Dane wyjazdu:
Temperatura:25.0
Sobota, 17 sierpnia 2013 ·
| Komentarze 9
Trasa: Rozewie - Stańczyki.
FOTOGALERIAZ kwatery w Jastrzębiej Górze oddalonej o kilkaset metrów od latarni morskiej w Rozewiu na miejsce startu wyjechałem swoim ,,Kubusiem’’ bez pośpiechu przed godziną jedenastą. Zamierzałem dobrze wczuć się w atmosferę miejsca startu i na spokojnie oczekiwać godziny ,,0’’, czyli 12.00. Słońce ładnie świeciło oraz wiał ciepły i mocny południowy wiatr.
Miło było spotkać bikerów z Elbląga (Mariusz-
Sierra i Artur-
ArturBike), którzy zarywając nockę przybyli na kołach nas dopingować. Godzina minęła szybko na rozmowach z innymi maratończykami, ostatnich oględzinach sprzętu i wysłuchaniu odprawy technicznej prowadzonej przez startującego dyrektora MRDP Daniela Śmieję. On też startował na rowerze MTB oczywiście lekko dostosowanym do specyfiki maratonu szosowego. Reszta chłopaków miała różnej klasy maszyny szosowe, od zupełnie normalnych po wysokiej klasy karbonowe cuda. Bardzo różnie wyglądał też sposób ,,zatowarowania’’ roweru – od plastikowego kufra, przez torby podsiodłowe po sakwy. Przed startem dokonałem też kalibracji licznika – taką dokładną metodę pomiaru jaką zastosował Daniel widziałem po raz pierwszy.
W końcu pada sygnał do startu i powoli opuszczamy plac przed latarnią morską. Z pewnością każdy z nas obiecywał sobie w myślach, że najpóźniej za 10 dni chce ją znowu zobaczyć. Chwilę potem wjeżdżamy na kostkę brukową, która jeszcze nieświadomie dla większości stanowi swoiste memento po jakich drogach przyjdzie nam kręcić korbami :-).
19 osobowy peleton spokojnie jedzie do Władysławowa, gdzie kostka w końcu się kończy i przechodzi w asfalt. Prędkość bikerów automatycznie wzrasta, na rogatkach miasta chłopaki jadą już pod wiatr ponad 30 km/h i oczywiście nie jest to tempo dla mnie. Ja uskuteczniam spokojne ,,patataj’’ w granicach 23 km/h i po raz ostatni widzę grupkę w okolicach Pucka. Na przeciwnym pasie ciągnie się potężny sznur samochodów w kierunku Mierzei Helskiej – wszak trwa długi weekend.
W Redzie zatrzymuję się przy sklepie uzupełnić napoje i wjeżdżam na główną drogę prowadzącą przez Trójmiasto. W terenie zabudowanym wiatr jest mniej dokuczliwy i w końcu mogę trochę przyspieszyć. Zielona fala mi sprzyja, a jak nie sprzyja to jej nieco pomagam ;-). W końcu jednak zaczyna się od granic Gdyni potężny zator i znowu trzeba zwolnić. Przebudowa ulicy Morskiej trwa aż do zjazdu na obwodnicę i potem znowu robi się luźno. Przelatuję przez Gdynię, zakaz jazdy rowerem w Sopocie omijam ulicą równoległą, bo nie spytałem na starcie, czy organizator pokryłby koszty ewentualnego mandatu :-).
Planuję w Gdańsku Oliwie zajechać do Mc Donaldsa na obiad, bo pora ku temu stosowna, a i snikersów mam już dość. Jak planuję, tak też robię. Mija około 30 minut i już jadę dalej.
W centrum Gdańska zmienia się kierunek jazdy na wschodni i wiatr już nie jest tak upierdliwy. Opuszczam Trójmiasto bez większego żalu – jazda między blachosmrodami to w końcu moja codzienność. Ruszam na wschód, ale na razie kawałek do mostu pontonowego w Sobieszewie to jazda na … północ. Poznaję potęgę wiatru – 30 km/h osiągam lekkimi ruchami korby. Wszystko co dobre szybko się jednak kończy i w Sobieszewie wjeżdżam na Mierzeję Wiślaną. Las chroni przed słońcem i bocznym wiatrem, a zielony kolor jest bardzo pożądany. Na promie przez Wisłę w Świbnie melduje się kilka minut przed 16. Obsługa informuje mnie, że ekipa była dwa kursy temu, czyli około 1 godziny. Byli tak kochani, że zapłacili za mnie 5 zł i ja już nie muszę :-)). Dzięki chłopaki! :-).
