Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg.
Mam przejechane od 1995r. 301.707 kilometrów, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-).
Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.95 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.
Za nami kolejna (1, 2, 3)
i już ostatnia jazda z Angeliką przygotowującą się do swojego debiutu na
ultra dystansie 444 km Maratonu Elbląskiego, dla której to będzie pierwsza
próba pokonania trasy i poprawienia rekordu życiowego, w czym z pełnym
przekonaniem pomagam.
Tym razem na trasie zabrakło Sylwii, za to pojawił się ultras, którego
doświadczeniem można by obdzielić spokojnie kilka osób. Robert także
wspierał i doradzał Angelice, na co zwracać uwagę w przygotowaniach.
Założenia dzisiejszej trasy obejmowały:
- jak najszybsze przejechanie ostatnich, finiszowych 75 kilometrów Maratonu
Elbląskiego, w limicie
czasu ściągawki,
- godzinny sprint z utrzymaniem stałej prędkości minimum 25 km/h,
- analizę terenową trasy Maratonu Elbląskiego od km 367 Dworek (most nad Wisłą)
do mety
w Elblągu na 442 km,
- dalsze testy nawigacji i naukę posługiwania się programem OsmAnd.
Na trasę ruszyliśmy z Elbląga o godzinie 15. Stara DK 7 szybko i sprawnie
przeprowadziła nas nad Wisłę, gdzie tuż przed mostem na Wiśle w Kiezmarku wjechaliśmy
na trasę Maratonu Elbląskiego. Po drodze zauważałem ciekawe zjawisko zmiany
kierunku wiatru, który na wyjeździe z Elbląga pchał nas, a gdzieś tam od Nogatu
zaczął wiać od morza. Plan sprintu uległ więc szybkiej modyfikacji i zamiast od
Mikoszewa zaczął się już przed Nowym Dworem Gdańskim. Bo co to za sprint, jak
wieje w plecy. Trudno miało być!
Angelika tempo wytrzymała, o Roberta – jadącego na Wigry
3 – nie martwiłem się ;-) Dłuższy,
parominutowy postój zrobiliśmy w Dworku, po 37 km jazdy i dwóch godzinach jazdy
brutto. Dalej pojechaliśmy na północ,
wzdłuż Wisły, którą mieliśmy okazję podziwiać z nowej drogi rowerowej na
wiślanym wale od Drewnicy do Mikoszewa. Będzie ona wykorzystana na Maratonie
Elbląskim po raz pierwszy.
Zanim tam wjechaliśmy musieliśmy z ostrożnością pokonać dość paskudne szczeliny
dylatacyjne na zwodzonym moście nad Szkarpawą w Drewnicy, które stanowią realne
zagrożenie dla opon 28 mm i węższych. Vide galeria. Będę jeszcze o tym mówił na
odprawie startowej. Wspomnę także, że co
najmniej jeden sklep w Drewnicy, nieopodal zabytkowego wiatraka, będzie czynny
i już czeka na Was w niedzielę 11 czerwca.
No i przed samym wjazdem na nowiutki asfalt wspomnianej drogi
rowerowej czeka Was 180 metrów niemieckiego bruku, możliwego do ominięcia
piaskowym poboczem. A potem 5 km wiślanych widoków zakończonych bufetem i
takimi leżakami jak widać na fotce powyżej :-) W Mikoszewie odwiedziliśmy sklep, gdzie zostały skonsumowane
lody, pobrane napoje – było cały czas ciepło w granicach 18-19 stopni, co przy
tym tempie jazdy było optymalne – i ruszyliśmy DW 501 do Jantara.
Według ściągawki
z Mikoszewa do Elbląga jest 64 km na które macie maksymalnie 3,5 godziny czasu.
My wyjechaliśmy stamtąd o godzinie 18, żeby dotrzeć na metę do Elbląga o
21. Oczywiście nie da się porównać 1:1
jazdy z 367 km w nogach do jazdy bez tego ,,bagażu” ;-) Jechaliśmy szybko, za
to odpoczywając kilka razy zupełnie nie w stylu ,,ultra”.
Wiatr momentami napędzał, momentami wiał z boku, a były
też chwile że w twarz. Widać zresztą, że trasa po Żuławach i Mierzei nie jest
ustawiona w jedną stronę.
Jednolity w miarę kierunek jazdy ustalił się w okolicach Rybiny, ale to nie oznaczało
jazdy z wiatrem do samego Elbląga. W okolicach Nogatu ponownie wrócił wschodni
wiatr i ostatnie km były inne.
