nam angliczył  :-))

Inspiracją do tej wycieczki był wpis na stronie  Artura, gdzie natknąłem się na pierwszą informację o zabytkowym moście kolei wąskotorowej w Koronowie i jego wykorzystaniu na potrzeby rowerzystów.
W piątkowy wieczór (18.30) ruszyliśmy więc z  KrzyśkiemRobertem w kierunku Bydgoszczy. Robert z racji braku czasu nie mógł nam towarzyszyć na całej trasie, a Krzysiek nie był jeszcze pewien co z tego wyjdzie. Ja w sumie też, bo to pogoda była głównym rozdającym.

Wyjazd z Elbląga odbywał się przy bardzo sympatycznej, bezopadowej aurze i bezpiecznej (ryzyko gołoledzi) temperaturze +1. Tak miło i dobrze było 10 km do Nogatu w Jazowej gdzie zaczął na nas padać deszcz, stopniowo przechodzący w deszcz ze śniegiem, tak że od Nowego Stawu jechaliśmy już w mokrej brei. Od Tczewa (50 km) sytuacja się unormowała i padał już tylko mokry śnieg.
W Tczewie (21.20) zajrzeliśmy na dworzec PKP planując zakup w lokalnej cukiernio-piekarni sławnych słodkich bułek, ale ku naszemu smutkowi okazało się że pracuje tylko do 20.00. Trzeba było obejść się smakiem i zaatakować bar z hamburgerami i innymi hot-dogami. Złe to nie było, ale jednak bułki z pieca byłyby lepsze :-).

Śnieg nie przestawał padać co skłoniło Roberta aby już w mieście Republiki zakończyć jazdę z nami i zawrócić do Elbląga. Nie dał się namówić chociaż na Kwidzyn, gdzie my chcieliśmy zawrócić. To by nastąpiło gdyby pogoda zupełnie się popsuła. W Tczewie przeprowadziliśmy telefoniczno-internetowe konsultacje pogodowe z Mariuszem i wynikało z nich że poprawa pogody jest spodziewana około godziny 2 w nocy.
Tak więc pojechaliśmy dalej i faktycznie opad śniegu stopniowo zanikał żeby się już wcale później nie pojawić, a temperatura na szczęście nie spadała poniżej zera. Minimalny ruch samochodowy ułatwiał jazdę, ale jak pod naszymi oponami pojawiła się zaśnieżona i nierówna trylinka to Krzysiek zaproponował jazdę po wale. I tak do Wielkich Walichnów jechaliśmy sobie po równej nawierzchni z płyt betonowych kilka razy przenosząc rowery nad lub pod szlabanami grodzącymi wał wiślany przed ruchem samochodowym.

Dalsza droga zaprowadziła nas do Gniewu, przed którym podjazd od strony nomen omen Ciepłego zupełnie mnie zatkał i rozgrzał. Tutaj zamiast wjechać na dawną DK 1 (obecnie DK 91) i pojechać szybko i prosto na południe postanowiliśmy jechać bliżej Wisły.
Zatem w Nicponi skręciliśmy w lewo i na dzień dobry zafundowaliśmy sobie konkretny podjazd do Tymawy. Dało radę go ogarnąć, ale prawdziwym wyzwaniem stał się dla mnie zjazd w dolinę Wisły. Warunki pogodowe zupełnie pozbawiły mnie bowiem klocków hamulcowych w tylnym kole, a przednie to wiecie jak łatwo wprowadzić w poślizg na śniegu. Na szczęście protektor na butach działał jak należy a i obniżenie ciśnienia w oponach pomogło :-). Przecięliśmy drogę na nowy most przez Wisłę w kierunku Kwidzyna i wtedy spojrzałem na Krzyśka czy nie ma zamiaru jednak zawrócić do domku. Nie zamierzał :-).

Wjechaliśmy na odcinek znany z 46 Harpagana i pognaliśmy lekko pod górę w kierunku rezerwatów Wiosło Duże i Małe. Na jakimś skrzyżowaniu Krzysiek odpalił GPS w komórce bo coś mi się nie zgadzało i po analizie wjechaliśmy na rowerowy szlak czarny Doliny Dolnej Wisły. Ogarnęła mnie lekka panika bo szlak mocno meandrował, śniegu było coraz więcej, droga wyglądała jakby się miała skończyć i obawiałem się jazdy do tyłu. Na szczęście oświetlenie mieliśmy tak potężne, że znaki były nie do przeoczenia. Jest to najbardziej klimatyczny odcinek trasy, środek nocy, cisza, biało dookoła i dwóch wariatów na kołach. W pewnym momencie zauważyliśmy światełko w lesie – ktoś sobie biwakował w namiocie  :-)

Kilka kilometrów przed Nowym dostrzegłem odblaskowe znaki Wiślanej Trasy Rowerowej , tak więc byłem już pewien że do Nowego trafimy bez problemowo. Tak też się stało i na stacji benzynowej w tym mieście (2.30) zatrzymaliśmy się na dłuższy popas.
Czas na eksperymenty trasowe zakończył się definitywnie i dalsza droga prowadziła już DK 91. Była ona konkretnie odśnieżona i posolona więc można było rozwinąć skrzydła. Ruch panował minimalny, a pobocze jednak nie bardzo nadawało się do jazdy.
Szybko dotarliśmy więc do Świecia (5.00), gdzie w wyniku błędnego oznakowania pojawiliśmy się na S5 stanowiącej obwodnicę tego miasta. Obyło się bez przykrych konsekwencji ;-).

