Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg.
Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-).
Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.91 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.
GALERIA (z opisem, opowiadaniem i wspomnieniami też)
Druga edycja
maratonu dookoła dawnego województwa elbląskiego została przeprowadzona na
mniej turystycznej, a bardziej odzwierciedlającej kształt województwa trasie.
Czyli jechaliśmy bliżej jego granic niż to było w roku 2019. Dystans maratonu
uległ w ten sposób nieznacznej redukcji, ale że jechaliśmy w odwrotnym niż rok
temu kierunku, to wszystkie podjazdy i hopki wystąpiły w drugiej części
maratonu. A to układ trudniejszy fizycznie niż podjazdy robione ,,na świeżo’’.
Startowy
piątek, 10 lipca, obfitował w emocjonujące wydarzenia pogodowe, zwłaszcza
ulewne deszcze i alarmujące komunikaty RCB o burzach z gradem. Niektórzy z Was
wyrażali obawy w związku z tą sytuacją, ale ja byłem dziwnie spokojny. Cztery
serwisy meteo utwierdzały mnie, że około 19 powinno się zacząć przejaśniać.
Stąd i mój spokój :-).
Tak też
faktycznie było, więc o godzinie 20:05 liczna, 14 osobowa grupa bikerek i bikerów
ruszyła spod katedry św. Mikołaja w gasnący powoli dzień. Wcześniej był czas na
krótkie wypowiedzi dla Elbląskiej Gazety Internetowej Portel i pamiątkowe zdjęcia.
W ruszającej
grupie nie wszyscy mieli zamiar zmierzyć się z całym dystansem maratonu;
niektórzy chcieli sprawdzić się podczas jazdy nocą, jedna osoba kręciła do
Pasłęka, kilka towarzyszyło nam do Wisły. Niemniej, większość podjęła walkę z
dystansem, drogami i własnymi słabościami. Po starcie szybko utworzyły się dwie
grupy, tzw. ścigantów i jadących wolniej. W tej pierwszej byli: Marcin B.,
Marcin K., Karol, Mariusz i lekko nieopatrznie Mateusz.
Prym w
drugiej wiodły rowerzystki Sylwia, dla której to była już trzecia! jazda dokoła
województwa i Magda, debiutująca na tej trasie. Wydaje się niemożliwe, że Sylwia
jechała po raz trzeci, skoro były tylko dwie edycje maratonu, ale po pierwszej
nieudanej próbie, jeszcze w zeszłym roku pokonała trasę maratonu podczas próby
drugiej. Taka niecierpliwa :-) Z dziewczynami kilometry kręcili Leszek, Robert W., Andrzej, Krzysiek i potem Mateusz. Kibicami w początkowej fazie byli Piotr,
Robert K. i Henryk.
Wiatr
sprzyjał nam w początkowych kilometrach i momentami pędziliśmy z prędkościami
ponad 30 km/h. To było dobre tempo podczas krótkiej wycieczki na Mierzeję
Wiślaną, ale na dystansie 400+ już niekoniecznie. Dlatego też zacząłem studzić
,,gorące głowy’’ i stopniowo zwalniać tempo grupki. Temu celowi służył też
pierwszy dłuższy postój na Orlenie w Stegnie, gdzie uzupełniliśmy zapasy
jedzenia i picia. Do Mikoszewa dotarliśmy zgodnie - a nawet 2 minuty przed - z
harmonogramem (22:30), który rozpisałem w celu orientacji zawodników, jak
należy jechać aby zrobić trasę w limicie 24 godzin.
Skręt w lewo
ustawił nasza jazdę wzdłuż Wisły i wiatr w tym momencie na dobre 100 km przestał
nam sprzyjać. Do tego nastała ciemna, pochmurna żuławska noc i to był pierwszy
sprawdzian hartu ducha maratonowej ekipy. Sprawdzian zdany celująco :-)
W Palczewie
zatrzymaliśmy się na krótki postój przy wiatraku, którego tylko zarys było
widać przez drzewa. Dostrzegliśmy jednak, że jedziemy po Wiślanej Trasie
Rowerowej, czyli części EuroVelo 9. Nie wymagało to jednak wspinaczki na wały
Wisły.
Momenty w
których zbliżaliśmy się do potężnych obwałowań królowej polskich rzek było
miłe, bo wtedy wysokie wały dobrze izolowały nas od niezbyt silnego – jak to na
ogół w nocy bywa – ale jednak upierdliwego wiatru. Niebawem przejechaliśmy DK22
w Kończewicach i rozpoczęliśmy jazdę w kierunku Piekła i Białej Góry.
