Dane wyjazdu:
Temperatura:
Sobota, 9 sierpnia 2008 ·
| Komentarze 1
Maraton szosowy po drogach Kotliny Kłodzkiej. Na starcie w Zieleńcu prawie 400 osób wybierających się na jedną z trzech tras: mini, mega i giga.Na którą ja się porwałem to widać po kilometrówce ;-). Wyjazd oczywiście czysto rekreacyjny, bez ambicji sportowych. Po prostu turystyka w pięknych górach.
FOTOGALERIA (z opisem)
RELACJAPo pięciu latach ponownie zawitałem w piękne góry Kotliny Kłodzkiej, tym razem aby wziąć udział w maratonie szosowym ,,Klasyk Kłodzki’’. Z opisu trasy na dystansie GIGA wynikało, że jej część będzie mi znana; reszta pozostawała jednak nieodkrytą tajemnicą.
Korzystając z uprzejmości zmotoryzowanych kolegów (początkowo Andrzeja z Elbląga, ostatecznie jednak pojechaliśmy samochodem Andrzeja z Fromborka), zawiozłem siebie i sprzęt do samego Zieleńca. Wielkie dzięki raz jeszcze :-). Po drodze kupiłem we Wrocławiu kask, bo swojego zapomniałem z domu :-).
W dniu zawodów powitała nas gęsta mgła z której mogło wyjść słońce, albo coś całkiem przeciwnego. Jak to w górach często bywa, ujrzeliśmy w końcu nisko zawieszone chmury, z których w momencie mojego startu o 8.27 nie padało, ale startujący później nie mieli tak dobrze.
Po starcie mojej ośmioosobowej grupy ulokowałem się w połowie stawki i obserwowałem sytuację. Początkowe kilometry z Zieleńca to szybka jazda w dół, momentami w okolicach 70-80 km/h. Ja najszybciej jechałem 67 km/h i jak się okazało później, była to największa moja prędkość w tym dniu. Myślałem też, że uda mi się dogonić Andrzeja z Fromborka, który wystartował jedynie 3 minuty przede mną. O naiwności :-).
W okolicach Młotów zaczęło najpierw kropić, później padać i tak przez następne kilometry wyglądała nasza jazda. Ponieważ dobry asfalt się skończył, to zjazdy były pokonywane z dużą ostrożnością, co pozwoliło mi dojść grupę bikerów na szosówkach (przydał się amor w moim uszosowionym na tą okazję góralu ;-)). Po chwili zaczęła się wspinaczka na pierwszą tego dnia przełęcz o wdzięcznej nazwie Spalona (20 km). Tego dnia powinna raczej nazywać się Zalana :-). Zjazd z przełęczy w strugach deszczu był nowym doznaniem w mojej 14-letniej rowerowej przygodzie (jechałem na slikach 26x1,0). Wymiatacze pędzili pewnie dobrze ponad 50 km/h, ja jednak ograniczyłem się do spokojnych 30-35 km/h. Tam też poznałem bikera Rebe z Włocławka - twardego człowieka, którego dopiero trzecie podejście do Klasyka Kłodzkiego zakończyło się pełnym sukcesem. To z pewnością wina jego numeru startowego -13 :-). I to sam o nią prosił !
Pewnie byśmy przejechali razem trochę kilometrów, ale niestety na przeszkodzie stanął kawał jakiegoś drutu lub blachy, który przebił mi dętkę w przedniej oponie. Nie zdążyłem dobrze wyhamować, a za mną pojawił się samochód serwisowy z którego wyskoczyło dwóch mechaników i na oczach zdziwionego Mareckiego wymienili mi uszkodzoną dętkę :-). Poczułem się jak co najmniej na Tour de Pologne. Wszystko trwało 2-3 minuty i już mogłem jechać dalej. Po prostu szok!!! Działo się to w okolicach Niemojowa (35 km).
Kontynuowałem swoją jazdę w kierunku pierwszego bufetu w Domaszkowie, na którym pobrałem tylko Powerada i pojechałem dalej. W międzyczasie dogonił mnie Andrzej z Elbląga, który wraz ze swoją grupą jechał w stylu superekspresów japońskich. Zdążyłem tylko powiedzieć do niego dwa zdania-drugiego myślę,że już nie słyszał :-). Deszcz, który trochę przestał padać, powrócił z nową siłą i lało na całego. W tych pięknych okolicznościach przyrody na wjeździe do Długopola Zdrój (56 km) poczułem podejrzaną miękkość z tyłu. Oczywiście nie mogłem się mylić – miałem przebitą dętkę w tylnym kole. Na samochód serwisowy tym razem nie było co liczyć, gdyż wyprzedził mnie dość dawno i pewnie znajdował się daleko z przodu.