Większym problemem stał się wzrastający ruch samochodów wszelakich na DK 5 jadących w kierunku Bydgoszczy i Świecia. Nie ma ona pobocza i należało jechać w miarę szeroko aby uniknąć spychania przez spieszące się nie wiadomo gdzie samochody.
Plan zakładał dojazd do Bydgoszczy i jazdę  ścieżką rowerową do Koronowa wzdłuż DK 25 tak aby wykorzystać wiatr z kierunków południowych. Ponieważ jednak jazda w porannym szczycie to nie jest to co lubimy najbardziej odwróciliśmy kolejność i postanowiliśmy skupić się na koronowskim moście wiedząc, że droga rowerowa z pewnością będzie zasypana śniegiem i jazda nią teraz nie będzie dobrym pomysłem.

Tak więc skręciliśmy w Trzeciewcu na DK 56 i zostało nam 20 km do Koronowa. Ta krajówka była cicha i pusta, chociaż istniało ryzyko lądowania nam na głowach samolotu jako że jest na niej drogowy odcinek lotniskowy  :-).
W Koronowie pojawiliśmy się parę minut po godzinie 7 i udaliśmy się do lokalnej Biedronki na śniadanie. Po posiłku zafundowaliśmy sobie ostry podjazd na DK 25 osiągając najwyższy punkt wycieczki, czyli 125 metrów n.p.m. Ruszyliśmy nią na południe wypatrując przy drodze drogi dla rowerów. Udało nam się dojechać do wsi Stopka pod Koronowem, gdzie na stacji Orlen dowiedziałem się że ścieżka biegnie pod lasem a most jest w samym Koronowie - o tam prosto :-).

Zawróciliśmy więc i po kilkudziesięciu metrach skręciliśmy z DK 25 i przez pola pojechaliśmy w kierunku Brdy. Po chwili byliśmy na poszukiwanej drodze, którą poznałem po charakterystycznych niebieskich barierkach. Była zaśnieżona i oblodzona, czyli wyglądała tak jak przewidywaliśmy. W końcu kto normalny jeździ rowerem w styczniu ? A jednak kilka śladów opon było widocznych :-).

Opis techniczny ddr, wrażenia i błędy macie opisane w linku powyżej, więc nie będę się powtarzał. Dodam tylko że ścieżka nie jest zbyt szeroka i rowery z przyczepkami mogą mieć problem aby się swobodnie wyminąć. Ostrożnie popedałowaliśmy więc w kierunku miasteczka, ciesząc się ze świecącego słońca i ładnej zimy dookoła.

Jeszcze przed mostem obejrzeliśmy sobie MOR, czyli miejsce odpoczynku rowerzystów. Niebawem tego typu trzy punkty pojawią się i w Elblągu w związku z budową Szlaku GreenVelo
Sam most wywarł na nas duże wrażenie. Kiedyś jeździł po nim  pociąg wąskotorowy, a teraz cieszyć się z niego mogą rowerzyści i piesi. Most jest bardzo malowniczo zawieszony nad lustrem Brdy i po remoncie prezentuje się doskonale. Piękne są zwłaszcza ażurowe filary i przęsła. Kilkaset metrów za mostem ścieżka się kończy i należy się włączyć do ruchu po ulicy.

W ten sposób podarowaliśmy sobie jazdę do Bydgoszczy, która wydłużyłaby niepomiernie całą wycieczkę i zaczęliśmy odwrót , tak aby zrobić w sumie więcej kilometrów niż pewien biker z wysp. On i tak będzie pierwszy ;). Przebiegał  lokalnymi drogami o różnym stopniu zaśnieżenia i oblodzenia. Nie obyło się bez błędu nawigacyjnego kosztującego kilka kilometrów.

Na drugie śniadanie zatrzymaliśmy się w Lnianie, gdzie w sklepie był stolik jak znalazł z dwoma krzesłami a miła pani zrobiła Krzyśkowi herbatę. Dalsza droga to spokojne kręcenie w kierunku Grudziądza, gdzie planowaliśmy zjeść obiad. Za Jeżewem wjechaliśmy w lasy i mogliśmy podziwiać piękno zimy, jakiej nie ma w naszych okolicach.

Pewne zdumienie u nas wywołał tylko fakt, że droga wojewódzka (DW 272) Jeżewo-Dolna Grupa na pewnym odcinku była drogą gruntową. Za Dolną Grupą po zjeździe w dolinę Wisły zima i śnieg ustąpiły miejsca czarnej i suchej nawierzchni asfaltu. Przejazd po długaśnym moście grudziądzkim (1,1 km) to zawsze niezapomniane przeżycie, zwłaszcza jak wieje silny wiatr. Tym razem wiał z południa i bystry nurt Wisły wywoływał duże wrażenie. 