Niespodziewanie – co niezbyt dobrze o mnie świadczy, jako twórcy trasy ;-) - za
Mątowami Małymi pojawiła się droga z betonowych płyt ,,jumbo’’, które jednak
były nowe i równo ułożone nie stanowiły problemu dla cienkich opon niektórych
rowerów jadących maraton.
Dużo
większym problemem była jazda po mocno sfatygowanym asfalcie w Rezerwacie
Przyrody ,,Las Mątawski’’, który już rok temu straszył nas za dnia, a teraz
pokonywaliśmy go w nocy. Na szczęście 4 km odcinek specjalny nie spowodował
żadnych strat.
Potem była
Biała Góra ze swoim stylowym węzłem hydrotechnicznym, któremu sporo urody
przydałaby iluminacja. Tej jednak nie uświadczyliśmy w tym zabytkowym miejscu i
w mieszające się wody Wisły i Nogatu oraz śluzy i wrota popatrzyliśmy sobie w
lekkim świetle księżyca. Był też czas na odpoczynek.
Za Białą
Górą pojawiły się światła Kwidzyna, miasta i celulozy, zlokalizowane na wysokim
brzegu wiślanej doliny, której dołem podążaliśmy. Stopniowo przybliżaliśmy się
do nich, mijając po drodze nowy most przerzucony nad Wisłą i całkiem ładnie
iluminowany. Trasa prowadziła przez Marezę z której widać było z bliska zamek w
Kwidzynie. Do samego miasta nie wjeżdżaliśmy, skierowaliśmy się na Nebrowo
Wielkie z którego obejrzeliśmy sobie widoczną w jaśniejącym coraz bardziej
nieboskłonie panoramę Nowego, położonego po drugiej stronie Wisły.
To był też
kolejny odpoczynek, podczas którego pewne kłopoty zgłosiła Magda. Chłód poranka
dał się jej we znaki, godzina przed wschodem słońca charakteryzuje się
najniższą temperaturą, a na Żuławach dochodzi do tego jeszcze wszechobecna wilgoć.
Na szczęście miała ze sobą dodatkową odzież, która się bardzo przydała a jak do
tego otrzymała jeszcze wsparcie mentalne i żywnościowe kłopoty okazały się do
przezwyciężenia :-). Tak hartuje się stal ;-).
Za Nebrowem przez Okrągłą Łąkę –
gdzie wszystkie łąki są prostokątne lub kwadratowe - zaczęliśmy wydostawać się
z wiślanej doliny i Żuław Kwidzyńskich. Czekała nas spokojna, 1-2 procentowa,
kilkukilometrowa wspinaczka do Gardei położonej już na Pojezierzu Iławskim.
W niej Robert narobił nadziei na
ciepłe śniadanie informując, że lokalna stacja benzynowa przy DK55 jest
otwarta. Otwarta niestety nie była i zostaliśmy ze swoimi zapasami i wizją
śniadania w Kisielicach. Była bowiem godzina 5 rano i nie było możliwości, aby
jakiś sklep był już czynny.
Do Kisielic droga prowadziła z
góry i pod górę, obsadzona była drzewami i jechało się przyjemnie. Ruch
samochodowy nie istniał, nawierzchnia była równa i kilometry łykało się
sprawnie.
I tak to dotarliśmy do Kisielic
(200 km), gdzie na lokalnym Lotosie ujrzeliśmy… brak hot-dogów, brak zapiekanek
i brak czegokolwiek ciepłego za wyjątkiem napojów. Dobre było i to, więc kawa,
herbata została zamówiona, napoje wlane do bidonów i tyle było ze śniadania.
Wyjeżdżając z Kisielic
najechaliśmy na sklep POLOmarket, który okazał się już otwarty i to on zapewnił
nam śniadanie na trawie, a bardziej
polbruku. Polo market-mój ulubiony – cytując klasyka :-))
Ponad godzinny pobyt w
Kisielicach (6:00-7:20) zdemolował grafik gwarantujący dotarcie na metę w ciągu
24 godzin i nie udało się tego już nadrobić pomimo znowu sprzyjającego wiatru –
aż do samego Lelkowa. Teraz należało się skupić, aby jak najwięcej osób
startujących ukończyło maraton i dotarło do Elbląga o własnych siłach.
Niebawem dotarliśmy do Susza,
przez który przejechaliśmy bez zatrzymania. Podążałem w grupie z Robertem, Andrzejem, Magdą i Leszkiem. W
Kamieńcu Suskim poczekaliśmy na resztę grupy, czyli Sylwię, Krzyśka i Mateusza
przed dawnym pałacem rodu von Finckenstein. Dawny ,,wschodniopruski Wersal’’
jest jedną z atrakcji turystycznych na trasie MDDWE, chociaż to ruina.