Rad nierad sam wziąłem się do pracy. Wymiana dętki poszła gładko, problemy były z napompowaniem jej na poziom 8,5 atmosfery. Pompka ślizgała się w ręku, koło uciekało i ogólnie było ciężko. Wpakowałem powietrza ile się dało i pojechałem dalej z mocnym postanowieniem szukania w Bystrzycy Kłodzkiej (61 km) stacji benzynowej z kompresorem. Znalazłem warsztat wulkanizacyjny, gdzie uzupełniłem ciśnienie i czym prędzej ruszyłem z powrotem na trasę kierując się na przełęcz Puchaczówka. Cała ta operacja kosztowała mnie dodatkowe 5 km i mnóstwo czasu. Poza tym po przejechanych 60 km byłem już bez żadnej dętki – kolejnym razem wezmę drewniane koła ;-).
Podjazd na Puchaczówkę nie należał do stromych, ale był długi - w granicach 10 km. Deszcz w międzyczasie przestał padać, ale o słońcu nie było jeszcze mowy. Dość powiedzieć, że z samej przełęczy nie było widać wieży telewizyjnej na Czarnej Górze, a to raptem 300 m w górę. Po drodze wyprzedziłem sporo bikerów, niektórzy z nich sprawiali wrażenie, że mają już dość. Na samej przełęczy nie zatrzymywałem się, bo nie było co podziwiać, chyba że chmury wiszące 100 metrów nad ziemią. Zjazd z przełęczy był mi dobrze znany z poprzedniego wyjazdu, niestety zły stan asfaltu oraz rozsypany gdzieniegdzie żużel (?!?) uniemożliwiły szybki zjazd. No, ale grunt że było z górki :-). W szybkim tempie minąłem Stronie Śląskie (87 km) i wjechałem do Lądka Zdroju (96 km) . W tym drugim zatrzymałem się na chwilę przy schronisku PTSM ,,Skalniak’’ w którym mieszkałem podczas poprzedniej eksploracji Kotliny i wjechałem do centrum w celu uzupełnienia zapasów.
Za Lądkiem skierowałem się w kierunku Złotego Stoku, do którego droga wiodła przez Przełęcz Jaworową. Także ten podjazd był mi znany, dlatego jego pokonanie nie było trudne. Po drodze minąłem obelisk poświecony kierowcy rajdowemu Marianowi Bublewiczowi, który zginął w wypadku podczas zimowego Rajdu Dolnośląskiego. Na szczycie przełęczy był punkt kontrolny a potem dość dobrej jakości asfalt na zjeździe umożliwił szybki zjazd do Złotego Stoku (118 km).
W Złotym Stoku nastąpiła zmiana kierunku jazdy na zachodni i pojawił się długi odcinek bez lasu. Dał się odczuć przeciwny wiatr, dzięki któremu jednak w końcu zaczęło świecić słońce. Wkrótce dojechałem do Laskówki i to był znak, że czas zmierzyć się z kolejną dzisiaj przełęczą – Łaszczową (138 km).
Na tym podjedzie miałem ogromny kryzys, podczas którego zacząłem myśleć o zmianie trasy z GIGA na MEGA. Mam wrażenie że był to bardzie kryzys mentalny niż fizyczny - świadomość, że jadę bez dętek była dla mnie bardzo dokuczliwa. Każdy kolejny kapeć oznaczał przecież czasochłonne klejenie. Ponieważ jednak na szczycie przełęczy był zlokalizowany drugi bufet, pomyślałem sobie, że ostateczną decyzję podejmę na górze. Po wdrapaniu się na szczyt moim oczom ukazał się samochód serwisowy. Spytałem się chłopaków, czy mogą mi skleić jedną z pozostałych dętek. Tego typu usługi nie świadczyli, ale mieli na składzie dętkę akurat w moim rozmiarze. Kupiłem ją i po dobrych 15 minutach postoju, podczas którego podjadłem sobie i popiłem, ruszyłem w dół, do Kłodzka (150 km).
Zjazd do Kłodzka był w fatalnym stanie, najgorszy podczas całego Klasyka. Miejscami leżał luźny asfalt wymieszany z kamieniami. Mój rower miał amortyzator, co dawało nieco wytchnienia nadgarstkom, ale co tu musieli przeżywać szosowcy.
Oczywiście na rozjeździe tras MEGA/GIGA nie miałem już wątpliwości w którą stronę jechać ;-). Zatrzymałem się tylko zrobić kilka fotek panoramy Kłodzka i już po chwili wyjeżdżałem z miasta kierując się na północ.
Na celowniku były teraz dwie przełęcze - Wilcza i Srebrna. O tej pierwsze słyszałem przed startem opinie - lajtowa, niezauważalna, łyka się na blacie :-). Podjazd może i okazał się krótki, ale niezwykle upierdliwy. Droga na przełęcz prowadziła bowiem nie serpentynami, ale długimi odcinkami prostych, które przy prędkości 13-15 km/h wydawały się nie mieć końca :-). Ale przynajmniej asfalt był OK. Podjazd ten się w końcu skończył (168km) i można było się rozpędzić.
