INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 301.707 kilometrów, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.93 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:30422.00 km (w terenie 918.00 km; 3.02%)
Czas w ruchu:1413:12
Średnia prędkość:21.44 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:149117 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:542862 kcal
Liczba aktywności:74
Średnio na aktywność:411.11 km i 21h 24m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
503.00 km 0.00 km teren
19:41 h 25.55 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy: m

WYCIECZKA ROKU-CZĘSTOCHOWA TOUR

Sobota, 25 lipca 2009 · | Komentarze 13

Druga próba zdobycia Częstochowy zakończyła się wspaniale :-). Nic nie stanęło tym razem na przeszkodzie, aby w całości i bez większych problemów przejechać założoną trasę.
FOTKI STATYSTYCZNE:
CZAS PRZEJAZDU © MARECKY

DYSTANS © MARECKY


TRASA:ELBLĄG-MALBORK-KWIDZYN-GRUDZIĄDZ-STOLNO-TORUŃ-RADZIEJÓW-SOMPOLNO-LICHEŃ-KONIN-TUREK-WARTA-SIERADZ-SZCZERCÓW-NOWA BRZEŹNICA-CZĘSTOCHOWA

Wraz ze mną w sobotę o północy z Elbląga wyruszyli elbląski biker Robert oraz gość z Gdańska, Tomek, znany społeczności Bikestats bardziej jako FLASH.
CZĘSTOCHOWA TOUR-START! © MARECKY

Od Torunia towarzyszył nam jeszcze elblążanin Roman, który dojechał z nami do Częstochowy i torunianin Darek, który towarzyszył nam od rogatek Torunia (Łysomice) i pomógł nam sprawnie przejechać przez miasto aż do Radziejowa na Kujawach :-).Dzięki!
CZĘSTOCHOWA TOUR-NA KUJAWACH © MARECKY


Następnego dnia o poranku na rower miał ochotę tylko Flash :-)
CZĘSTOCHOWA TOUR-IDZIEMY(NO, PRAWIE) © MARECKY

Udało się jednak wejść na jasnogórską wieżę
CZĘSTOCHOWA TOUR-JESTEM na WIEŻY © MARECKY

Potem był czas na lody i kremówki papieskie w wersji częstochowskiej. Chociaż podobno według receptury wadowickiej ;-).
CZĘSTOCHOWA TOUR- KREMÓWKI :-) © MARECKY

Na koniec pobytu fotka dokumentująca, że nie była to piesza pielgrzymka ;-).
CZĘSTOCHOWA TOUR-ŻEGNAMY JASNĄ GÓRĘ © MARECKY

Potem czekała nas jazda przygodowa PKP do Warszawy. Przygody zaczęły się w Koluszkach, gdzie po 10 minutowym, nieplanowanym postoju stało się jasne,że ekspres z Warszawy do Malborka będzie jedynie wspomnieniem. W ten sposób pojawiła się 3 godzinna przerwa, którą wykorzystaliśmy z Robertem na mały objazd centrum stolicy.

Pełna fotorelacja z opisem jest TUTAJ, a poniżej coś dla lubiących czytać :-).

RELACJA

Osoba postronna, która zajrzałaby w piątek, 24 lipca na elbląski Plac Dworcowy zdziwiłaby się zapewne, że przed północą jest na nim tylu rowerzystów.

Jedna grupa pracowicie ładowała rowery na przyczepkę, aby w ten wygodny sposób zawieść je do Częstochowy na 10 dniowy podbój Jury Krakowsko-Częstochowskiej.

Było też trzech bikerów, którzy ze spokojem przyglądali się temu wszystkiemu. Oni bowiem zaplanowali dojazd do Częstochowy … rowerami w ciągu jednego dnia :-).
Poza mną zmierzyć się z niebagatelnym dystansem 480 km zamierzał elblążanin Robert oraz gość z Gdańska – Tomek, znany też jako Flash.

Punktualnie o godzinie 0.00 żegnani przez pozostałych rowerzystów wyjechaliśmy z Placu Dworcowego w towarzystwie Darka Korsaka, który dokumentował nasz wyjazd na potrzeby elbląskiej strony internetowej ESR www.bikerelblag.hg.pl . Ulicami Grunwaldzką i Warszawską skierowaliśmy się w kierunku Malborka. Na rogatkach miasta do domu zawrócił Darecki, a my kontynuowaliśmy jazdę.

Droga w kierunku Malborka była pusta, większe natężenie ruchu było w kierunku Elbląga. Pierwsze 30 km jechaliśmy pod wiatr, co nie przeszkodziło w uzyskaniu wysokiej prędkości średniej 29.2 km/h w Malborku, gdzie byliśmy o godzinie 1.10.
Tutaj po skręcie w lewo, na Kwidzyn, wiatr zrobił się boczny, tak więc nie miał on większego znaczenia.

Dojeżdżając do Sztumu, przypomniałem sobie pierwszą próbę jazdy do Częstochowy w czerwcu, kiedy to od Malborka jechaliśmy w deszczu i cała wycieczka zakończyła się właśnie w Sztumie. Teraz taka ewentualność nie wchodziła w grę, bowiem nad naszymi głowami widać było cudownie rozgwieżdżone niebo z Małym i Wielkim Wozem na czele. Za Sztumem pojawiło się kilka podjazdów, czyli były też zjazdy. Niezapomniane wrażenia daje szybki zjazd w świetle lamp rowerowych, kiedy dookoła jest ciemno.