W Kamieńcu rozstał się z nami
Mateusz, który zaczął mocno odstawać na pagórkowatej trasie odczuwając skutki zbyt szybkiej jazdy na początku,
nocki w siodle i niezbyt dopasowanego roweru. Planował jazdę do Malborka na
PKP, ale wybiłem mu z głowy takie herezje , tym bardziej że do Elbląga przez
Dzierzgoń była prawie taka sama odległość. Dostał namiary na pierogarnię w
Dzierzgoniu – nie wiem czy z niej skorzystał – i ruszyłem w samotną pogoń za
resztą grupy, która nie była łaskawa poczekać na orga ;-).
Dogoniłem ich przed Starym Dzierzgoniem
i tak do wiaduktu w Myślicach tasowaliśmy się na hopkach krainy Kanału
Elbląskiego. Momentami robiło się ciepło, kiedy słońce wchodziło zza chmur, a
według prognoz miało nie wychodzić. Że nie wziąłem w związku z tym kremu
przeciwsłonecznego, to i ze zdejmowaniem nogawek zupełnie się nie spieszyłem –
nie zdjąłem ich aż do mety :-) Długi rękaw miałem zaś od samego początku.
Na zjeździe przy pochylni Kanału
Elbląskiego Buczyniec ustanowiłem rekord prędkości 46 km/h na oponach
szerokości 2,1. Szum szedł okrutny ;-)
Niebawem dotarłem do Pasłęka,
gdzie na Orlenie był kolejny postój cateringowy całej grupy. Tutaj też
pożegnaliśmy się z Andrzejem, który po pokonaniu około 270 km zgodnie z planem
udał się oddać obowiązkom rodzinnym.
Zaś nasza wesoła ekipa rozpoczęła
wspinaczkę w kierunku Warmii, której górek i hopek obawialiśmy się najmocniej.
No, może poza finiszem przez Wysoczyznę
Elbląską :-). Na odcinku do Wilcząt
miałem okazję obserwować pracę w korbach Magdy, która miarowo i z kadencją w
okolicach 90 obrotów na minutę – z nudów
sobie policzyłem :-) – zdobywała po kolei kolejne metry przewyższeń. Tak dobrze
jej szło, że nie próbowałem jej dogonić, aby niepotrzebną gadką nie rozpraszać.
W Wilczętach ponownie uformowaliśmy się w pięcioosobową całość i już do
przedmieść Ornety tak dotarliśmy.
W Ornecie zaplanowałem obiad z
którego wypisał się Krzysztof, najedzony wcześniej. Poprowadziłem grupę do
restauracji Hotelu Pruskiego, gdzie kiedyś w drodze na Pierścień 1000 Jezior
jadłem smakowity makaron. Tym razem nie było to nam dane z powodu … stypy,
która sprawiła, że restauracja nie przyjmowała żadnych zamówień. To był
problem, bo na słodyczach i jakichś bułkach cały czas jechać nie można.
Udaliśmy się zatem do
certyfikowanego hotelu z restauracją „Cztery
Pory Roku”, mającego status Miejsca Przyjaznego Rowerzystom (MPR) szlaku
GreenVelo, który nakarmił nas makaronami, schabowymi, piwem 0% i kawą. I teraz
można było rozpocząć wspinaczkę w górę mapy i pod górę faktyczną :-).
Odcinek do Pieniężna minął jakoś
bez większej historii, chociaż po obiedzie senność zaczęła mnie ogarniać, ale
to jednak ja ogarnąłem senność. Za to odcinek Pieniężno-Lelkowo, który rok temu
był jechany w nocy, teraz zdumiał mnie delikatną, ale jednak 11 km wspinaczką.
Co zakręt to było pod górkę!
Grupa znowu się porwała, a
punktem zbornym stał się sklep w Lelkowie na skrzyżowaniu dróg. Ekipa zamówiła
lody, ja uzupełniłem po raz ostatni już bidony i zaczęliśmy jazdo-walkę z
wiatrem, który na odcinku do Żelaznej Góry nieźle nas potargał.
Odcinek od Lelkowa do samego
Elbląga przywołał wspomnienia MRDP z
roku 2017, kiedy to podróżowałem tą trasą w przeciwnym kierunku. Tymczasem
zajrzeliśmy na nieczynne przejście graniczne w Gronowie, żeby funkcjonariusz
Bartek wyjaśnił nam, dlaczego jest zamknięte ;-). Zamiast Bartka wyszła z budki
jego znacznie ładniejsza zmienniczka i powiedziała nam, co i jak :-).
Postój w Braniewie na Orlenie
wykorzystałem na wykorzystanie drugi raz kuponu: ,,gorący napój 420 ml i lód
Magnum’’. Połączenie na początku jazdy wydawało mi się dość irracjonalne, bo po
co się schładzać gorącą kawą w lipcu? Ależ że od upału byliśmy daleko, kalorie
były potrzebne a taki lód to niezła bomba, no i lepiej było już nie zasypiać na
czekających zjazdach to i kawa weszła gładko.