Za Wisłą zbliżam się do pierwszego punktu kontrolnego w Stegnie, a że nie wiem co i jak mój logger zapisuje postanawiam zbierać pieczątki na karcie z opisem trasy i fotografować tablice z nazwami miejscowości w których są wyznaczone punkty kontrolne.
Dalsza jazda do Elbląga to doskonale znane żuławskie drogi, pokonywane po wielokroć w czasie różnych wycieczek rowerowych. Gdy na horyzoncie pojawiła się ciemna wstęga Wysoczyzny Elbląskiej i białe wieżowce osiedla Zawada zacząłem się zastanawiać, czy kibicom chce się jeszcze czekać na ostatniego ze stawki:-). Odpowiedź na to pytanie otrzymałem na moście Unii Europejskiej nad rzeką Elbląg, gdzie siedzieli sobie Fish, Radek, Radek-Dziurson i Sebastian-
Zadlo. Zrobili m fotki, a ja popędziłem do dopingującej rodziny( żona, syn, mama, tata, babcia) stojącej przy trasie przejazdu przez Elbląg. Trzeba było się zatrzymać, porozmawiać i przyjąć prezenty ;-). Przeszliśmy razem kilka metrów, (pchałem rower na takim małym podjeździe! :-) i czas było się pożegnać. W międzyczasie dotarli chłopaki z mostu UE i w ich towarzystwie opuściłem rodzinne miasto.
Elbląska ekipa towarzyszyła mi do Milejewa, gdzie skręcili w kierunku Łęcza bo tam była impreza z okazji otwarcia wiaty rekreacyjnej. Z pewnością dobrze się bawili ;-). Ja zaś ruszyłem w kierunku granicy z Rosją i do Gronowa, gdzie był drugi punkt kontrolny dotarłem około 21. Po drodze zjadłem niezawodne hot dogi na Orlenie w Braniewie i zrobiłem zakupy na nocną jazdę. W Gronowie podbiłem kartę w przygranicznym kantorze i musiałem w kilku zdaniach opowiedzieć co to za impreza, bo ludzie widzieli tylko szybko jadących kolarzy, ale nie wiedzieli co i jak oraz po co :-).
Za Gronowem jadę przez zupełnie wyludnione okolice, taki typowy koniec świata. Droga jest mi znana z innych wycieczek, dlatego trudności w nawigacji brak. Pojawiają się za to trudności przy przyjmowaniu płynów – czuję dziwną gorycz w ustach i nie bardzo wiem z czym to wiązać. Od początku trasy nawadniam się Poweradami, napoje są mi dobrze znane i nigdy nie powodowały problemów. Także menu mam dość standardowe i nie zawierające żadnych nowości. A więc co jest?
Pedałuję zatem dalej w ciemną, ciepłą noc. Jak to nocą wiatr się uspokoił i nie wywierał znaczącego wpływu na tempo jazdy. Przelatuję przez Lelkowo budząc wszystkie psy, w Górowie Iławeckim jest już środek nocy i śpi wszystko, nawet wesołe czworonogi. Widzę, że prędkość zaczyna mi siadać poniżej 20 km/h także siadam i ja na przystanku w rowerowo dobrze brzmiących Piastach Wielkich z zamiarem krótkiej regeneracji. Wygodny przystanek sprawia, że wyciągam nogi i tak mijają … prawie dwie godziny. Ładna mi krótka regeneracja :-).