Na wjeździe do Kwidzyna (2.40-73km) zajechaliśmy na stację benzynową, aby Flash mógł zrobić małe zakupy. Na ścianie wisiała ogromna mapa drogowa Polski. Zobaczyliśmy dokładnie, ile jeszcze kilometrów przed nami :-). Na pierwszym podjeździe w mieście spadło na nas kilka kropel wody. Koszmary powróciły! Na szczęście deszcz równie nagle jak zaczął, tak też szybko się skończył. Przejazd przez miasto rond, jakim jest Kwidzyn trwał kilka minut i po chwili wyjeżdżaliśmy z miasta kierując się na Grudziądz.

Dwa kilometry za Gardeją Flash zgłosił przebitą dętkę w tylnym kole. Standard. Zatrzymaliśmy się w pięknie oświetlonym miejscu, jakim był przejazd kolejowy i do roboty. Powiało grozą, gdy okazało się ze w swoim ostrym kole Flash ma nietypowy zacisk piasty. Potrzeby był dziwny klucz imbusowy. Na szczęście miał go :-). Nie miał za to dętki, także kleiliśmy przebitą. Potem już tylko pompowanie i do przodu.

O godzinie 4.30 (108km) byliśmy w Grudziądzu i wykorzystując obwodnicę ominęliśmy znaczną część centrum. W okolicach tego miasta dało się zaobserwować wzmożony ruch samochodów dostawczych,, Biedronki’’. Zapomniałem też dodać, że ciemności już ustąpiły i przez chmury przebijały pierwsze promyki słońca.
Za Grudziądzem droga prowadziła Pojezierzem Chełmińskim i miała urozmaicony charakter. Było trochę podjazdów i meczących odcinków długich prostych, za to wiatr był w dalszym ciągu neutralny. Przejechaliśmy też obok budowy kolejnego odcinka autostrady A1. Szeroka będzie ;-).

Wkrótce nadszedł czas pożegnać się z drogą ,,55’’, którą jechaliśmy od Malborka. Na całej swojej długości ma ona dobrej i bardzo dobrej jakości asfalt, którym świetnie się jechało. Wyjątkiem jest podjazd wyjazdowy z Kwidzyna, zbudowany z kostki brukowej. Na szczęście krótki.
W Stolnie (6.00-137 km) wjechaliśmy na krajową ,,1’’, aby pokonać nią 40 km dzielących nas od Torunia. Zanim to nastąpiło, zatrzymaliśmy się na oficjalne śniadanie w przydrożnym zajeździe. Chłopaki co nieco zamówili, ja zjadłem przygotowane kanapki (smakowały jak nigdy:-).

W międzyczasie nawiązałem kontakt z Darkiem z Torunia, który miał nas przeprowadzić przez miasto i czekał na jego rogatkach. A za mostem na Wiśle w Toruniu czekać miał na nas Roman, który planował pojechać z nami do Częstochowy.
Jazda ,,1’’ okazała się trudna nie tylko z powodu ruchu (naprawdę duży był w kierunku na Gdańsk), ale złej jakości pobocza. Miało ono frezowane koleiny po tirach i momentami trzeba było jechać głównym pasem ruchu. Gdzieniegdzie były też kałuże. Był to jednak w sumie dość krótki odcinek, po 1,5 godzinie wjeżdżaliśmy już do Torunia (180 km) prowadzeni od Łysomic przez niezawodnego Biodarka. Punktualnie o godzinie 8.00 przekroczyliśmy Wisłę i zobaczyliśmy Romana czekającego na nas na przystanku autobusowym.

Po krótkim odpoczynku skierowaliśmy się na drogę ,,15’’z której wkrótce zjechaliśmy kierowani przez lokalnego znawcę kujawskich dróg – Biodarka :-). Poprowadził on nas sobie znanymi skrótami, aż dojechaliśmy do drogi ,, 266’’, którą mieliśmy dojechać w okolice Lichenia.
W Radziejowie (10.30-226 km) nasz toruński przewodnik zawrócił do Torunia via Inowrocław.

Mnie zaś wkrótce dopadł kryzys (tęsknota za Darkiem ;-), który trwał między 230-250km. Ciężko się wtedy jechało, nogi wyraźnie nie podawały. Nie wiem do dzisiaj, co spowodowało tą niemoc. Dłuższa przerwa i zwiedzanie w Licheniu pozwoliło odzyskać siły i potem było już OK. Wcześniej jednak było Sompolno (12.00-255 km), za którym skręciliśmy na Licheń.

Kopuła bazyliki była widoczna długo przed miasteczkiem. Wśród pól i łąk wyglądała nieco surrealistycznie. Z potęgą tej budowli przyszło nam się zmierzyć po wjechaniu do Lichenia (13.00-275 km). Pobliskie budynki są całkowicie zdominowane przez tą ogromną konstrukcję. W otoczeniu bazyliki, jak i w jej środku znajdowało się bardzo dużo osób. Ogromny parking wypełniony był autokarami z całego kraju, jak i zagranicy. W środku panował rozgardiasz i hałas. Trudno było o skupienie. Sama świątynia sprawia wrażenie mało przytulnej, jest bardzo duża i jasna. Człowiek czuje się mały jak mrówka. Po zrobieniu kliku fotek zabraliśmy się stąd i skierowaliśmy się do nieodległego Konina. Po drodze odkleiło mi się mocowanie licznika, tak więc w użyciu była niezawodna w takich momentach taśma izolacyjna :-).