Pobyt na stacji nieco się
przedłużył, bo Roberto wymienił dętkę w przednim kole i już był gotowy do
jazdy, kiedy to Leszek zastosował swoje patenty co poskutkowało wykręceniem
wentyla presta, zablokowaniem kompresora na stacji, ponownym pompowaniem i
powrotem do … starej dętki z minimalną nieszczelnością, która do samego Elbląga
nie wymagała pompowania. No, ale na zjazdach już się Robert nie rozpędził.
Przez głowę chodziło mi, żeby
dziewczynom ułatwić życie i od Kadyn puścić je dołem, przy Zalewie Wiślanym, do
Nadbrzeża, żeby ominęły największe podjazdy. Spojrzały na mnie w stylu:
,,Kpisz, czy o drogę pytasz’’ i już się więcej z tego typu pomysłami nie
wychylałem :-)). Oczywiście pojechały
górą.
Tymczasem w końcu opuściliśmy
Braniewo i remontowanym odcinkiem DW 504 dotarliśmy do Fromborka. Przed nim
czekał na nas kibic Piotr, który był z nami na początku maratonu i teraz dociągnął się z nami na jego metę. Dzięki za wsparcie!
Końcówkę trasy próbowaliśmy
kręcić razem, ale było to już bardzo trudne.
Także każdy jechał swoim tempem, w grupie spotkaliśmy się pod dębem
Bażyńskiego w Kadynach i w Suchaczu, gdzie Leszek mieszka i tam go
pożegnaliśmy. Tuż przed podjazdem wyjazdowym na Elbląg – wiedział, kiedy się
rozstać ;-).
Na tym nielubianym wzniesieniu
po raz pierwszy użyłem małej tarczy korby, bo już mi się nie chciało cisnąć. I
tak to sobie kręciliśmy młynki, aż ta ostatnia górka została za nami. Teraz
czekał nas szybki zjazd do Kamionka Wielkiego i kilkanaście ostatnich km znowu
po Żuławach Wiślanych.
Tutaj nie zważając na wiejący
,,w mordewind’’ gnaliśmy na metę jak konie do stajni co siano poczuły. Ostatni
postój to rampa na skrzyżowaniu Mazurska/Odrodzenia, gdzie Roberto odbił do
siebie nie męcząc już opony ponad miarę, a pozostali domknęli okrążenie
województwa elbląskiego pod katedrą św. Mikołaja na Starym Mieście. Czyli tam,
gdzie wszystko 25 godzin i 39 minut temu się rozpoczęło. Byliśmy na mecie!
Pożegnalna fotka zakończyła tą
ciekawą wycieczkę, elbląskie grono ultra ponownie się powiększyło i jest w nim
coraz więcej dziewczyn – teraz doszła Magda. Tak, na marginesie, liderem płci
pięknej w Elblągu jest Marta – bikerka, która kilka dni temu pokonała 1200 km Maratonu
Wisła. Liczę, że kiedyś zaszczyci nas i na asfaltach MDDWE. Dziewczyny na
rowery!
Ekipę ścigantów poproszę o
podanie, w jakiej kolejności przybywaliście na metę – bo nie była to jedna
grupa, jak słyszę i widzę ;-)
Dziękuję Wam wszystkim za
obecność, trud włożony w pokonanie niełatwej przecież trasy i wspólne kręcenie
przez tyle godzin. Finiszerom w limicie czasu gratuluję utrzymania wysokiego
tempa jazdy i reżimu postojowego. Wahającym się i tym co się nie udało mówię –
za rok zrobimy MDDWE po raz trzeci. Trenujcie :-)
Idea przejechania trasy dookoła dawnego województwa elbląskiego
narodziła się po uzyskaniu informacji z elbląskiego oddziału
PTTK, że taka trasa powstała i jest nawet odznaka za jej pokonanie.
To było gdzieś tak z dwa lata temu. W zeszłym roku kolega Wojtek
zrobił ją etapami a ja już wiedziałem, że z braku czasu trzeba
będzie pokonać dystans w trybie non-stop. Teraz od pomysłu
należało przejść do fazy realizacji.
Na miejsce startu
jechałem już lekko zaniepokojony, ile to z tych 60 osób, które
wykazały zainteresowanie maratonem na Facebooku zdecyduje się
faktycznie stawić na Placu Słowiańskim. Miałem bowiem wrażenie,
że sporo osób klikało odpowiedni przycisk nie dostrzegając, że
to wycieczka na dystansie 447 km a nie 44 km ;-)
Plac Słowiański o
godzinie 20:00 pusty oczywiście nie był, ale kręcący się w
okolicy ludzie mieli także związek z trwającymi Dniami Elbląga,
sporo osób było też w roli kibiców, obserwatorów i zwykłych
gapiów.