Wspięliśmy się na grudziądzką starówkę podziwiając zrewitalizowane nadbrzeże Wisły (przystań jachtowo-kajakowa, ciekawa architektura i kładka pieszo-rowerowa) i w poszukiwaniu obiadu trafiliśmy do przyjaznej rowerowo Restauracji Tomato, gdzie nafaszerowałem się makaronem, a Krzysiek kotletem de volaille. Tak przygotowani ruszyliśmy o 16.00 z wiatrem na północ. Prostą i banalną do bólu drogą przez Kwidzyn, Sztum i Malbork dojechaliśmy o 20.30 do Elbląga kończąc po 26 godzinach nasza epopeję styczniową. 

Dziękuję Kristofer za dotrzymanie towarzystwa na całej trasie. Maratończyk z Ciebie co się zowie! 

Poniżej 4 fotki moje - potem aparat padł. GPS też padł i nic nie zapisał. Reszta fotek autorstwa Krzyśka. 


1. Most Tczewski


2. Wielkie Walichnowy

3. Rowerowy szlak czarny Doliny Dolnej Wisły i Rezerwat Wiosło Duże

4. Droga lotniskowa przed Koronowem



Na stacji w Nowym © http://kbialy2002.bikestats.pl/


Spuszczone powietrze należy uzupełnić © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Siedzę sobie na DK 5 © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Na ddr Bydgoszcz-Koronowo © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Miejsce Odpoczynku Rowerzystów w Koronowie na ddr Bydgoszcz-Koronowo © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Koronowo - zabytkowy most kolei wąskotorowej © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Koronowo - zabytkowy most kolei wąskotorowej © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Koronowo - zabytkowy most kolei wąskotorowej © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Koronowo - zabytkowy most kolei wąskotorowej © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Co jest na tej mapie? © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Kociewska zima © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Droga wojewódzka 272 © http://kbialy2002.bikestats.pl/

Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
296.00 km 0.00 km teren
14:02 h 21.09 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:-8.0
Podjazdy:1802 m

ELBLĄG-JÓZEFÓW

Sobota, 29 listopada 2014 · | Komentarze 6

Trasa:ELBLĄG-Pasłęk-Małdyty-Ostróda-Gierzwałd-Uzdowo-Działdowo-Mława-Ciechanów-Pułtusk-Serock-Legionowo-Warszawa-JÓZEFÓW

FOTOGALERIA  (z opisem)


Z Elbląga wyjechałem z Robertem już w piątek o godzinie 18, tak aby zdążyć na początek warsztatów w sobotę o godzinie 10.00. Jazda miała charakter czysto komunikacyjny, bez zwiedzania, oglądania  i robienia fotek.  Chociaż jak na przejeździe kolejowym w Mławie przejechał nam przed nosem Pendolino to za aparaty chwyciliśmy, ale było już za późno :-). 

Od początku nasza jazda to była wojna z silnym, czołowym lub bocznym wiatrem. Dodatkowo jechałem po asfalcie na oponach terenowych,  aby móc wziąć udział w niedzielnym treningu po terenowych okolicach Józefowa.  To też dodatkowo spowalniało naszą jazdę. 

Przerwy na ogrzanie się nie mogły być w związku z tym długie, najdłuższa była na stacji Orlenu w Ciechanowie. Było to po strasznym odcinku Mława-Ciechanów, gdzie nawet mocarne rękawice Chiba Alaska zaczęły mnie zawodzić. Potem było już lepiej, ale do Józefowa dotarliśmy jednak spóźnieni o godzinie 11, pomimo skorzystania z PKP na odcinku Legionowo-Warszawa Wschodnia.

Szybko się zakwaterowaliśmy, odświeżyliśmy i  na wykłady. Nasze pojawienie się w strojach BB Tour wywołało niemałe zdziwienie; a sposób przyjazdu na zajęcia wywołał lekkie niedowierzanie :-). Uczestników warsztatów było około 20 osób. Każdy mógł się zapisać na indywidualne, krótkie konsultacje z fachowcem od pozycjonowania na rowerze ze sklepu AirBike. Skorzystałem rzecz jasna z tej możliwości. W trakcie pierwszej części zajęć zdążyliśmy dowiedzieć się, że bikefitting zapewnia maksymalne dopasowanie roweru do użytkownika ( a nie odwrotnie)  i są możliwe szczegółowe ustawienia tak drobnych elementów jak kształt, długość i grubość wkładki do butów. Nie mówiąc o długości mostka, siodła, kierownicy czy innych dużych rzeczy. 

Potem były wykłady i zajęcia z treningu funkcjonalnego prowadzone przez trenerkę z CRS. Polegały one na pokazaniu ćwiczeń, które pomagają korygować różnego rodzaju problemy charakterystyczne dotykające rowerzystów. Trzeba było trochę pozginać się  i pomęczyć i tak zmęczone kolana :-). 