W Koninie byliśmy o 15.00-291 km i zajechaliśmy szukając sklepu w okolice rynku. Stał tam ładny pomnik konia i zabytkowa studnia, które posłużyły za tło do zdjęć. Oczywiście o zakupach nie zapomnieliśmy. W międzyczasie znowu trochę popadało, ale to był typowy przelotniak. Zresztą tutaj już nikt by nie zawrócił przez jakiś deszcz :-).

Za Koninem przejechaliśmy nad autostradą A2 (tam to był ruch) i zaczęliśmy szukać miejsca na obiad. Nie uwzględniliśmy jednak faktu, że jest sobotnie popołudnie i lokale są wynajęte na wesela. Odbiliśmy się chyba od 7 różnych barów, knajp i zajazdów. Dopiero w Turku (16.30-331 km) znaleźliśmy bar, gotowy nakarmić głodnych bikerów z północy ;-).

Zjedliśmy dużo i dobrze, a do tego za małe pieniądze, tak więc byliśmy zadowoleni. O 17 wyjechaliśmy z gościnnego Turka i wspomagani lekkim wiatrem ruszyliśmy dalej na południe. Droga ,,83’’ wiodła wzdłuż urokliwego brzegu Jeziora Jeziorsko na Warcie. Niestety, czasu na kąpiel nie było, a szkoda. Zrobiłem za to kilka fotek.

Do Sieradza dojechaliśmy o godzinie 19.30, mając w nogach przejechane 394 km. Na skutek błędu w oznakowaniu przez chwilę jechaliśmy w niewłaściwym kierunku, jednak błąd został szybko skorygowany. Dwóch motocyklistów udzieliło nam informacji kierunkowych, włącznie ze szczegółowym opisem jakości asfaltów aż do Częstochowy. Informacje były dobre, drogi, którymi przyszło nam się poruszać w ostatniej części trasy były po remontach.

Za Sieradzem pierwszy raz w życiu wypiłem Red Bulla, aby powstrzymać ogarniającą senność. Efekt był naprawdę piorunujący, ale tylko przez około 2 godziny. Powtórka już nie była tak efektywna :-).

Kolejną miejscowością przejazdu był Szczerców, miejsce słynące z odkrywkowej kopalni węgla brunatnego i nieodległej elektrowni w Bełchatowie. Niestety byliśmy tam około godziny 22.00 (440 km), tak więc było znowu ciemno i fotek nie dało się już robić. Chociaż w ciemnościach też efektownie wyglądały kominy elektrowni oświetlone mrugającymi czerwonymi lampami i ogromna, oświetlona koparka na tle czarnego nieba. Przejechaliśmy pod pracującymi, niemiłosiernie hałasującymi taśmociągami i ku naszemu zdziwieniu zobaczyliśmy, że jedziemy piękną, szeroką drogą z poboczem. Ruch na niej był mały, tak więc jechało się wyśmienicie. Nasza czwórka od pewnego czasu podzieliła się na dwie dwójki: Tomek z Robertem i ja z Romanem.

Gdy dojechaliśmy do Nowej Brzeźnicy (23.30-470 km) jasne było, że rozpoczyna się ostatni akord naszego maratonu. Należało się tylko skupić na skrzyżowaniach, aby nie popełnić żadnego błędu nawigacyjnego i droga do Częstochowy była prosta.

Dla mnie głównym problemem ostatnich 30 km była wszechogarniająca senność. Dwa razy miałem ochotę jechać ,,po angielsku’’ i czujne uwagi Romana sprowadzały mnie na właściwy pas ruchu :-). Dobrze, że ruch samochodów był naprawdę znikomy.

Kilka minut przez godziną 1 w nocy minęliśmy tablicę z napisem ,,CZĘSTOCHOWA’’ i to co ponad 24 godziny temu było tylko marzeniem stało się faktem :-). Byliśmy na miejscu. Pozostawało wjechać do uśpionego miasta i udać się do hotelu na zasłużony odpoczynek. Droga prowadziła z górki, także po chwili byliśmy już w centrum. Chłopaki zrobili zakupy na stacji benzynowej i skierowaliśmy się do hotelu. Szybkie pobranie kluczy, załatwienie formalności i do łóżek. Oczywiście, nikt nie zapomniał o wymarzonym prysznicu ;-).

Dziękuję w tym miejscu wszystkim uczestnikom wspólnej jazdy, szczególne gratulacje dla pielgrzymów, którzy jechali ze mną z Elbląga ;-).

Pozdrawiam.
Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
241.00 km 0.00 km teren
10:30 h 22.95 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

KLASYK KŁODZKI

Sobota, 9 sierpnia 2008 · | Komentarze 1

Maraton szosowy po drogach Kotliny Kłodzkiej. Na starcie w Zieleńcu prawie 400 osób wybierających się na jedną z trzech tras: mini, mega i giga.Na którą ja się porwałem to widać po kilometrówce ;-). Wyjazd oczywiście czysto rekreacyjny, bez ambicji sportowych. Po prostu turystyka w pięknych górach.

FOTOGALERIA (z opisem)

RELACJA


Po pięciu latach ponownie zawitałem w piękne góry Kotliny Kłodzkiej, tym razem aby wziąć udział w maratonie szosowym ,,Klasyk Kłodzki’’. Z opisu trasy na dystansie GIGA wynikało, że jej część będzie mi znana; reszta pozostawała jednak nieodkrytą tajemnicą.