Wygłosiłem krótką
przemowę ze stopni fontanny, wykonaliśmy kilka pamiątkowych zdjęć
i można było ruszać w trasę. Ostatecznie ruszyły w nią 22
osoby, które miały różne założenia co do trwania jej długości.
W naszym peletonie pojawiły się też trzy rowerzystki (Joanna,
Sylwia i Marysia) z zamiarem pokonania całej trasy. Wyróżniał się
także jadący na rowerze poziomym Marek.
Ulica Mazurska
wyprowadziła nas z miasta i jeszcze chwilę mieliśmy do rozpoczęcia
zdobywania pierwszych podjazdów na Wysoczyźnie Elbląskiej. Jak to
zwykle bywa peleton rozciągnął się na płaskim jadąc pod wiatr;
Roberto monitorował pędzącą czołówkę, a ja skupiłem się na
zamykaniu grupy.
Pierwszy podjazd za
Kamionkiem Wielkim okazał się trudną przeprawą dla uczestników i
grupa straciła łączność wzrokową ze sobą. Ale że wcześniej
zapowiedziałem, że pierwsza dłuższa przerwa będzie na Orlenie w
Braniewie to – myślę – że nikt nie odczuwał niepokoju z faktu
, że jedzie przez chwilę samotnie. Po podjazdach nastąpiły jak
wiadomo także zjazdy i w ten sposób szybko osiągnęliśmy
Tolkmicko. Czekała na nas jeszcze jedna wspinaczka do Pogrodzia, a
potem to już miały być mniej ekstremalne interwały warmińskiej
ziemi.
Nieco obawiałem się
stanu remontowanej drogi wojewódzkiej 504 na odcinku Pogrodzie
–Frombork, ale okazało się, że spora część nowej nawierzchni
jest już położona, a jazdę urozmaicały postawione tymczasowe
skrzynki sygnalizacji świetlnej. Tutaj też dostrzegłem kolegę
naprawiającego dętkę, ale nie potrzebował on pomocy i poradził
sobie we własnym zakresie.
We Fromborku
pożegnali się z nami zgodnie ze swoim planem Henryk i Łukasz
(pierwszym, który zjechał z trasy był Robert – jeszcze w
Elblągu, potem w Kamienniku Wielkim zawrócił Darecki) a my za
chwilę zameldowaliśmy się w Braniewie.
Na stacji benzynowej
odpoczynek trwał już w najlepsze, tutaj też dołączył do nas
Władek, który z tego miasta rozpoczął objazd województwa
elbląskiego. W nogach mieliśmy 50 km, była godzina 22:30. Przerwa
trwał dobre 20 minut w czasie której zawodnicy pojedli, popili i
odpoczęli. Tutaj też przeżyłem lekki szok poznawczy, gdy
poznałem ciężar roweru ( a właściwie sakw) rowerzystki Sylwii.
Podobno wzięła picie na całą drogę …
Bez zbędnego
zamulania ruszyliśmy dalej na północ w kierunku Gronowa. Spowolnił
nas jednak ośmiotorowy przejazd kolejowy na rogatkach Braniewa pod
którego szlabanami staliśmy dobre kilka minut. Wykorzystałem to do
zrobienia nocnych zdjęć peletonu.
Wiatr w międzyczasie
osłabł prawie zupełnie i odcinek do granicy z Rosją w Gronowie
pokonaliśmy ekspresowo. Po skręcie na Żelazną Górę pożegnaliśmy
się z dobrym asfaltem, który do tej pory mielimy pod kołami
naszych rowerów a zaczął się warmiński miszmasz.
Kolejny postój
nastąpił w Lelkowie, gdzie zmieniliśmy kierunek jazdy na
południowy, który z drobnymi odgięciami towarzyszył nam do
Kisielic. Wiatr stał się naszym sprzymierzeńcem, chociaż
nawierzchnie dróg nie zawsze pozwalały to wykorzystać.
Niebawem minęliśmy
uśpione Pieniężno (100 km – 1:30) i skierowaliśmy się na
Ornetę. Przed tym miastem nastąpiła walka z tracącą powietrze
dętką w rowerze Waldka i upartą oponą, która nie chciała jej
przyjąć. W końcu jednak wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Ekipa czekała na
nas w Ornecie, a że świt był z gatunku zimnych (tylko +6) to i
ruszyliśmy bez zbędnej zwłoki. Za Ornetą pożegnał się z nami
Andrzej, którego założeniem startowym było spędzenie nocy w
siodełku i przez Godkowo i Pasłęk wrócił samodzielnie do
Elbląga.