Do miasta wpadliśmy ze średnią z całości trasy 24 km/h co
jest dobrym wynikiem, bo jest z czego schodzić. Schodzić, bo taka średnia w
kontekście całej 444 km trasy nie jest potrzebna do jej przejechania w 24
godziny. A takie jest przecież założenie startowe Angeliki :-)
Pod zamkniętą bramą PTTK zrobiliśmy sobie fotki i tutaj pozostało się rozstać i
udać na zasłużony odpoczynek. Dzięki za wspólne kręcenie i pogaduchy.
Podsumowanie:
Powyższe założenia zostały zrealizowane w 100%. Nic dodać, nic ująć. Angelika utrzymała koło dwóm ultrasom, którzy nie ukrywali - no, może trochę - że chcą wymęczyć adeptkę ultra na pozornie łatwych Żuławach Wiślanych. Teraz pozostaje odliczać dni do weekendu 10-11 czerwca i spokojnie sobie kręcić km :-)
Motto: ,,Mam dość nietrafionych prognoz pogody" :-(
Zanim podsumuję wycieczkę, w trzech zdaniach odniosę się
do jej motta. Wkur …. mnie jak prognozy
mówią o poranku na poziomie +10 stopni, a ostatecznie kończy się na … +3! Jak
tak można się mylić? Ostatni raz zostawiłem w domu ciepłe rękawiczki – znudziło
mi się prowadzić rozgrzewki na trasie.
A teraz do meritum :-)
Za nami kolejna (1,
2) już jazda z Angeliką przygotowującą się do swojego debiutu na ultra
dystansie 444 km Maratonu Elbląskiego, dla której to będzie pierwsza próba
pokonania trasy i poprawienia rekordu życiowego.
Tym razem na trasie zabrakło Roberta, za to wróciła
Sylwia, aktualna mistrzyni Maratonu Elbląskiego, aby przypomnieć sobie trasę,
którą 10 czerwca wspólnie z Angeliką będą pokonywać i treningowo ją przejechać.
Założenia dzisiejszej trasy obejmowały:
- przejechanie bez spania całej nocy od zachodu do wschodu słońca zgodnie z tą ściągawką ,
- analizę terenową trasy Maratonu Elbląskiego (ME) od Elbląga do wsi Drużno na
160 km,
- jazdę z nawigacją oraz dalsze testy oświetlenia, ustawień i odzieży,
- próbę poprawienia rekordu życiowego Angeliki w jeździe non stop wynoszącego
207 km.
Na trasę ruszyliśmy z Elbląga o godzinie 19, tak żeby jak najdokładniej
odwzorować realną sytuację w dniu 10 czerwca, momencie startu ME 2023. Na
starcie pojawili się zapisani zawodnicy, jak też i osoby które bez związku z
imprezą chciały spędzić noc na rowerowym siodełku. Wzorcowa pogoda na pewno
ułatwiła wyjście z domu w sumie 16 rowerzystkom i rowerzystom.
Grupa ,,ścigantów” szybko zniknęła nam z
oczu i już po paru kilometrach kręciliśmy korbami z Angeliką, Sylwią i
Albertem, dla którego to także będzie debiut w ME. Spokojnym tempem pokonywaliśmy najtrudniejsze wzniesienia
na trasie maratonu, szczęśliwie umiejscowione na samym początku trasy i na
pierwszy 5 minutowy postój zatrzymaliśmy się we Fromborku, pod pomnikiem
Kopernika. Tutaj odłączył się od nas
Marcin Chruszczyk, aktualny mistrz Maratonu Elbląskiego, który podczas
indywidualnego treningu dołączył do nas na kilka km od Krzyżewa. Była okazja do
rozmowy i jazdy w prawdziwie mistrzowskim otoczeniu ;-)
Chwilę potem wjeżdżaliśmy już do Braniewa i zajęliśmy miejsca
na jednym z dwóch lokalnych Orlenów, żeby zjeść i napić się przed czekającą na
trasie ME ,,dziurą” cateringową z Braniewa do Pasłęka. Pamiętajcie o tym 10
czerwca ;-)
Braniewo na spokojnie opuściliśmy o 21:40 na 20 minut
przed maksymalnym czasem pobytu w tym mieście. Krajową drogą nr 54 dotarliśmy w piątkę do Gronowa – dołączył do nas Marek z
Braniewa – gdzie trasa ME skręca na
wschód i gdzie zaczęły się pustkowia strefy granicznej.