Korzystając z uprzejmości zmotoryzowanych kolegów (początkowo Andrzeja z Elbląga, ostatecznie jednak pojechaliśmy samochodem Andrzeja z Fromborka), zawiozłem siebie i sprzęt do samego Zieleńca. Wielkie dzięki raz jeszcze :-). Po drodze kupiłem we Wrocławiu kask, bo swojego zapomniałem z domu :-).

W dniu zawodów powitała nas gęsta mgła z której mogło wyjść słońce, albo coś całkiem przeciwnego. Jak to w górach często bywa, ujrzeliśmy w końcu nisko zawieszone chmury, z których w momencie mojego startu o 8.27 nie padało, ale startujący później nie mieli tak dobrze.



Po starcie mojej ośmioosobowej grupy ulokowałem się w połowie stawki i obserwowałem sytuację. Początkowe kilometry z Zieleńca to szybka jazda w dół, momentami w okolicach 70-80 km/h. Ja najszybciej jechałem 67 km/h i jak się okazało później, była to największa moja prędkość w tym dniu. Myślałem też, że uda mi się dogonić Andrzeja z Fromborka, który wystartował jedynie 3 minuty przede mną. O naiwności :-).

W okolicach Młotów zaczęło najpierw kropić, później padać i tak przez następne kilometry wyglądała nasza jazda. Ponieważ dobry asfalt się skończył, to zjazdy były pokonywane z dużą ostrożnością, co pozwoliło mi dojść grupę bikerów na szosówkach (przydał się amor w moim uszosowionym na tą okazję góralu ;-)). Po chwili zaczęła się wspinaczka na pierwszą tego dnia przełęcz o wdzięcznej nazwie Spalona (20 km). Tego dnia powinna raczej nazywać się Zalana :-). Zjazd z przełęczy w strugach deszczu był nowym doznaniem w mojej 14-letniej rowerowej przygodzie (jechałem na slikach 26x1,0). Wymiatacze pędzili pewnie dobrze ponad 50 km/h, ja jednak ograniczyłem się do spokojnych 30-35 km/h. Tam też poznałem bikera Rebe z Włocławka - twardego człowieka, którego dopiero trzecie podejście do Klasyka Kłodzkiego zakończyło się pełnym sukcesem. To z pewnością wina jego numeru startowego -13 :-). I to sam o nią prosił !

Pewnie byśmy przejechali razem trochę kilometrów, ale niestety na przeszkodzie stanął kawał jakiegoś drutu lub blachy, który przebił mi dętkę w przedniej oponie. Nie zdążyłem dobrze wyhamować, a za mną pojawił się samochód serwisowy z którego wyskoczyło dwóch mechaników i na oczach zdziwionego Mareckiego wymienili mi uszkodzoną dętkę :-). Poczułem się jak co najmniej na Tour de Pologne. Wszystko trwało 2-3 minuty i już mogłem jechać dalej. Po prostu szok!!! Działo się to w okolicach Niemojowa (35 km).



Kontynuowałem swoją jazdę w kierunku pierwszego bufetu w Domaszkowie, na którym pobrałem tylko Powerada i pojechałem dalej. W międzyczasie dogonił mnie Andrzej z Elbląga, który wraz ze swoją grupą jechał w stylu superekspresów japońskich. Zdążyłem tylko powiedzieć do niego dwa zdania-drugiego myślę,że już nie słyszał :-). Deszcz, który trochę przestał padać, powrócił z nową siłą i lało na całego. W tych pięknych okolicznościach przyrody na wjeździe do Długopola Zdrój (56 km) poczułem podejrzaną miękkość z tyłu. Oczywiście nie mogłem się mylić – miałem przebitą dętkę w tylnym kole. Na samochód serwisowy tym razem nie było co liczyć, gdyż wyprzedził mnie dość dawno i pewnie znajdował się daleko z przodu.
Rad nierad sam wziąłem się do pracy. Wymiana dętki poszła gładko, problemy były z napompowaniem jej na poziom 8,5 atmosfery. Pompka ślizgała się w ręku, koło uciekało i ogólnie było ciężko. Wpakowałem powietrza ile się dało i pojechałem dalej z mocnym postanowieniem szukania w Bystrzycy Kłodzkiej (61 km) stacji benzynowej z kompresorem. Znalazłem warsztat wulkanizacyjny, gdzie uzupełniłem ciśnienie i czym prędzej ruszyłem z powrotem na trasę kierując się na przełęcz Puchaczówka. Cała ta operacja kosztowała mnie dodatkowe 5 km i mnóstwo czasu. Poza tym po przejechanych 60 km byłem już bez żadnej dętki – kolejnym razem wezmę drewniane koła ;-).

Podjazd na Puchaczówkę nie należał do stromych, ale był długi - w granicach 10 km. Deszcz w międzyczasie przestał padać, ale o słońcu nie było jeszcze mowy. Dość powiedzieć, że z samej przełęczy nie było widać wieży telewizyjnej na Czarnej Górze, a to raptem 300 m w górę. Po drodze wyprzedziłem sporo bikerów, niektórzy z nich sprawiali wrażenie, że mają już dość. Na samej przełęczy nie zatrzymywałem się, bo nie było co podziwiać, chyba że chmury wiszące 100 metrów nad ziemią. Zjazd z przełęczy był mi dobrze znany z poprzedniego wyjazdu, niestety zły stan asfaltu oraz rozsypany gdzieniegdzie żużel (?!?) uniemożliwiły szybki zjazd. No, ale grunt że było z górki :-). W szybkim tempie minąłem Stronie Śląskie (87 km) i wjechałem do Lądka Zdroju (96 km) . W tym drugim zatrzymałem się na chwilę przy schronisku PTSM ,,Skalniak’’ w którym mieszkałem podczas poprzedniej eksploracji Kotliny i wjechałem do centrum w celu uzupełnienia zapasów.