Po zajęciach udaliśmy się na zasłużony odpoczynek w czym standard hotelu **** niewątpliwie pomagał ;-). 

Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
1054.00 km 0.00 km teren
42:36 h 24.74 km/h:
Maks. pr.:62.00 km/h
Temperatura:18.0
Podjazdy:5673 m

BAŁTYK-BIESZCZADY TOUR 2014

Sobota, 23 sierpnia 2014 · | Komentarze 26


Trasa: ŚWINOUJŚCIE-Płoty-Drawsko Pomorskie-Kalisz Pomorski-Bydgoszcz-Toruń-Włocławek-Łąck-Gąbin-Sochaczew-Żyrardów-Mszczonów-Grójec-Białobrzegi-Radom-Rzeszów-Brzozów-Sanok-Lesko-Ustrzyki Dolne-USTRZYKI GÓRNE

FOTOGALERIA (łącznie z dojazdem do Świnoujścia  i powrotem do Przemyśla - 490 zdjęć) 

WYNIKI MARATONU

Po pierwszej, typowo turystycznej w 2010 roku jeździe na trasie BB Tour (TUTU)  nadszedł czas na jazdę bardziej zgodną z ideą tej imprezy, która jest w końcu wyścigiem. Oczywiście wszystko było osadzone w granicach rozsądku, bo na trasę zabrałem mojego ulubionego ,,Kubusia’’, który tylko oponami przypominał rower szosowy. A czerwony bagażnik o wszystko mówiącej nazwie Piknik sprawiał wrażenie jazdy na podmiejską działkę :-).

Podstawowym celem jazdy było sprawdzenie, czy zeszłoroczna kontuzja karku podczas MRDP ponownie objawi się w podobny sposób i po podobnym dystansie. Dlatego też zdecydowałem się obudować BB Tour 2014 dodatkowymi wycieczkami, tak aby łącznie zbliżyć się do dystansu 1500 km pokonanego podczas zeszłorocznego MRDP w podobnym czasie. Celami pobocznymi było poprawienie czasu przejazdu BB Tour z 2010 roku , który wynosił 65 h 8 minut oraz sprawdzenie nowej (w stosunku do 2010 roku) trasy tego maratonu.

Nocna jazda ze Szczecina do Świnoujścia i objazd wyspy Wolin dzień później to ponad 300 km przygotowawczych, potem nastąpiła jazda zasadnicza i na deser 150 kilometrowy powrót z Ustrzyk Górnych do Przemyśla na PKP. Przeżyłem :-).

Start w sobotę miałem wyznaczony o godzinie 9:58 co pozwoliło mi niesamowicie się wyspać, najeść, spakować się i bez pośpiechu zameldować się na starcie. Był czas na kilka rozmów, fotek z Robertem, spokojny montaż GPS i słuchanie zapowiedzi spikera wyprawiającego w Polskę kolejne grupy szosowych harpaganów.

Wreszcie nadeszła oczekiwana godzina i ruszyliśmy. Wiadomo było, że wieje bardzo korzystny wiatr, a i chmury nie zwiastowały problemów. Szosowcy od razu wskoczyli na poziom ponad 30km/h i nie musiałem się głowić, jak zachować regulaminowy odstęp kategorii solo :-)).

Krajowa ,,3’’ wprowadziła mnie pod górę ze Świnoujścia i niebawem na terenie Wolińskiego Parku Narodowego pojawiły się pierwsze hopki. W okolicach Dargobądza pojawiły się znaki zakazu dla rowerów i trzeba było jechać przez wieś. Podjazdu to nie pozwoliło ominąć ;-).

Wyspę Wolin opuszczam przez miasto o tej samej nazwie po niespełna godzinie kręcenia i widzę, że z tym wiatrem to będzie jazda! Adrenalina podsuwa pomysł aby cisnąć dobrze ponad 30 km/h ale rozum podpowiada, że wtedy z Torunia, no najdalej z okolic Warszawy, wrócisz sobie do domku pociągiem.

Pierwszy postój robię w Golczewie, gdzie kupuję colę i loda. Zaś na pierwszy punkt kontrolny w Płotach (12:47) docieram 17 minut po jego zamknięciu (wg. opisu w karcie kontrolnej), ze średnią prawie 29 km/h. Oczywiście zamknięty nie był, ja zaś o dziwo nie byłem ostatni. Bułki drożdżowe znikają w oka mgnieniu i ruszam dalej. Tutaj też zmieniam mocowanie GPS bo niefortunne umieszczenie go w Świnoujściu nad górną rurą powoduje, że obcieram o niego udami.