Strefy, gdzie chwilę potem minęliśmy patrol Straży
Granicznej a potem to do rana może pojawiło się z 10 samochodów. Dobry asfalt
drogi krajowej został zastąpiony słabą nawierzchnią drogi w kierunku
Grzechotek, która dopiero po dotarciu do S22 uległa poprawie. Całkiem dobrze zrobiło się od Żelaznej Góry
na odcinku do Lelkowa. W tym ostatnim nadszedł czas ubrać nogawki, rękawki i
zmienić rękawiczki bo ciepło wieczoru było już wspomnieniem i trwała chłodna,
warmińska, bezchmurna i stylowo gwiaździsta
noc. Lelkowo opuściliśmy o godzinie
23:30, czyli z półgodzinnym zapasem czasu względem maksimum.
Odcinek do Pieniężna to jazda slalomem między połatanym i
spękanym asfaltem, bardzo słabą ale na szczęście nie dziurawą nawierzchnią. No
i generalnie z górki. Naszej piątce
udało się to pokonać bez strat w sprzęcie i niebawem lecieliśmy obwodnicą
Pieniężna, mijając centrum miasta.
Teraz czekał na nas odcinek do Ornety, nieco lepszy chociaż zapamiętany przeze mnie z pierwszej edycji z awarii dętkowo-oponowych.
Tym razem nic takiego nie nastąpiło i do uśpionego miasta wjechaliśmy około
godziny 1, mając też godzinę przewagi nad grafikiem.
Od Ornety w końcu można było rozwinąć skrzydła, bo nowy
asfalt aż do Pasłęka temu bardzo sprzyjał. Z jednym postojem na przystanku w Klusajnach
osiągnęliśmy Pasłęk o godzinie 2:20, zwiększając przewagę do 100 minut względem
grafiku. Jak tak pojedziecie nockę 10/11 czerwca to będzie spoko :-)
W Pasłęku zajechaliśmy na stację Lotosu przy starej
drodze krajowej nr 7, ale coś tam był problem z ekspresem do kawy i i ostatecznie nikt niczego ciepłego nie kupił. Tym samym zakończył się na chwilę pierwszy odcinek
pagórków na trasie Maratonu Elbląskiego i teraz czekał nas krótki przelot przez
Żuławy Elbląskie. Szybko minął, a że z planowanego wcześniej Drużna było za
wcześnie wracać do Elbląga, to grupa postanowiła kręcić dalej po trasie.
Wydłużyliśmy nasz pobyt o Jelonki – gdzie będę na Was
czekał podczas ME i tutaj nikomu nie uda się zamulać :-)) – i Marwicę, aby z trasy ME zjechać przed
Rychlikami, utrzymując cały czas 100 minut przewagi nad grafikiem. Nie wspomniałem, ale od Pasłęka zaczął się daleki świt,
nieboskłon robił się coraz bardziej niebieski a w końcu pomarańczowy. Tutaj też
temperatura zaczęła osiągać swoje minima, i jak u mnie termometr zatrzymał się
na +4, tak Marka Garmin pokazał
wspomniane +3. Wszystko daleko od prognozowanych +10, co zresztą sam
dobrze czułem na swoich dłoniach, prawej zwłaszcza.
Szacun w tym miejscu dla Alberta, który całą nockę
pokonał w skarpetach kompresyjnych. Niezła odporność, godna prezesa Malborskich
Morsów :-)
Do Elbląga dotarliśmy przez odcinek specjalny po płytach
przy szkole w Stankowie i dalej już normalnym asfaltem przez Krzewsk i Żurawiec
osiągnęliśmy Raczki Elbląskie. Tutaj na moście nad Tiną wyłonił się naszym
oczom Andrzej, jadący trasę z pierwszą grupą, który w tym miejscu sposobił się do fotografowania
nadchodzącego wschodu Słońca.
Zatrzymaliśmy się i my, Sylwia do pracy miała jeszcze
sporo czasu i mało kilometrów, więc te kilkanaście minut można było poczekać.
Łapska miałem już tak przemrożone, że sam nie wiem jak udało się te kilka zdjęć
zrobić ;-)
Jednak wschód to wschód, to coś co sprawia, że wie się po
co spać, jak można jechać i oglądać to wspaniałe i zawsze inne zjawisko. Nad Tiną,
po pokonaniu około 190 km jeszcze wschodu nie widziałem. Słońce wyszło zza
wzgórz Wysoczyzny Elbląskiej i możecie to zobaczyć w galerii.