Za Lądkiem skierowałem się w kierunku Złotego Stoku, do którego droga wiodła przez Przełęcz Jaworową. Także ten podjazd był mi znany, dlatego jego pokonanie nie było trudne. Po drodze minąłem obelisk poświecony kierowcy rajdowemu Marianowi Bublewiczowi, który zginął w wypadku podczas zimowego Rajdu Dolnośląskiego. Na szczycie przełęczy był punkt kontrolny a potem dość dobrej jakości asfalt na zjeździe umożliwił szybki zjazd do Złotego Stoku (118 km).

W Złotym Stoku nastąpiła zmiana kierunku jazdy na zachodni i pojawił się długi odcinek bez lasu. Dał się odczuć przeciwny wiatr, dzięki któremu jednak w końcu zaczęło świecić słońce. Wkrótce dojechałem do Laskówki i to był znak, że czas zmierzyć się z kolejną dzisiaj przełęczą – Łaszczową (138 km).

Na tym podjedzie miałem ogromny kryzys, podczas którego zacząłem myśleć o zmianie trasy z GIGA na MEGA. Mam wrażenie że był to bardzie kryzys mentalny niż fizyczny - świadomość, że jadę bez dętek była dla mnie bardzo dokuczliwa. Każdy kolejny kapeć oznaczał przecież czasochłonne klejenie. Ponieważ jednak na szczycie przełęczy był zlokalizowany drugi bufet, pomyślałem sobie, że ostateczną decyzję podejmę na górze. Po wdrapaniu się na szczyt moim oczom ukazał się samochód serwisowy. Spytałem się chłopaków, czy mogą mi skleić jedną z pozostałych dętek. Tego typu usługi nie świadczyli, ale mieli na składzie dętkę akurat w moim rozmiarze. Kupiłem ją i po dobrych 15 minutach postoju, podczas którego podjadłem sobie i popiłem, ruszyłem w dół, do Kłodzka (150 km).

Zjazd do Kłodzka był w fatalnym stanie, najgorszy podczas całego Klasyka. Miejscami leżał luźny asfalt wymieszany z kamieniami. Mój rower miał amortyzator, co dawało nieco wytchnienia nadgarstkom, ale co tu musieli przeżywać szosowcy.
Oczywiście na rozjeździe tras MEGA/GIGA nie miałem już wątpliwości w którą stronę jechać ;-). Zatrzymałem się tylko zrobić kilka fotek panoramy Kłodzka i już po chwili wyjeżdżałem z miasta kierując się na północ.

Na celowniku były teraz dwie przełęcze - Wilcza i Srebrna. O tej pierwsze słyszałem przed startem opinie - lajtowa, niezauważalna, łyka się na blacie :-). Podjazd może i okazał się krótki, ale niezwykle upierdliwy. Droga na przełęcz prowadziła bowiem nie serpentynami, ale długimi odcinkami prostych, które przy prędkości 13-15 km/h wydawały się nie mieć końca :-). Ale przynajmniej asfalt był OK. Podjazd ten się w końcu skończył (168km) i można było się rozpędzić.

Po chwili jednak wjechałem do Srebrnej Góry (173 km) i ujrzałem charakterystyczny znak ze wspinającym się samochodem i tabliczką: 2 km. To był podjazd na Przełęcz Srebrną, którą tak charakteryzowano przed startem: ściana płaczu, pionowo w górę, będziecie pchać i płakać :-). Po raz pierwszy użyłem przełożeń 1:1 i jadąc 7-8 km/h rozpocząłem wspinaczkę. Przebiegała ona pośród mieszkańców miasteczka, którzy zawzięcie dopingowali każdego bikera. Najlepsze były okrzyki: szybciej, szybciej :-).

Tuż przed końcem podjazdu był punkt kontrolny, na którym spytałem się o której był tutaj pierwszy biker. Dowiedziałem się że o 14.07, a ja na zegarku miałem godzinę 16.47. Taka drobna różnica :-). Zjazd ze Srebrnej nie należał do spektakularnych, przynajmniej takie odniosłem wrażenie.

Droga ponownie wiodła skrajem lasu, aby wkrótce prowadzić przez pola. W Gorzuchowie (188 km) nastąpił skręt na Ścinawkę i ponownie był to odcinek pod wiatr. Narastające zmęczenie powodowało, że pomimo nie był on mocny, wydawał się szczególnie uciążliwy. Na tym odcinku próbował wieźć się na kole inny maratończyk, ponieważ jednak nie dawał zmian, byłem zmuszony puścić go przodem ;-).

W Ścinawce Średniej (194 km) trasa zmieniła kierunek na zachodni i od razu jechało się lepiej. Wkrótce dojechałem do Ratna Górnego ( 201 km) , gdzie przejechałem obok gospodarstwa agroturystycznego ,,Chata Tyrolska ‘’ w którego gościnnych progach byłem 5 lat temu. Teraz jednak nie było już czasu na odwiedziny.

W Radkowie (203 km) zlokalizowany był ostatni tego dnia bufet, na którym stanąłem na chwilę, a nawet siadłem na plastikowym taborecie.