My tymczasem
mknęliśmy na Wilczęta. Tuż przed tą miejscowością wykonałem
kilka zdjęć klimatycznego wschodu słońca z nisko ścielącymi się
mgłami i wspaniałymi kolorami nieba. To jedna z tych chwil, kiedy
wiesz czemu nie warto spać, jak można jechać.
W Wilczętach
pożegnałem się z Marysią i jeszcze jednym bikerem, którzy
postanowili w tym miejscu zjechać do Elbląga. Maria jechała na
rowerze w stylu roweru miejskiego na którym jednak nie mogła
rozwinąć skrzydeł prędkości (chociaż zrobiła na nim kiedyś
250 km). Wiem jednak, że czeka na nią już rower szosowy, na
którym niebawem pokaże niejednemu facetowi plecy.
Samotnie pogoniłem
więc za oddalającą się grupą zasadniczą, którą dopadłem na
pasłęckim Orlenie (160 km – 5:00). Miałem ochotę na hot-doga,
ale okazało się, że grupa wyczyściła cały zapas ciepłych, a na
nowe trzeba byłoby czekać 30 minut. Zadowoliłem się więc kanapką
na ciepło i kawą.
Wiadomością z
gatunku nieprzyjemnych była informacja, że druga z naszych bikerek,
Sylwia, nie dotarła jeszcze do Pasłęka. Okazało się , że w
Wilczętach pojechała prosto i do Pasłęka jechała na około,
przez Młynary. Samotna jazda w nocy i na nieznanej trasie nie
podłamała w niej ducha i jak ją ujrzeliśmy można było ruszać
dalej. Z Orlenu chyba nie skorzystała :-).
Za Pasłękiem walkę
toczyliśmy ze zmasakrowanym asfaltem drogi wojewódzkiej 526 której
nawierzchnia mogła się chyba tylko podobać Karolowi, który jechał
na fullu z oponami 2,4. Cała reszta ekipy miotała się od pobocza
do pobocza w poszukiwaniu najrówniejszego toru jazdy. A ja zacząłem
zachodzić w głowę, czemu męczę się na Bocasie a Cube na oponach
2,1 i z amorem stoi w domu. Za rok tego błędu nie powtórzę :-)
Po dotarciu do ronda
w Przezmarku (190 km – 7:30) zarządziłem postój, bo istniało
ryzyko, że ktoś pojedzie prosto a należało skręcić w prawo.
Staliśmy dość długo, co Waldek wykorzystał na kolejną naprawę
dętki.
Wkrótce dojechała
reszta grupy, w tym Sylwia z Leszkiem. Zbliżał się czas
rozejrzenia się za miejscem, gdzie będzie można zjeść konkretne
śniadanie i nie miał to być Orlen.
Jako że Robert,
Lucjan i Marcin zameldowali się w Suszu sporo przed nami zostałem
poinformowany, że śniadanie w formie bufetu oferuje znana mi już z zeszłego roku Warmianka. W Suszu (210 km- 8:30)
odbywał się tego dnia triathlon i pewnie dlatego restauracja była
czynna od rana. Służby przepuściły nas warunkowo (jechaliśmy
chodnikiem) i wkrótce zasiedliśmy nad talerzami z jajecznicą,
pomidorami, ogórkami i innymi specjałami dalekimi od hot-dogów.
Ładowanie kalorii odbyło się za całe 17 zł od osoby.
Po śniadaniu
niektórzy zalegli na trawie, ale nie czas był na spanie czy
opalanie. Mieliśmy ponad godzinę opóźnienia w stosunku do planu
zakładającego przejechanie dystansu w 24 godziny brutto.
Kończyły się
powoli pagórki na naszej trasie i przez Kisielice oraz Trumieje
dotarliśmy do Gardei (250 km – 11:11). Słońce zaczęło już
bardzo mocno świecić i należało zadbać o odpowiednie chłodzenie.
W tym celu przydał się lokalny sklep, łaskawie czynny w niedzielę
niehandlową.
Za Gardeją czekał
nas zjazd w dolinę dolnej Wisły i tak rozpoczęła się jazda bez
żadnych wzniesień, czyli po Żuławach – kwidzyńskich – na
dzień dobry. Jako że jechaliśmy teraz na północ, wiatr zaczął
wiać nam w twarz, ale nie były to jakieś silne porywy.
Peleton był już
mocno porwany, tak że do Nebrowa Wielkiego (270 km – 12:17)
wjeżdżaliśmy grupkami. Pojawiły się znaki Wiślanej Trasy
Rowerowej, która niebawem będzie oznakowana w całym województwie
pomorskim. Pod jednym ze sklepów na przedmieściach Kwidzyna (Nowy
Dwór) zebraliśmy się w większą grupę i tak już podróżowaliśmy
do końca. W Kwidzynie odłączył się Robert , który miał
uroczystość rodzinną i o 18 musiał być już w Elblągu a wraz z
nim Lucjan i Marcin. Ten ostatni dołączy do nas na ostatnie 100 km
w Malborku.