W Elblągu pozostało rozprowadzić Sylwię do pracy – szok,
to dopiero hardcore !!! – Alberta i Angelikę na Wysoczyznę Elbląską i w końcu
siebie do domu na bardzo, bardzo solidne śniadanie :-)) Dziękuję wszystkim kręcącym tej nocy za wspólną jazdę, harpagonom
z pierwszej grupy także. Czułem Was duchem i widziałem ślady na asfalcie ;-)
Podsumowanie:
Powyższe założenia zostały zrealizowane przez Angelikę w 99%. Nocka została
przejechana bez snu, trasa została obejrzana, sprawdzona i utrwalona w pamięci
a warunki pogodowe na ranem nie złamały ducha walki adeptki ultra. Nowa życiówka, bo tutaj wyszło jej 202 km, będzie
ogarnięta jak sądzę - przy okazji - na Maratonie Elbląskim, bo po co się
rozdrabniać ;-)
Jest moc, jest charakter, jest determinacja!
Co do planów, to warto jeszcze, aby osoby zapisane przejechały sobie ostatnie
50-60 km trasy, tak aby poznać finisz Maratonu Elbląskiego. Finisz, na którym
może się decydować, czy ktoś się zmieści,
czy nie zmieści w limicie 24 godzin
czasu przeznaczonego na przejechanie 444 km. Naprawdę, dobrze znać tę końcówkę,
jechaną już na ekstremalnym zmęczeniu.
Ale to już każdy we własnym zakresie ogarnie czy, kiedy i
gdzie to zrobić ;-)
Na bufecie w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim. Jeszcze nieczynne ;-)
Z iloma ultrasami jechała Angelika? Dwóch Robertów :-)
Dwóch Marków :-)
Wstąpiła do Piekła, po drodze jej było ;-)
Szanująca się nocna jazda musi mieć postój na przystanku autobusowym. Każdy ultras to wie ;-) Tu spania nie było :-))
Na przyjaciół zawsze można liczyć :-) Jędruś w Nowym Stawie otworzył się dla nas pół godziny przed czasem. To było dobre, to było smaczne. Dzięki!
Za nami kolejna jazda z Angeliką przygotowującą się do
swojego debiutu na ultra dystansie 444 km Maratonu Elbląskiego, dla której to będzie pierwsza próba pokonania
trasy i poprawienia rekordu życiowego, w czym z pewną taką nieśmiałością
pomagam.
Tym razem na trasie
zabrakło Sylwii, za to pojawił się ultras, którego doświadczeniem można by
obdzielić spokojnie kilka osób. Robert
także wspierał i doradzał Angelice, na co zwracać uwagę w przygotowaniach.
Założenia dzisiejszej
trasy obejmowały:
- przejechanie bez
spania całej nocy od zachodu do wschodu słońca,
- analizę terenową
trasy Maratonu Elbląskiego od wsi Drużno na 160 km trasy do Kamieńca na
kilometrze 200 oraz od wsi Mareza na 290 km do wsi Dąbrowa na 344 km Maratonu
Elbląskiego,
- próbę poprawienia
rekordu życiowego Angeliki w jeździe non stop wynoszącego 150 km,
- dalsze testy
oświetlenia, akcesoriów i odzieży.
Na trasę ruszyliśmy
z Elbląga o godzinie 20, kiedy to słońce chyliło się ku zachodowi. Jadąc pod przeciwny, wschodni wiatr dotarliśmy
do Komorowa Żuławskiego, gdzie stopniowo skręcając na południe i zachód
zaczęliśmy czerpać korzyść z jego
energii.
Pierwszy postój mieliśmy przy remizie w Jelonkach, gdzie w
nocy z 10 na 11 czerwca będę czekał na zawodników Maratonu Elbląskiego na
bufecie i punkcie kontrolnym. Dalsze
kilometry to pagórki Krainy Kanału Elbląskiego w Rychlikach, Myślicach i
Przezmarku, gdzie zatrzymaliśmy się na krótką przerwę.