Wstaję i ruszam w dalszą drogę. Niebawem docieram do Bartoszyc i tutaj kończy się droga, którą znam. W Sępopolu nigdy jeszcze nie byłem, a tam jest trzeci punkt kontrolny na trasie MRDP. Wyjazd z Bartoszyc jest mało intuicyjny, a że to niedziela rano to nie bardzo jest się kogo spytać. I tak przez dłuższy czas nie wiem czy dobrze jadę. W końcu jednak uzyskuję potwierdzenie dobrze obranego kierunku. Poza tym przed miastem wyprzedza mnie
ekipa z Gorlic, a oni nie mogą się mylić :-). W Sępopolu jestem około 5 rano i zastanawiam się czy jest tu całodobowa stacji paliw. Stacja jest, ale nie całodobowa, także nici z ciepłego śniadania. Na słodycze nie mogę już patrzeć, muli mnie na sam widok czekolady czy batonów. W torbie mam owsiankę, która potrzebuje tylko wrzącej wody, dlatego postanawiam wypatrywać domostw gdzie ludzie już nie śpią i mogą mi zasponsorować kubek wrzątku ;-).
Docieram do Glitajn i tam udaje mi się znaleźć dom w którym się już nie śpi. Konwersacja z miłą gospodynią podczas oczekiwania na wrzątek i sama konsumpcja owsianki trwają jakiś czas. Na koniec dobra kobieta życzy mi powodzenia i błogosławi na dalszą drogę. Miłe i naprawdę wzruszające przeżycie :-).
Niestety, nie pomaga mi to w pokonywaniu dalszych kilometrów. W Barcianach dogania mnie Marek-
Transatlantyk, który nocował w Bartoszycach. Robimy małe zakupy w sklepie i próbuję coś zjeść. Banany wydają mi się dobrym wyborem, ale mój żołądek jest innego zdania. Sytuacja robi się niedobra – bo bez jedzenia to ja mogę jechać, ale na najbliższą stację PKP :-/.
Postanawiam bardzo powoli jechać dalej i żyję nadzieją, że cyrk żywieniowy skończy się tak samo szybko jak się zaczął. Transatlantyk, co oczywiste, w tej sytuacji odjeżdża a ja niebawem mijam śluzę Kanału Mazurskiego w Leśniewie.
Droga przed Węgorzewem jest w przebudowie, są liczne wahadła na których często jadę niewyasfaltowaną częścią jezdni aby nie prażyć się w słońcu. Docieram w końcu do Węgorzewa ( 50 km w sześć godzin!), gdzie w pizzerii próbuję zjeść delikatny makaron zapiekany z sosem. Idzie całkiem dobrze, ale kończy się tak samo jak o poranku. Przepraszam przestraszoną obsługę za zamieszanie i opuszczam Węgorzewo. Nie mam sił na dalszą jazdę zatem w cieniu przydrożnego drzewa ucinam sobie dłuższy popas. Zasypiam i po tym odpoczynku ( trwał z 2-3 godziny) ruszam w dalszą drogę. Zastanawiam się co może być moim napędem do dalszej jazdy, a że docieram do Bań Mazurskich próbuję kultowych lodów domowej roboty. Na wszelki wypadek siadam w ustronnym miejscu :-). Lody jednak są dobrym wyborem, problemów nie sprawiają. Czuję, że mocy przybywa także ruszam dalej. Docieram do Gołdapi, gdzie trwają zawody biegowe i część ulic jest czasowo wyłączona z ruchu. Rowerzystów jednak przepuszczają. Mijam Jędrusia, gdzie kiedyś z Robertem
jedliśmy wspaniałe kartacze, jednak teraz nawet o nich nie myślę.
Za Gołdapią zaczynają się Mazury garbate, co oznaczą nieco większe hopki niż dotychczas. Po wyeliminowaniu izotoników jadę na zwykłej wodzie i lodach. Dieta dość oryginalna jak dla mnie, ale skuteczna. Zastanawiam się nad koncepcją dalszej jazdy, bo prognoza wiatrowa na poniedziałek jest nadal niepomyślna i będzie wiało z południa. Dobre jest to, że nie powinno być już tak gorąco. Druga w zasadzie nieprzespana noc może nie być dobrym pomysłem w tych okolicznościach (chociaż takie miałem założenia przedstartowe) i dlatego postanawiam skorzystać z usług gospodarstwa agroturystycznego w Stańczykach ( obok sławnych mostów kolejowych).
Zjeżdżam około 1 km z trasy maratonu i doprowadzam się do porządku. Na kwaterze przebywam od godziny 19 do północy. Ruszam w dalszą drogę po zjedzeniu kartaczy (a co tam – zaryzykowałem :-) przygotowanych przez właścicielkę i czuję się dobrze.