PK Płoty © MARECKI

Ktoś mnie wyprzedza, kogoś wyprzedzam ja, jest ruch na szosie. W końcu startuje nas prawie 180 osób, dobrze ponad sto więcej niż w 2010 roku. W Drawsku Pomorskim (15:00) punkt kontrolny wg. opisu jest przy Biedronce z lewej strony drogi wjazdowej i widząc ją niewiele namyślam się i daję na skróty przez pole. W końcu mój rower ma geny MTB :-). Punktu kontrolnego jednak nie ma, innej Biedronki w Drawsku też nie ma i już wiadomo, że punkt kontrolny jest błędnie opisany. Cóż, zdarza się na elbląskich alleycatach, bywa i na BB Tour. Wracam do głównej drogi i natykam się na punkt, też przy sklepie, ale o nazwie Intermarche czy jakoś tak. Mają drożdżówki za które dziękuję, biorę kanapki, wodę i jazda.

PK Drawsko Pomorskie © MARECKI

Jazda przez Pojezierze Drawskie to zawsze wspaniałe przeżycie. Nie dziwię się, że jest tutaj park narodowy. Emocjonujące są też tablice w pięciu, jak dobrze pamiętam, językach zabraniające wstępu do lasu z uwagi na poligon wojskowy. Ciekawe jakby wyglądała nasza jazda podczas działań poligonowych i ostrych strzelań? Też by była ostra?
Na jednym z podjazdów zatyka mnie na moment i powoduje że spuszczam nieco z tempa, a tętno osiąga swój max – 177/min. Nie ma co chojrakować. Niebawem długim zjazdem docieram do Kalisza Pomorskiego i skręcam na zachód. Jadę bardzo przepisowo, zatrzymuję się na czerwonym świetle chociaż w pobliżu ani żywej duszy. Ach te kary regulaminowe ;-).

Teraz do Torunia jazda będzie się toczyć (z małymi wyjątkami) DK 10, która nie ma pobocza ale i ruch jest przeciętny. Wiatr za to jest niezmiennie sprzyjający, a ja częściej niż na licznik prędkości patrzę na kadencję. Staram się trzymać ją w granicach 90 obrotów na minutę, tak aby nie było młynka, ale i przepychania korb kolanami. Wyprzedzam kilkunastu bikerów, jeden z nich utkwił mi w pamięci bo jechał z dwoma sakwami. A mi się wydawało, że to ja robię za turystę :-). Interesujące są też tablic ostrzegające przed …żubrami! Wiecie coś o żubrach w tych okolicach?

,,Nielegalny’’ postój robię na Orlenie w Wałczu. Obdzwaniam rodzinę, bo widzę że spragnieni wieści, wciągam dwa hot dogi, kanapki, sezamki. To moja obiadokolacja, bo nie udaje mi się znaleźć baru w którym w 2010 roku konsumowałem pyszne, energetyczne i tanie pierogi z soczewicą. Licznik wskazuje 200 km pokonane w czasie 7,5 godziny brutto. Pytanie, czy to nie za szybko kołacze mi się z tyłu głowy?

Dalsza jazda to zjazd z DK 10 gdzieś za Wałczem, krótka jazda w deszczu sprowadzonym przez pojedynczą chmurkę i wjazd do Piły inną drogą niż w 2010 roku. Punkt kontrolny znajduję bez problemu (19:17) . Pobieram kanapki i wodę, drożdżówek mam już dość. Ruszam dalej i mało optymalnie wyjeżdżam z miasta wbijając się w środek obwodnicy (DK 10). Z pewnością kilka kilometrów już mam gratis.

PK Piła © MARECKI

Teraz należy pamiętać o zakazie jazdy rowerem na S 10 w okolicach Wyrzyska i konieczności wjazdu do miasta. Tak też robię i podjazdem z kostki kamiennej wracam na DK 10. Zapadł już zmrok i należy rower przygotować do jazdy nocnej. Wkrótce mijam Nakło nad Notecią i zbliżam się do dużego punktu kontrolnego w ,,Chacie Skrzata’’ w Kruszynie. Duży punkt oznacza możliwość zjedzenia coś na ciepło, przespania się i wykąpania. Melduję się tam o 22:50 i na kolację zjadam schabowego z ziemniakami i surówką oraz dużo rosołu z makaronem. Biwakuję tam około 40 minut i ruszam w dalszą drogę.

PK Kruszyn © MARECKI

Pomny zbędnego wjazdu w 2010 roku do Bydgoszczy, teraz pilnuję się aby w odpowiednim momencie skręcić w prawo. Zaraz zaczyna się nawigowanie aby nie wjechać na S 10 i poruszać się drogą techniczną. Bardzo się przydało sprawdzenie tego odcinka podczas czerwcowego Maratonu 777, kiedy to za dnia zapamiętałem wszystkie szczegóły. A więc jak mijałem kościół w miejscowości Ciele, wiedziałem że jest OK. Potem jeszcze jeden węzeł drogowy pokonany jak po sznurku i zanurzyłem się w czerń lasów Puszczy Bydgoskiej. Jest coś niesamowitego w samotnej jeździe nocą przez las. Dlatego jak tylko zobaczyłem przed sobą czerwone, mrugające światełka postanowiłem je dogonić. Minąłem trójkę kolarzy, ale ich tempo było zbyt wolne dla rozpędzonego Mareckiego :-).