Ponad nami było już widać pasmo Gór Stołowych i rozpoczynającą się tutaj Drogę Stu Zakrętów. Spojrzałem na zegarek – była dokładnie 18.30. Wychodziło, że na mecie będę około 21. Na podjeździe dogoniłem bikerkę, która ruszyła nieco wcześniej z bufetu. Twarda dziewczyna bez większych problemów pokonywała podjazd na Przełęcz Lisią. Wyprzedzając się na przemian dojechaliśmy aż do mety w Zieleńcu.

W trakcie podjazdu uciąłem sobie miłą konwersację z chłopakami z wozu serwisowego, których postawa i zaangażowanie jest godne pochwały. Zatrzymałem się aby sfotografować Szczeliniec pięknie oświetlony przez zachodzące słońce.


Wkrótce wjechałem na Przełęcz Lisią i rozpocząłem zjazd do Kudowy (223 km) Z uwagi na fatalny asfalt zjazd odbywał się bez pedałowania, co spowodowało, że zrobiło mi się zimno. Pierwszy raz w życiu chciałem, aby zjazd już się skończył. Wiedziałem bowiem, że od Kudowy będzie ciepło, nawet bardzo ciepło :-).

W Kudowie byłem o 19.30 i nie zatrzymując się już, skierowałem się od razu na krajową ,,8’’. Ruch na niej panował średni, niestety w przeważającej mierze były to TIR-y. Jazda pomiędzy nimi nie była przyjemnością. Przed Lewinem Kłodzkim
zatrzymałem się aby sfotografować piękny wiadukt kolejowy,

pozbyłem się niepotrzebnego balastu z bidonów i rozpocząłem wspinaczkę na ostatnią tego dnia przełęcz o wdzięcznej nazwie Polskie Wrota. Ósemka miała od tego miejsca dwa pasy ruchu w górę, tak więc jechało się w pewnej odległości od pędzących samochodów.

Na przełęczy (232 km) zatrzymałem się, aby zrobić ostatnią tego dnia fotografię.



Do mety było 8 km . Po wjechaniu do lasu od razu zrobiło się ciemno i na włączonych lampach mozolnie podjeżdżałem w górę. Pierwsze dwa kilometry to ostro w górę, potem podjazd nieco złagodniał, pojawił się nawet 12% zjazd :-). Ponieważ było już całkiem ciemno to i tak nie robiło większej różnicy. Do niewątpliwych atrakcji tego podjazdu należy zaliczyć szczekania wilków w otaczającym lesie. Bo psy to raczej nie były.

Po dojechaniu do tablicy z napisem ,,Zieleniec’’ zatrzymałem się i zrobiłem sobie fotografię na jej tle.


Do mety pozostawało 500 m zjazdu.
Byłem na niej o 21.15 po przejechaniu 241 km w czasie 10 godzin 30 minut, czyli ze średnią 22.95 km/h. W sumie na trasie przebywałem 12 godzin i 48minut.

Reasumując – wielkie brawa należą się organizatorom za przygotowanie fajnej imprezy. Wielkie podziękowania dla pracowitej ekipy samochodu serwisowego i życzliwej obsługi bufetów. Jedyne czego żałuję, to fakt, że na mecie nie zdążyłem zjeść ryżu z mięsem :-(. Ale cztery kiełbasy też były OK :-).




Dane wyjazdu:
425.00 km 0.00 km teren
15:41 h 27.10 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

MARATON COPERNICUS

Niedziela, 15 czerwca 2008 · | Komentarze 14

Toruń ZDOBYTY !!!

Trasa: ELBLĄG-Małdyty-Zalewo-Iława-Nowe Miasto Lubawskie-Brodnica-Golub-Dobrzyń-Złotoria-TORUŃ-Łysomice-Wąbrzeźno-Radzyń Chełmiński-Grudziądz-Kwidzyn-Mikołajki Pomorskie-Dzierzgoń-ELBLĄG


Cała impreza trwała od godziny 4 do 24, kiedy to wjechaliśmy do Elbląga. Do Torunia droga pod wiatr (220 km), powrót z wiatrem (205 km).Uczestniczyło w sumie 5 bikerów, z czego 3 przejechało całą pętlę. Flash wrócił do Gdańska, zaś ja z kolegą do Elbląga. Nie było lekko, ale jest wspaniale :-).

Pełna relacja fotograficzna jest w FOTOGALERII.

MARATON COPERNICUS

Bladym świtem 15 czerwca, parę minut przed godziną czwartą, na Placu Dworcowym pojawiło się 5 rowerzystów chętnych do sprawdzenie się na trasie ponad 400 kilometrowego maratonu na trasie Elbląg-Toruń-Elbląg. Czterech Elblążan (Robert, Mirek, Tomek i ja) oraz gość z Gdańska – sławny trójmiejski Flash. Po wykonaniu pamiątkowej fotografii, punktualnie o 4.00 ruszyliśmy w trasę.

Ulica Grunwaldzka wyprowadziła nas z miasta i przez węzeł Wschód wjechaliśmy na ,,7’’. Tutaj też pożegnał nas Darecki, który dokumentował nasz wyjazd z Elbląga. Droga o tej porze, jak łatwo się domyślić, była prawie pusta, wyprzedzały nas tylko nieliczne samochody osobowe. Grupa sprawnie nabierała prędkości, która w początkowej fazie wynosiła około 29 km/h. Pierwszy postój spowodowany był tym, że na wysokości zajazdu ,,Amazonka’’ Mirek złapał gumę. Pomagał mu Flash, który został nieco z tyłu robiąc fotki. Po chwili okazało się że problem jest poważniejszy, gdyż nowa dętka ma za krótki wentyl i chowa się on cały w obręczy. Wskutek tego Mirek poinformował że dzwoni po samochód i wraca do Elbląga. Tak więc pojechaliśmy dalej w czterech, smutni że tak pechowo zaczęła się impreza.