Dalej jechaliśmy w
ciepłą, na poziomie +10 stopni, noc przez Stary Dzierzgoń i Kamieniec. W tym
ostatnim zjechaliśmy z trasy Maratonu Elbląskiego aby przez Prabuty dotrzeć do
Kwidzyna. Krótką przerwę techniczną mieliśmy na Orlenie w Prabutach, a główny
postój kawowo-żywieniowy zaliczyliśmy na
Orlenie w Kwidzynie. Byliśmy tam o godzinie 0:30, więc idealnie było wypić coś
prewencyjnie otwierającego oczy przed pozostałą setką kilometrów i zjeść
niekoniecznie słodkiego ;-)
Z Kwidzyna ostrym
zjazdem do Marezy ponownie zjawiliśmy się na trasie Maratonu Elbląskiego i zaczęliśmy
pedałowanie po zupełnie płaskiej dolinie Dolnej Wisły i dalej Żuławach
Wiślanych. I tak jak po płaskim jedzie się bez większego trudu, tak teraz jazdę
zaczęły ,,uprzyjemniać” słabiutkie asfalty okolic Białej Góry i Piekła z
dziurawą kumulacją w rezerwacie Las Mątawski. Tak słabe, że 3 km płyt betonowych
między wsiami Kłosowo a Mątowy Małe powitaliśmy z radością, pomimo całkowitych
ciemności. Podczas Maratonu Elbląskiego 2023 ten odcinek będzie jechany w
pełnym dniu, więc będzie jeszcze lepiej.
Na wschodzie dało
się widzieć niebieściejące niebo, co oznaczało że zaczyna się wschód słońca. Temperatura
była stabilna i tym razem przy pojawieniu się naszej życiodajnej gwiazdy nie
spadła. Co często się zdarza.
Zbliżając się do Nowego
Stawu rozmarzyłem się o godzinie 5 że
może uda się kupić ciepłą, świeżą drożdżówkę z lokalnej cukierni-piekarni
Jędruś. Od zaplecza oczywiście, ale co tam ;-) Zaplecze było zamknięte, ale od frontu
udało się wejść dzięki uprzejmości znajomej, jędrusiowej ekipy. Zostaliśmy
obsłużeni pół godziny przed otwarciem. Drożdżówki, kawa, herbata. Tak to można
kręcić trasy z cyklu ,,Po co spać, jak można jechać”.
Nowy Staw opuściliśmy
zatem pełni sił – o ile można mówić o siłach po całonocnym pedałowaniu – i gotowi na podjęcie walki z całkowicie przeciwnym
wiatrem. Na Żuławach to jest zawsze trudne
zadanie, a jak ma się w nogach 160 km to już całkiem. Nie uderzając frontalnie
na wschód a jadąc nieco zakosami przez Lubieszewo, Tuję i NDG zmniejszaliśmy stopniowo odległość od
Elbląga. No, ale w końcu pojawiliśmy się na starej DK 7, a tam to już same
proste odcinki były.
Angelika jechała
sobie za nami, w jakimś tam tunelu aerodynamicznym tworzonym przez nasze wątłe
sylwetki :-) I kiedy już myśleliśmy z Robertem, że tak się doturlamy do miasta to na wyjeździe z Kmiecina młoda adeptka
pokazała dziadkom, jak się podjeżdża wiadukty, pod wiatr podjeżdża! :-))
Szczęki nam nieco
opadły, no ale ona tego na szczęście nie widziała :-)) Sytuację szybko
opanowaliśmy, bo my też swój honor mamy ;-)
Z jednym postojem na
MOR EV10/EV13 w Solnicy w końcu dotarliśmy do Elbląga. Tutaj pozostało się
rozstać i udać na zasłużony odpoczynek. Dzięki za wspólne kręcenie i pogaduchy.
Podsumowanie:
Powyższe założenia
zostały zrealizowane w 100%. Nocka została przejechana bez snu, trasa została
obejrzana i sprawdzona, a – co najważniejsze – Angelika poprawiła w dobrym stylu o 57 km swoją życiówkę
dołączając – przy okazji – do dużego i
rosnącego grona osób, które dokonały tego w moim towarzystwie. Obecny wynik
207 km z czasem 12 godzin brutto i 1008 metrami przewyższeń wskazuje, że szanse
na sukces podczas weekendu 10 /11 czerwca są coraz większe.