Przed Toruniem mijam bar w którym podczas mojej pierwszej edycji BB Tour spałem na krześle czekając na hamburgera dobre dwie godziny. Teraz na hamburgera jakoś nie mam ochoty ;-). Zbliżam się do toruńskiego punktu kontrolnego, który został przeniesiony z pierwotnie podanej w karcie kontrolnej lokalizacji. Nie mam jednak trudności z jego odnalezieniem i o 1:50 podpisuje listę obecności. Coś tam jem, ale doprawdy nie pamiętam już co.

PK Toruń © MARECKI

Dalsza droga to krajowa ,,15’’ przez przedmieścia Torunia i dojazd do DK 1, która po otwarciu A 1 w niczym nie przypominała dawnej ,,jedynki’’ Cisza, spokój i pustki. Zanim to jednak nastąpiło miałem przymusowe postoje pod sygnalizatorami na skrzyżowaniach. Czujniki nie wykrywały rowerzystów dlatego jazda na czerwonym było nieunikniona. Po co swoją drogą w weekend sygnalizacja działa całą dobę?

Po przejechaniu nad autostradą (ona nie spała) zacząłem odczuwać trudy jazdy i oczy zaczęły się same zamykać. Do tej pory ożywczo działał na mnie ruch samochodowy, ale tutaj nic się nie działo. A autostrada była zbyt oddalona od DK 1 aby jej hałas mógł coś pomóc. Uznając więc, że nie warto kopać się z koniem skorzystałem z ,,wygodnego’’ przystanku autobusowego w okolicach Wagańca. Zbyt ciepło nie było, toteż włożyłem na siebie wszystko co miałem i tak sobie około godziny pospałem.

Pobudka nastąpiła około 4 rano, ledwie ruszyłem w trasę a wyłonił się zajazd ,,Wagant’’. Fajna nazwa - tak nazywał się 20 lat temu mój pierwszy poważny rower. Pora na śniadanie było idealna, więc postanowiłem skorzystać. Zestaw śniadaniowy za 17 złotych (jajecznica z 3 jaj, pieczywo, szynka, ser żółty, herbata, ogórki i pomidory) wsparłem 10 pierogami z mięsem i po takiej biesiadzie byłem gotowy na niedzielne kręcenie korbą po kujawsko-mazowieckich równinach.

Włocławek pojawił się kilka minut po godzinie 6, punkt kontrolny zorganizowany przez niezawodnego Rebego z WTR był wyposażony we wszystko co trzeba. Ale że ja byłem napchany to i za dużo nie zabrałem. Wyjazd z miasta na drogę wzdłuż Zalewu Włocławskiego jest podobno łatwy i intuicyjny, ale ja temat tak zamotałem, że wylądowałem z powrotem na DK 1 (dobrze że nie na punkcie kontrolnym). Powolne zwiedzanie miasta w końcu udało mi się zakończyć, ale co dokręciłem kilometrów to moje.

PK Włocławek © MARECKI

Dalsza jazda wiodła drogą poznaną podczas maratonowej jazdy Vistula Tour w 2010 roku. Teraz tylko należało pamiętać, aby w miejscowości Soczewka skręcić na Łąck. Zjazdu udało się mi nie przegapić i dalsza droga prowadziła drogami gmin Łąck i Gąbin. Pojawiły się interesujące, asfaltowe drogi dla rowerów z których momentami nawet próbowałem korzystać. Na asfalcie widać było ślady deszczu, a prognoza pogody zapowiadała deszczowy Armagedon w okolicach Warszawy. Na razie jednak było ciepło, słonecznie i z lekkim wiatrem z boku.

W Gąbinie mieścił się kolejny punkt kontrolny na którym zameldowałem się o 9:36. Widok śpiących ludzi w namiotach wojskowych nieco zaczął podkopywać moje morale, więc zabrałem swoje zabawki i ruszyłem dalej. Niebawem minęła doba od startu ze Świnoujścia a licznik pokazywał 500 km z małym okładem.

PK Gąbin © MARECKI

Jazda obwodnicą dla TIR-ów, bo tak popularnie nazywa się DK 50 okrążająca Warszawę to zawsze dreszczyk emocji. Chociaż w niedzielę większość z nich stoi na parkingach to jednak nie wszystkie. Pojawiły się też znaki zakazu jazdy rowerem co zmusiło do jazdy przez Sochaczew, potem Żyrardów ( w którym byłem o 13: 05 na ósmym na trasie punkcie kontrolnym z doskonałym, makaronowym menu. ) i Mszczonów.

PK Żyrardów © MARECKI

W tym ostatnim mieście zaczął padać deszcz, który z różną intensywnością towarzyszył mi do Radomia. Jeszcze przed Mszczonowem z parą bikerów poszukiwaliśmy drogi aby nie jechać na zakazach, ani tym bardziej nie władować się na A 2 przez węzeł Wiskitki :-). I znowu doszło kilka kilometrów gratis.