O godzinie 5.30 byliśmy w Małdytach, gdzie zjechaliśmy z ,,7’’ na drogę w kierunku Iławy przez Zalewo i Siemiany. Przed Zalewem miał miejsce nieprzyjemny incydent, który mógł zakończyć się wyeliminowaniem mnie oraz Flasha z dalszej jazdy. Jadący z tyłu i trąbiący nieprzytomnie samochód spowodował, że niemal nie wpadliśmy na siebie. Skończyło się na strachu i małym siniaku. Ewentualny upadek miałby katastrofalne skutki na tak długiej trasie. Dalsza droga do Iławy przebiegła już bez niespodzianek.

W Iławie byliśmy o 7.30 (88 km) i zrobiliśmy pierwszą dłuższą przerwę na stacji benzynowej. Tutaj też doszedł nas Tomek, który zwolnił nieco tempo i za Siemianami został z tyłu. Poinformował nas, że taka jazda jest dla niego za szybka i w Iławie postanowił kontynuować wycieczkę jadąc PKP do Torunia. Tak więc z Iławy wyjeżdżaliśmy w trójkę i miałem cichą nadzieję, że w tym składzie dojedziemy do miasta Kopernika.

Parę kilometrów za Iławą, jeszcze przed wjazdem na drogę nr 15 zadzwonił mój telefon. Niby nic nadzwyczajnego, patrzę i widzę, że dzwoni ...Mirek. Słyszę w słuchawce: ,, jestem za wami, zwolnijcie’’. Oglądam się za siebie i faktycznie widzę jakąś postać na rowerze. Dajemy po hamulcach i po chwili dołącza do grupy Mirek! Byliśmy przekonani, że po wymianie dętki został podwieziony samochodem do Iławy i stamtąd nas gonił. Zatkało nas, gdy Mirek powiedział, że udało mu się wcisnąć dętkę samodzielnie i jedzie za nami sam od Pasłęka!!! RESPECT!

Wkrótce pedałowaliśmy już po ,,15’’, przed którą wiele osób mnie ostrzegało. Plan był taki, aby dojechać nią tylko do Brodnicy i tam z niej zjechać. Ponieważ jednak panował na niej spokój, a i asfalt był doskonałej jakości, to szybko dojechaliśmy do Nowego Miasta Lubawskiego (120 km), następnie pokonaliśmy podjazdy w okolicach Kurzętnika, z których jeden był dość wyczerpujący i o godzinie 11 byliśmy w Brodnicy (146 km).

Tutaj został nawiązany kontakt telefoniczny z toruńskim bikerem Biodarkiem, który czekał na nas w okolicach Golubia-Dobrzynia. Ponieważ mieliśmy już godzinne opóźnienie w stosunku do planu, postanowiliśmy nie jechać bocznym drogami przez Rypin, tylko dalej drogą nr 15 i zjechać z niej prosto do Golubia.

13 km od tej miejscowości czekał na nas Biodarek z kolegą i w ich asyście o godzinie 12 dojechaliśmy na Zamek Golubski (187 km). Obejrzeliśmy go z zewnątrz, zrobiliśmy zdjęcia i bocznym drogami przez Ciechocin, Dobrzejewice oraz Złotorię o godzinie 13.16 byliśmy w Toruniu (220 km). W międzyczasie pokropił nieco deszcz, a w samym Toruniu spore kałuże wody świadczyły, że tutaj mocno padało. Nam jednak udało się przemknąć pomiędzy chmurami :-).

Skierowaliśmy się od razu na toruńską starówkę, pora wszak była obiadowa i idąc jej uliczkami robiliśmy zdjęcia. Obowiązkowo był zrobiony pomnik Kopernika, ratusz, oraz figura miedzianego osiołka, który kiedyś stał na rynku i robił za pręgierz. Na starówce dołączył też do nas Tomek, który dojechał z Iławy pociągiem. W trakcie obfitego posiłku Mirek z Tomkiem postanowili dalszą trasę pokonać dając zarobić PKP. Szkoda. Po obiedzie udaliśmy się na bulwar nad Wisłą. Tutaj także nastąpiła krótka sesja fotograficzna, z mostami na Wiśle w tle.

Wyjazd z Torunia prowadził drogą nr 1, która z uwagi na szerokie pobocze jest podobna do naszej ,,7’’. Przy wyjeździe z Torunia, prowadzeni przez niezawodnego Biodarka, zauważyłem tablice kierujące do siedziby Radia Maryja. Ponieważ nie wymagało to znacznego odbijania w bok, pojechałem zrobić parę fotek znanej stacji radiowej. Jak się okazało na miejscu nie tylko ja wpadłem na taki pomysł. Przed bramą radia było co najmniej kilka fotografujących siebie oraz budynki osób.