Jest moc, jest
charakter, jest determinacja :-)
Co do planów, to przewiduję jeszcze jazdę całonocną z
Elbląga do Pasłęka (dokładnie do Drużna) po trasie Maratonu Elbląskiego. Start
odbędzie się dokładnie w godzinie Maratonu Elbląskiego i w zgodzie ze ściągawką. Dystans do pokonania będzie wynosił 160 km po
trasie ME i jeszcze z 15 km dojazdu do Elbląga. Termin będzie podany z
wyprzedzeniem, dostępny dla wszystkich zapisanych i jeszcze się wahających :-)
Dni do
Maratonu Elbląskiego ubywają nieubłaganie, a doświadczenie mówi, że będą biec
jeszcze szybciej ;-)
Pogoda nie mogła więc stanąć na przeszkodzie w odbyciu jazdy testowej dla
zawodniczek zamierzających pokonać w dobę 10-11 czerwca 444 km trasy dookoła
dawnego województwa elbląskiego.
Parę
startową stanowiła mieszanka doświadczenia i entuzjazmu, czyli Sylwia – aktualna
mistrzyni Maratonu Elbląskiego oraz Angelika – debiutantka na ultra, dla której
to będzie pierwsza próba pokonania trasy i rekordu życiowego, w czym z pewną taką nieśmiałością pomagam.
Założeniem wyjazdu było: - pokazanie, omówienie i nauczenie pierwszych 50
kilometrów imprezy, do Braniewa włącznie, tak aby oszczędzać nawigację tam,
gdzie jej użycie nie jest konieczne oraz nie być zaskoczonym ilością i stylem
podjazdów,
-
przyjrzenie się braniewskim Orlenom, aby zaplanować efektywną strategię ich
wykorzystania w dniu próby,
- i rzecz najważniejsza: należało sprawdzić,
czy maksymalny limit czasowy dla Braniewa określony w ściągawce jest dla dziewczyn osiągalny.
W gratisie
dostaliśmy od pogody – do powyższych
założeń – lekki łomot deszczowy, co na
pewno nie ułatwiło jazdy, a zwłaszcza zjazdów, a już całkiem samodzielnie dziewczyny
zdecydowały o wydłużeniu trasy objazdu do Gronowa, gdzie trasa maratonu skręca
na wschód.
Elbląg opuściliśmy
kilka minut po godzinie 18 w strugach deszczu, który w okolicach Rubna przeszedł
na chwilę w ulewę. Także wejście w wycieczkę było wzorcowe, hitchockowe ;-) Na trasie padało na nas regularnie do
Suchacza, potem chwilę za Tolkmickiem a ostatecznie deszcz odstąpił przed
Braniewem. Wszystko precyzyjnie i zgodnie z prognozami, które oczywiście znaliśmy
:-)
Dziewczyny
pokonały trzy główne górki bez problemów, bez postojów i jakby bez wysiłku.
Dłuższy, 6 minutowy, postój zrobiliśmy na rynku w Tolkmicku, gdzie nieco mokrej
odzieży wylądowało w sakwach, a w zamian wyjąłem stamtąd trochę suchych gadżetów
z których skorzystała głównie Angelika. Niestety, w sakwie zabrakło butów i skarpetek :-))
Do Braniewa
na Orlen wyjazdowy przy DK 54 dotarliśmy o godzinie 20:40, co wypełniło idealnie czas 3 godzin
przewidziany w ściągawce maratonowej. Nadszedł czas na ogarnięcie ciepłych napojów i
przyjrzenie się ofercie tego niezbyt wypasionego Orlenu. Mieliśmy na to około
30 minut co dziewczyny wykorzystały w całości.
Tutaj też
zapadła decyzja dokręcenia łącznie 12 km (tam i z powrotem) do granicy z Rosją
w Gronowie. Rzuciliśmy okiem na zakręt trasy maratonu na wschód i ruszyliśmy do
Elbląga.
Po powrocie
do Braniewa zajrzeliśmy jeszcze na drugi Orlen przy drodze wojewódzkiej nr 504
(DW 504), który był już nieczynny. Droga krajowa nr 54 (DK 54) doprowadziła nas
w mgłach do węzła Chruściel na S22 a dalej jechaliśmy w całkowitym spokoju.
Spokoju samochodowym, bo mgły i świecące oczy na poboczu nakazywały zachować wzmożoną
czujność.
Droga
techniczna przy S22 doprowadziła nas do Kamiennika Wielkiego, gdzie skręciliśmy
na Milejewo, zdobywając tym samym szczyt Wysoczyzny Elbląskiej. Dziewczyny nawet nie pisnęły, że o spaniu nie wspomnę :-)
Stąd
pozostało zjechać do Elbląga, gdzie najpierw Angelika udała się na zasłużony odpoczynek,
a z Sylwią udaliśmy się na Stare Miasto, gdzie czekał na nią mąż w samochodzie,
którym pojechali do domu.