Byłem wyposażony w ochraniacze Fast Rider, ale jakoś tak je umiejętnie założyłem, że został otwór który został przez wodę skwapliwie wykorzystany. I tak miałem mokre nogi w ochraniaczach :-) . Ale przynajmniej ciepło było.

Za Mszczonowem kończyła się powoli jazda DK 50, by w Grójcu zjechać z niej i popedałować wśród sadów jabłoniowych i innych upraw w kierunku Pilicy. Zanim to nastąpiło trzeba było jednak zasięgnąć języka wśród mieszkańców bo wyjazd z miasta prosty nie był, a ja już miałem dość gratisowych kaemów.

Droga wśród jabłonek była ładna, dobrej jakości i kusząca, tak bardzo kusząca że jak zobaczyłem drzewko wyraźnie poza płotem to skorzystałem z okazji i spróbowałem dorodnego okazu. Oj, nie wie Putin co traci :-).

Punkt kontrolny w Białobrzegach (17:03) to odliczone drożdżówki i coś do picia, a że w sąsiedztwie odbywał się jakiś festyn z dziką muzyką to uciekałem stamtąd szybko nie biorąc nic. Teraz zaczął się nawigacyjnie najtrudniejszy dla mnie odcinek, bo droga techniczna wzdłuż S7 meandrowała jak, nie przymierzając, zakola Amazonki. Do tego, żeby nie było zbyt łatwo drogowskaz ,,Radom’’ pojawił się słownie raz. Gdyby nie pomoc okolicznych kierowców, których bez pardonu zatrzymywałem z wyciągniętą mapą krążyłbym tam długo. I tak przeżyłem chwile grozy, jak droga asfaltowa zgrabnie przeszła w stumetrowy odcinek gruntowy. Właśnie kładli tam asfalt :-).

PK Białobrzegi © MARECKI

W końcu dotarłem do Jedlińska, gdzie S 7 przechodzi w DK 7 i można było jechać już bez łamańców. W Radomiu lekko wjechałem do centrum i po swojemu dotarłem do DK 9, która była ostatnią krajówką na trasie BB Tour. Wyjazd z Radomia w okolicach godziny 20:00 w strugach deszczu, za pomocą asfaltowych ścieżek rowerowych aby zmniejszyć chlapanie wodą przez setki, tysiące samochodów wracających z weekendu do miasta to zdecydowanie najtrudniejsze doświadczenie tegorocznej edycji.

W końcu jednak blachosmrody poszły spać, a TIR-y jeszcze się nie obudziły ( nastąpiło to po 22:00) i na spokojnie dotarłem do drugiego dużego punktu kontrolnego w Iłży. Zajazd MOYA (21:15) oferował tak jak Chata Skrzata posiłek w postaci rosołu, schabowego z ziemniakami i surówką, możliwość noclegu i prysznica. Schabowego skonsumowałem ze smakiem, chociaż nie ma to jak makaron z sosem lub inny ryż.

Nocleg nie był mi potrzebny, postanowiłem wykorzystać definitywny koniec deszczu (prognoza na poniedziałek była wzorcowa włącznie z kierunkiem wiatru) i od razu ruszać dalej. Uczciwie przejechana nocka gwarantowała dojazd na metę za dnia. Po kilku kilometrach doszedłem grupę 4 bikerów i zachowując stosowny odstęp jechałem sobie za nimi. Jeden z nich co podjazd ( zaczęły się bardziej konkretne podjazdy) wyraźnie odpadał od grupy, ale jego towarzysze czekali na niego. Mnie taka jazda nie urządzała, także włączyłem 5 bieg i kolegów szosowców odstawiłem. Moc w nogach czułem potężną, trafiłem chyba na swój dzień. Dodatkowo pomagał mi ruch ciężarówek, bo ich hałas odganiał sen i powodował skupienie na jeździe.

Nie potrafiłem jednak zrezygnować z nocnej fotki iluminowanej Bramy Warszawskiej w Opatowie (0:20) i dłuższej przerwy konsumpcyjno-fotograficznej przy moście kolejowo-drogowym na Wiśle koło Tarnobrzegu (2:20). Tym samym wjechałem do ostatniego województwa trasy wyścigu - podkarpackiego. Zbliżał się punkt kontrolny w Nowej Dębie, opisany skomplikowanie: ,,50 metrów za Karczmą Jargula, po prawej stronie’’. Weź tu człowieku znajdź Jargula w środku nocy :-). Nowa Dęba mocno się zmieniła w stosunku do 2010 r. Ruch w miasteczku uspokoiły dwa ronda, przez które przejechałem z duszą na ramieniu, że karczmę gdzieś minąłem, ale w końcu ją dojrzałem.