A tymczasem
przejechaliśmy u podnóża warownej katedry w Kwidzynie i ruszyliśmy
w kierunku Wisły w Korzeniewie. Dalsza droga wiodła wzdłuż
królowej polskich rzek schowanej za wysokim wałem
przeciwpowodziowym. Na własne oczy ujrzeliśmy ją w Białej Górze,
czyli rozwidleniu z którego swój bieg rozpoczyna Nogat.
Za Białą Górą
(310 km – 14:38) zaliczyliśmy Piekło i nazwa tej miejscowości
dobrze też opisuje jakość asfaltu w jej okolicach i przy
Rezerwacie Las Mątawski. To już był prawdziwy dramat, bo do
łaciatego asfaltu, który towarzyszył nam na większości trasy,
doszły dziury. Tutaj nawet jazda slalomem okazała się dużym
wyzwaniem. Trzaski z mojego roweru dochodziły niesamowite. Na
szczęście nie rozpadł się.
Pora obiadowa
sprzyjała rozmyślaniom, co i gdzie by tutaj zjeść. Bliskość
Malborka ułatwiała planowanie, tylko że z powodu obsuwy czasowej,
nie chcieliśmy zasiadać w restauracji bo obiad dla takiej grupy
trwałby dobrą godzinę. Z uwagi na sporą liczbę osób
debiutujących na długim dystansie nie chciałem, aby nasza jazda
zakończyła się podczas drugiej nocy, kiedy to deficyt snu staje
się niebezpieczny.
Zatrzymaliśmy się
więc na rogatkach Malborka (Grobelno), gdzie jest jeden z
najlepszych Orlenów w naszych okolicach. Poza standardowym menu
można tam zjeść pierogi, wypić świeżo wyciśnięty sok, a nawet
wziąć prysznic jakby ktoś się uparł. Ja postawiłem na pierogi
ruskie i colę i to było dobre ;-)
Malbork (340 km –
16:55) i zamek obejrzeliśmy tylko zza perspektywy Nogatu i tyle
musiało wystarczyć. W Malborku dołączył do nas Marcin,
natomiast jazdę na trasie zakończyła Sylwia, która z powodu
kontuzji tutaj się wycofała w towarzystwie Leszka.
Przed nami było
ostatnie 100 km, z czego było wiadomo, że na ostatnich km wiatr
będzie nam sprzyjał. Była więc szansa na zobaczenie tablicy
,,Elbląg’’ za dnia.
Do Nowego Stawu
przez Kościeleczki prowadzi z Malborka nowa droga rowerowa z której
skorzystaliśmy. Takie rzeczy to tylko w pomorskim. Przez Nowy Staw
przemknęliśmy bokiem, nie zajeżdżając pod sławny ,,ołówek’’
jak i nie mniej sławnego ,,Jędrusia’’ ;-)
Postój zrobiliśmy
w Ostaszewie, gdzie uzupełnione zostały płyny. Bezalkoholowy
Żywiec smakował wybornie. Po przekroczeniu S7 w Dworku wjechaliśmy
w strefę oddziaływania zmotoryzowanych turystów podążających na
i z Mierzei Wiślanej. Wszak były to już wakacje i dodatkowo
jeszcze koniec długiego weekendu. Większość z nich zmierzała w
kierunku Gdańska i Elbląga, toteż do wyprzedzeń ,,na gazetę’’
nie doszło.
Jadąc równym i
dość szybkim tempem dotarliśmy do Mikoszewa (380 km - 19:00),
gdzie po postoju cateringowym grupa włączyła 5 bieg i czując
najwyraźniej bliskość mety przyspieszyła. Momentami jechaliśmy
z prędkościami 27-29 km/h, co sprawiło, że Mierzeję Wiślaną
do Sztutowa pokonaliśmy ekspresowo.
W Sztutowie
pierwszym zjazdem ruszyliśmy na Rybinę, bo to już nie był czas na
podziwianie mostu 4 pancernych i Szkarpawy. W zamian mieliśmy Wisłę
Królewiecką.
Zbliżał się
ostatni trudny odcinek przed nami, czyli wąska i ruchliwa droga
wojewódzka 502 do Nowego Dworu Gdańskiego. Nie chcąc jechać
oponami w większości szosowymi po płytach betonowych z Tujska,
trzeba było odcinek z Rybiny do Żelichowa pokonać w towarzystwie
blachosmrodów.