Po powrocie do grupy, o godzinie 15.45 opuściliśmy rogatki Torunia mając na licznikach 230 km i mobilizowani przez wiejący w plecy wiatr skierowaliśmy się na północ. Po paru kilometrach zjechaliśmy z krajowej ,,1’’ i lokalnymi drogami, omijając Chełmżę, skierowaliśmy się w kierunku Wąbrzeźna i Radzynia Chełmińskiego. Przed Wąbrzeźnem pożegnaliśmy się z Biodarkiem, któremu w tym miejscu należą się słowa podziękowania za poświęcenie nam wielu niedzielnych godzin.

Do tej miejscowości nie wjeżdżaliśmy, bo skorzystaliśmy z jej obwodnicy. W Radzyniu Chełmińskim byliśmy o 17.50 (280 km) naszym oczom ukazały się ruiny zamku z intrygującą tablicą: ,,Zapraszamy do zwiedzania’’ Pomimo znacznych zniszczeń murów, zamek udostępnia jedną z baszt jako punkt widokowy. My skupiliśmy się na zrobieniu fotografii i uzupełnieniu kalorii.

Z Radzynia 22 km dzieliły nas od Grudziądza do którego wjechaliśmy o 18.30. W planach było obejrzenie mostu na Wiśle oraz zabudowań byłej twierdzy pruskiej. Zostały one zrealizowane w 100%, przy okazji obejrzeliśmy też grudziądzki stary rynek oraz starówkę, po której nawet jeździ tramwaj.

Po ulicach Grudziądza jechaliśmy objazdem, dlatego zajęło nam to nieco czasu. W końcu jednak trafiliśmy na drogę do Kwidzyna, od którego dzieliło nas 35 km. Ruch na drodze nr 55 był momentami dość duży, a co gorsza zaczęły pojawić się TIR-y; widoczny znak że niedziela ma się ku końcowi. Od Grudziądza towarzyszyła nas też ogromna burzowa chmura, dla której jednak skuteczną zaporą okazała się Wisła. Wole nie myśleć co by się działo, jakby zapora puściła ;-). Pierwotny plan przewidywał jazdę do Kwidzyna przez Gardeję i Sadlinki, jednak z uwagi na późną godzinę zdecydowałem się wybrać wariant szybszy.

W Kwidzynie byliśmy o godzinie 20.30 ( 340km). Przy wjeździe powitał nas specyficzny zapach kwidzyńskiej celulozy. Flash meldował potrzebę zrobienia zakupów więc udaliśmy się na poszukiwania czynnego sklepu. Udało nam się go znaleźć i po uzupełnieniu zapasów wyjechaliśmy z miasta.

W Ryjewie, 12 km za Kwidzynem, dobiegła końca wspólna jazda z Flashem, który postanowił jechać wzdłuż Wisły przez Białą Górę, Piekło i Mątowy, ja zaś z Robertem odbijaliśmy w prawo na Mikołajki Pomorskie i Dzierzgoń. Zaczynało powoli robić się ciemno, chmury nad nami powodowały że ciemności zapadały szybciej.

Od Dzierzgonia (22.20 - 385 km), ostatnie 40 km jechaliśmy już w ciemnościach rozświetlanych przez lampki Roberta i moje sygnalizacyjne diodówki. Miałem tylko nadzieję, że nie złapiemy żadnego kapcia, bo ochoty na wymianę dętki chyba bym nie miał. Zmęczenie dawało się już mocno we znaki, wszak mieliśmy za sobą ponad 15 godzin pedałowania. Zauważyłem także pierwsze objawy senności i spadek tętna. Bliskość domu dodawała nam jednak sił, a widok oświetlonej wieży elbląskiej katedry był najpiękniejszy tego dnia :-).

Wybiła północ, gdy na ulicy Warszawskiej przejechaliśmy koło tablicy z napisem Elbląg. Dotarło wtedy do mnie, że to, co jeszcze rano było marzeniem, teraz stało się faktem. Roberta czekał jeszcze podjazd Nad Jar, ja miałem trochę łatwiej :-). Po pokonaniu 425 km ze średnią 27,16 km/h w czasie 15h 41 minut byłem w domu. Nieopatrznie siadłem w fotelu i w nim zasnąłem :-).

Gratuluję Robertowi i Flashowi pokonania całej pętli (ten drugi do Gdańska zrobił 450 km), a pozostałym uczestnikom dziękuję za udział w tej wspaniałej imprezie.
Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
180.00 km 100.00 km teren
09:40 h 18.62 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
Podjazdy: m

ERnO HARPAGAN 35-ŁĘCZYCE

Sobota, 19 kwietnia 2008 · | Komentarze 4

Trzecia turystyczna wizyta na HARPAGANIE i jak dotychczas najtrudniejsza. Takiego pchania roweru jeszcze nie miałem. I to roweru górskiego. Mój CUBE przeszedł pozytywnie terenowy chrzest bojowy. Dostał niezły łomot. Sprawował się rewelacyjnie. Gdyby nie ograniczenia jego właściciela:-).

Moja najszybsza prędkość w terenie to od dzisiaj 50,1km/h. Punktowo i kilometrowo tym razem słabo, ale trasa była wymagająca. Poza tym tramwaj nie funkcjonował prawidłowo, bo motorniczowie nie mogli się dogadać :-).

Urozmaicenie terenowe imponujące: szosa, bruk, płyty Jumbo, zwykle płyty, szuter, piasek, żwir, las, błoto, pole, bagno. Dobrze, że nie padało, bo byłby prawdziwy hardcore.

I najważniejsze - Elbląg górą ! Tytuł Harpagana zdobył Mariusz. Wielkie gratulacje.
Kategoria SUPERMARATONY