Przejechaliśmy
łącznie około 110 km uzyskując prawie 1000 metrów przewyższeń! (na całym
Maratonie Elbląskim jest 2187 metrów).
To nie była
łatwa wycieczka, nieprzypadkowo zresztą tak zaplanowana. Doświadczenia trudnych treningów są bezcenne w
przypadku jechania imprezy w warunkach podobnych. A jak 10 czerwca będzie świeciło
słońce to tylko się cieszyć ;-)
Szacunek
dla Pań za podjęcie próby i eleganckie
pokonanie niełatwej trasy. Mam nadzieję, że się podobało – bo mi bardzo ;-) To była bardzo ładna –
faktycznie i w przenośni – nocka.
Co do
planów, to przewiduję jeszcze jazdę całonocną z Elbląga do Pasłęka (dokładnie
do Drużna) po trasie Maratonu Elbląskiego. Start odbędzie się dokładnie w
godzinie Maratonu Elbląskiego i w zgodzie ze ściągawką. Dystans do pokonania będzie wynosił 160 km po trasie ME i
jeszcze z 15 km dojazdu do Elbląga. Termin będzie podany z wyprzedzeniem, dostępny
dla wszystkich zapisanych i jeszcze się wahających :-)
Tym razem uczestniczyłem w imprezie z pozycji organizatora (bufet w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim), także fotki są innego rodzaju a i kilometrówka jakby nietypowa maratonowo ;-) Gratulacje dla wszystkich zwycięzców, finiszerów i uczestników.
W taki to sposób poznaliśmy zwycięzców Maratonu Elbląskiego 2022. Ultra królowanie na najbliższy rok objęli: Marcin Chruszczyk i Sylwia Kopaczewska, najlepsi w swoich kategoriach finiszerzy maratonu.
Była to najtrudniejsza - z uwagi na pogodę - edycja imprezy, która przebiegała pod znakiem deszczu i chłodu. Z szesnastu osób które ostatecznie wyruszyły na trasę do mety dojechało 11. Powodami wycofań były nieusuwalne na trasie awarie sprzętu lub kontuzje.
Była to także pierwsza edycja podczas której pojawiła się możliwość obserwowania i kibicowania zawodnikom poprzez serwis BBTracker https://me2022.bbtracker.pl/, po raz pierwszy mieliście na trasie bufety i ciepły posiłek na mecie oraz statuetki dla najlepszych.
Po raz pierwszy Maraton Elbląski miał także formalnego organizatora, zatem bardzo dziękuję Leszkowi Marcinkowskiemu, prezesowi PTTK Oddział Ziemi Elbląskiej, za to że mi nie odmówił i impreza w takim kształcie mogła dojść do skutku
Przy organizacji Maratonu Elbląskiego nieoceniony wkład wnieśli: Marcin Koszyński - autor medalu, numerów startowych i wszystkich grafik, Robert Woźniak i Adam Wadecki, Sklep-Salon Rowerowy Wadecki - obsługa punktu w Białej Górze, Robert Janik, BBTracker - właściciel i obsługujący system BBTracker, Adriana Strukowicz - wsparcie biura zawodów.
Dziękuję także Leszkowi Sarnowskiemu - Staroście Sztumskiemu, za pomoc przy utworzeniu bufetu w marinie Biała Góra nad Nogatem oraz Zbigniewowi Lichuszewskiemu Wójtowi Gminy Rychliki za pomoc w utworzeniu bufetu w świetlicy w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim. Dziękuję także strażakom OSP z Jelonek za wsparcie udzielone zawodnikom na punkcie.
Film dzięki uprzejmości Łukasza Jatkowskiego (LUKE_HS)
Trzecia edycja maratonu Dookoła Dawnego Województwa Elbląskiego
doczekała się zmiany nazwy na bardziej zwartą i zrozumiałą, brzmiącą po prostu Maraton Elbląski, oraz
doczekała się medali dla finiszerów. Pandemia COVID nie ułatwiła większego
rozwoju imprezy, który chodzi mi po głowie – może rok 2022 będzie bardziej
łaskawy?