Obyło się bez
niebezpiecznych sytuacji, chociaż kilku kierowców spieszyło się
nadmiernie. W Żelichowie skręciliśmy na boczny asfalt i w spokoju
dotarliśmy do przedostatniego punktu kontrolnego w Nowym Dworze
Gdańskim (409 km – 20:36).
Przejechaliśmy
przez miasto bez zatrzymywania się, a na postój wybraliśmy
skrzyżowanie przed Marzęcinem. Dla bezpieczeństwa bowiem
(obawiałem się ruchu powrotnego znad morza na odcinku
Marzęcino-Kazimierzowo) zmieniłem koncepcję końcówki trasy i do
Elbląga postanowiłem wjechać od starą drogą krajową nr 7. W tym
celu Marzęcino uwieczniłem tylko na karcie pamięci aparatu, a
całą grupą ruszyliśmy w kierunku Solnicy.
Tam wjechaliśmy na
starą siódemkę, która jest wyposażona teraz w drogę dla rowerów
i ruszyliśmy w kierunku bielącego się wieżowcami na tle
Wysoczyzny Elbląskiej Elbląga. Piękny widok po dobie jazdy. W
Jazowej wjechaliśmy z powrotem do województwa
warminsko-mazurskiego, które 20 lat zastąpiło województwo
elbląskie. W Kazimierzowie odbiła na Bielnik II Joanna, ostatnia z
trzech rowerzystek które śmiało podjęły trud przejechania
maratonu. Jej jedynej udało się to za pierwszym razem. No, ale
trudno się dziwić, skoro dziewczyna potrafi przebiec non-stop 240km ale też dysponowała najbardziej stosownym do
tego rowerem!
W zamian dotarł do
nas Darecki, który miał do nas dołączyć o poranku w Pasłęku,
ale trochę mu się przesunęło. Ale co tam :-)
Chwilę potem
minęliśmy tablicę ,,Elbląg’’ co Karol skwitował uniesieniem
ręki w górę. Dobrze znam ten gest z moich różnych powrotów do
Elbląga i podejrzewam, że debiutujący na długim dystansie biker
czuł wielką radość i dumę.
Zatrzymaliśmy się
na skrzyżowaniu Trasy UE i Nowodworskiej aby wykonać pamiątkową
fotografię finiszerów. Była godzina 21:40, czyli nasze opóźnienie
w stosunku do planu wyniosło dokładnie 100 minut. Do zamknięcia
pętli w Braniewie szykował się Władek, bo tam rozpoczął jazdę
z nami. Niestety, musiał zrobić to samotnie. Reszta ekipy udała
się na zasłużony wypoczynek, chociaż ja zbyt długo nie pospałem,
bo już o 5:30 siedziałem z rowerem w pociągu do Ostródy.
Podsumowanie:
W jedną dobę
elbląskie grono ultrasów powiększyło się dwukrotnie. Do 7 osób
(Robert, Krzysiek, Mariusz, Leszek, Marek, Sławek, Marecki)
dołączyło drugie tyle (Joanna, Władek, Karol, Marcin K, Marcin B,
Wojtek i Roman). To było podstawowe założenie imprezy, aby
pozwolić i pomóc chętnym osobom do podjęcia wyzwania, które
tylko na pierwszy rzut oka wydaje się z gatunku ,,mission
impossible ‘’. Cel ten został osiągnięty w 200%.
Tak niespodziewany i
wspaniały odzew elbląskiego środowiska rowerowego zmusza wręcz do
podjęcia wyzwania organizacji maratonu w przyszłym roku. Kocham
taki mus :-)
Należy także
wspomnieć o osobach, które ruszyły z Placu Słowiańskiego z
zamiarem sprawdzenia najpierw jak się czują w jeździe nocnej, albo
na krótszym dystansie. To także wyszło bardzo dobrze i myślę, że
takie etapowanie długich dystansów jest najlepszym sposobem na
zostanie w pełni świadomym ultrasem i pokonanie w końcu bariery
1000 km.
Odrębny akapit
należy poświęcić naszym trzem rowerzystkom w peletonie. Sukces
Joanny nie dziwi, biorąc pod uwagę jej wielkie doświadczenie w
biegach maratonowych i znajomość własnych możliwości. Sylwia po
odchudzeniu roweru i jeździe bez sakw także nie będzie miała
większych problemów na długich dystansach. Jej bojowy hart ducha
wykona połowę roboty, nogi wykonają drugie 50 %. Marysia po
zmianie roweru na szosowy będzie w stanie jechać nieco szybciej i
wtedy także z tak mocną głową ukończy niejeden maraton.
Jeszcze raz dziękuję
Wam za wspólne spędzenie czasu na trasie i moc pozytywnych emocji.
Zapraszam na środowy afterek!