PK Nowa Dęba © MARECKI

Teraz tylko chwila i już pakowałem się w ciepłe mury, chyba szkoły (3:55). Ciepło pochodziło z elektrycznych ogrzewaczy i jedną z tych ,,farelek’’ postanowiłem podsuszać sobie buty. Po dobrej godzinie takiego grzania byłem prawie suchy i niebezpiecznie zacząłem się kiwać na krześle, a oczy zaczęły się zamykać. Poza tym chrapanie z głębi korytarza zupełnie nie nastrajało do jazdy :-). Oj, dobrze tam było, ale szybko poderwałem się na równe nogi, założyłem buty i w drogę. Zaczynało świtać i to też pomogło spędzić ochotę na sen. Dodam, że punkt było obsługiwany przez sympatyczną ekipę, służącą rowerzystom na osiemsetnym kilometrze wszystkim co najważniejsze. W menu był makaron i to też miało potężne znaczenie. Na tym punkcie spędziłem najwięcej czasu, prawie dwie godziny.

Dalsza droga zbliżała mnie do ostatniego dużego miasta na trasie – Rzeszowa. Pojawiłem się tam w porannym szczycie komunikacyjnym (był już poniedziałek) i ten Sajgon ogarnąłem bez większych trudności. Doświadczenie w jeździe miejskiej procentowało, a że ktoś tam trąbił . Życie :-).

Dwunasty punkt kontrolny to zajazd Taurus w Boguchwale (7:57), na granicy z Rzeszowem. Punkt przygotowany bardzo profesjonalnie przez Rowerowy Lublin z odżywkami, owocami (pokrojone brzoskwinie!!!), słodyczami, sokami,  napojami oraz żurkiem w zajeździe. Miało się ochotę zabrać całe stoły, tylko jak :-). Po takim naładowaniu akumulatorów jazda przez góry wydawała się lekka, łatwa i przyjemna.

PK Rzeszów © MARECKI

W sumie tak też było, po drodze pamiętam poczucie smutku że zbliżam się do końca tej fajnej imprezy. Zanim jednak ujrzałem metę był jeszcze punkt w Brzozowie (10:21), gdzie w 2010 roku lokalne OSP przygotowało super menu, a teraz w ich rolę wcieliły się sympatyczne panie z Koła Gospodyń Wiejskich. W ofercie był .. żurek. W sumie bardzo lubię tą zupę, dlatego nie było problemem zjeść ją po raz kolejny.

PK Brzozów © MARECKI

Zaraz potem zaliczyłem Sanok, gdzie zatwardzenie na ulicach osiągnęło lekko apokaliptyczny wymiar. Wszystko stało, a ja jechałem chociaż z trudem, bo lokalni kierowcy nie mają w dobrym zwyczaju zostawić marginesu z prawej strony. No, ale jakoś udało się bez strat przelecieć i do Zagórza dotarłem chwilę potem. Wspinaczkę na sławną serpentynę nad miastem odbyłem sam, bo ruch wahadłowy wstrzymał na chwilę blachosmrody.

Szybki zjazd do Leska, postój w sklepie i nadszedł czas na wspinaczkę do Ustrzyk Dolnych. Najpierw powoli, a od Uherców Mineralnych to już regularnie pod górę. Nie forsowałem się, jechałem 13-15 km/h, podziwiając widoki i ciesząc się jak dziecko ładną pogodą.

Ostatni punkt kontrolny w Ustrzykach Dolnych osiągnąłem o godzinie 14:05 po szaleńczym zjeździe z Ustjanowej Górnej. Coś tam zjadłem, chwilę odpocząłem i ruszyłem na ostatnie 46 km. Tylko kataklizm mógł sprawić, że nie dałbym rady dotrzeć na metę.

PK Ustrzyki Dolne © MARECKI

Spokojne patataj , pozwalające mimo wszystko wyprzedzić jeszcze kilka osób, doprowadziło mnie do Ustrzyk Górnych , gdzie o godzinie 17.06 dzwon oznajmił mi po 55 godzinach 8 minutach koniec wyścigu. Ostatnie kilometry jechałem w towarzystwie bikera, którego doszedłem przed Lutowiskami i spędziliśmy ten czas na rozmowie oraz degustacji mini-oscypka kupionego u przydrożnego sprzedawcy. Na mecie czekał obiad i zimny radler od Warki. Smakowite. Na zasłużony wypoczynek w Hotelu Górskim PTTK poszedłem około 19 i spałem do rana dnia następnego.

PK - meta Ustrzyki Górne © MARECKI

Tym samym poprawiłem wynik 65 godzin 8 minut z 2010 roku o dokładnie 10 godzin. Biorąc pod uwagę czas netto jazdy (42,5h) widać, że jest jeszcze z czego ściągnąć. Tylko po co? Szkoda zdrowia :-). 

Dziękuję wszystkim osobom zaangażowanym w organizację tej oryginalnej imprezy za ich pracę. Gratuluję triumfatorom, triumfatorkom i finiszerom, a reszta niech się nie przejmuje tylko podchodzi spokojnie do kolejnej edycji. To już za 2 lata. Pozdrower.

Ps. A tutaj czeka już przyszłoroczne wyzwanie :-). Się kręci i to jest najważniejsze!






Kategoria SUPERMARATONY