Po chwili jednak wjechałem do Srebrnej Góry (173 km) i ujrzałem charakterystyczny znak ze wspinającym się samochodem i tabliczką: 2 km. To był podjazd na Przełęcz Srebrną, którą tak charakteryzowano przed startem: ściana płaczu, pionowo w górę, będziecie pchać i płakać :-). Po raz pierwszy użyłem przełożeń 1:1 i jadąc 7-8 km/h rozpocząłem wspinaczkę. Przebiegała ona pośród mieszkańców miasteczka, którzy zawzięcie dopingowali każdego bikera. Najlepsze były okrzyki: szybciej, szybciej :-).
Tuż przed końcem podjazdu był punkt kontrolny, na którym spytałem się o której był tutaj pierwszy biker. Dowiedziałem się że o 14.07, a ja na zegarku miałem godzinę 16.47. Taka drobna różnica :-). Zjazd ze Srebrnej nie należał do spektakularnych, przynajmniej takie odniosłem wrażenie.
Droga ponownie wiodła skrajem lasu, aby wkrótce prowadzić przez pola. W Gorzuchowie (188 km) nastąpił skręt na Ścinawkę i ponownie był to odcinek pod wiatr. Narastające zmęczenie powodowało, że pomimo nie był on mocny, wydawał się szczególnie uciążliwy. Na tym odcinku próbował wieźć się na kole inny maratończyk, ponieważ jednak nie dawał zmian, byłem zmuszony puścić go przodem ;-).
W Ścinawce Średniej (194 km) trasa zmieniła kierunek na zachodni i od razu jechało się lepiej. Wkrótce dojechałem do Ratna Górnego ( 201 km) , gdzie przejechałem obok gospodarstwa agroturystycznego ,,Chata Tyrolska ‘’ w którego gościnnych progach byłem 5 lat temu. Teraz jednak nie było już czasu na odwiedziny.
W Radkowie (203 km) zlokalizowany był ostatni tego dnia bufet, na którym stanąłem na chwilę, a nawet siadłem na plastikowym taborecie.
Ponad nami było już widać pasmo Gór Stołowych i rozpoczynającą się tutaj Drogę Stu Zakrętów. Spojrzałem na zegarek – była dokładnie 18.30. Wychodziło, że na mecie będę około 21. Na podjeździe dogoniłem bikerkę, która ruszyła nieco wcześniej z bufetu. Twarda dziewczyna bez większych problemów pokonywała podjazd na Przełęcz Lisią. Wyprzedzając się na przemian dojechaliśmy aż do mety w Zieleńcu.
W trakcie podjazdu uciąłem sobie miłą konwersację z chłopakami z wozu serwisowego, których postawa i zaangażowanie jest godne pochwały. Zatrzymałem się aby sfotografować Szczeliniec pięknie oświetlony przez zachodzące słońce.
Wkrótce wjechałem na Przełęcz Lisią i rozpocząłem zjazd do Kudowy (223 km) Z uwagi na fatalny asfalt zjazd odbywał się bez pedałowania, co spowodowało, że zrobiło mi się zimno. Pierwszy raz w życiu chciałem, aby zjazd już się skończył. Wiedziałem bowiem, że od Kudowy będzie ciepło, nawet bardzo ciepło :-).
W Kudowie byłem o 19.30 i nie zatrzymując się już, skierowałem się od razu na krajową ,,8’’. Ruch na niej panował średni, niestety w przeważającej mierze były to TIR-y. Jazda pomiędzy nimi nie była przyjemnością. Przed Lewinem Kłodzkim
zatrzymałem się aby sfotografować piękny wiadukt kolejowy,
pozbyłem się niepotrzebnego balastu z bidonów i rozpocząłem wspinaczkę na ostatnią tego dnia przełęcz o wdzięcznej nazwie Polskie Wrota. Ósemka miała od tego miejsca dwa pasy ruchu w górę, tak więc jechało się w pewnej odległości od pędzących samochodów.
Na przełęczy (232 km) zatrzymałem się, aby zrobić ostatnią tego dnia fotografię.
Do mety było 8 km . Po wjechaniu do lasu od razu zrobiło się ciemno i na włączonych lampach mozolnie podjeżdżałem w górę. Pierwsze dwa kilometry to ostro w górę, potem podjazd nieco złagodniał, pojawił się nawet 12% zjazd :-). Ponieważ było już całkiem ciemno to i tak nie robiło większej różnicy. Do niewątpliwych atrakcji tego podjazdu należy zaliczyć szczekania wilków w otaczającym lesie. Bo psy to raczej nie były.
Po dojechaniu do tablicy z napisem ,,Zieleniec’’ zatrzymałem się i zrobiłem sobie fotografię na jej tle.
Do mety pozostawało 500 m zjazdu.
Byłem na niej o 21.15 po przejechaniu 241 km w czasie 10 godzin 30 minut, czyli ze średnią 22.95 km/h. W sumie na trasie przebywałem 12 godzin i 48minut.
Reasumując – wielkie brawa należą się organizatorom za przygotowanie fajnej imprezy. Wielkie podziękowania dla pracowitej ekipy samochodu serwisowego i życzliwej obsługi bufetów. Jedyne czego żałuję, to fakt, że na mecie nie zdążyłem zjeść ryżu z mięsem :-(. Ale cztery kiełbasy też były OK :-).