Edycja 2021 wróciła na ,,kanoniczną” trasę z roku 2019,
czyli zgodną z ruchem wskazówek zegara, ruchem prawostronnym i pokonywaniem
pagórków Warmii nocną porą. Nie da się ukryć, że jest to wersja łatwiejsza :-)
Na starcie zlokalizowanym na elbląskim Placu Słowiańskim
zjawiła się 20 osobowa grupa rowerzystek i rowerzystów zdecydowanych na walkę
ze swoimi słabościami, przeciwnikami i 444 km trasą zawierającą 2200 metrów przewyższeń. Byli wśród nas debiutanci
na takim dystansie – co mnie szczególnie cieszy, bo to impreza z założenia
będąca wstępem do prawdziwych wyścigów ,,ultra”, byli też starszy wymiatacze,
którzy na niejednym maratonie chleb już jedli. Przybyli też goście spoza
Elbląga, ale nadal z terenu dawnego województwa (Sztum, Lichnowy, Malbork). Były
też osoby mające ,,porachunki” z nieukończonych edycji.
Zegar wyznaczający limit na pokonanie tej trasy zaczął cykać
w sobotę o godzinie 19:00 i miał to czynić do godziny 19:00 w niedzielę. Jak
nietrudno policzyć, na pokonanie trasy było równo 24 godziny, czyli doba. Dużo
i mało zarazem :-)
Ulica Browarna i Mazurska wyprowadziły nas z Elbląga, który opuściła
zwarta grupa i stan ten trwał do rozpoczęcia wspinaczki na Wysoczyznę Elbląską
w Kamionku Wielkim. Tutaj szybko uwidoczniły się różnice sprzętowe i
kondycyjne. Pierwszy postój grupa miała
zaplanowany na braniewskim Orlenie i do tego miejsca każdy podążał swoim
tempem, solo lub w grupach. Sprzyjający
wiatr sprawił, że jazda była raczej szybka, dynamiczna, chociaż nie dla
wszystkich. Za Pogrodziem jeden z kolegów (Arek) wymieniał dętkę, zaś drugi (Marcin)
walczył z uszkodzoną oponą, co ostatecznie zakończyło jego udział w imprezie na
tablicy ,,Braniewo”. Cóż, życie.
Gdy dotarłem na
Orlen, zasadnicza część grupy już w najlepsze delektowała się hot-dogami i
faszerowała kawą na krótką, czerwcową nockę. Widać też było w użyciu nogawki i
rękawki, dla mnie to było zdecydowanie za ciepło i co za tym idzie - przedwcześnie.
Do Braniewa dotarłem w towarzystwie dwóch pań M: Marty i
Magdy z których Magda ukończyła edycję 2020 maratonu, a dla Marty to był debiut w imprezie. Debiut
w ramach przygotowań do P1000J, a może i BBT, także plany wyglądają zacnie. Teraz
celem obu bikerek było zmieszczenie się w limicie czasu, bo ta sztuka Magdzie
się rok temu nie powiodła. Trzecia z dziewczyn, Sylwia, Maraton Elbląski
jechała po raz … czwarty i także walczyła o zmieszczenie się w limicie. Jak to możliwe, skoro to była 3 edycja?
Rowerzystka w
roku 2019 walczyła bowiem dwa razy: raz trasy nie ukończyła, drugi raz
próbowała i ukończyła :-). Sylwia do Braniewa przybyła nieco z tyłu, bo jako
jedyna jechała na rowerze MTB z grubymi oponami. Jak już jesteśmy przy rowerach uczestnikach to jeden z dwóch Marków w
peletonie jechał na rowerze poziomym, jak znalazł na żuławską końcówkę trasy,
ja zaś debiutowałem na mojej szosie, dla której to był jak dotychczas rekordowy
przejazd.
Ostatni do Braniewa dotarł Wiktor z Malborka, senior w
naszym gronie, dla którego tego typu dystans też był debiutem.
Za Braniewem ciemności zaczęły gościć na trasie już na
dobre, chociaż były to takie ciemności nie do końca ciemne. Słońce bowiem
płytko chowa się w czerwcu za horyzont i jego poświata towarzyszyła nas przez cały czas
bezchmurnej nocy.
Zawodnicy mieli przykazane zapisywać ślad gps, albo robić zdjęcia
wirtualnych punktów kontrolnych, tak abym mógł zweryfikować poprawność i
samodzielność przejazdu. Nikt nie miał z tym problemu, większość osób jechała
na elektronicznych nawigacjach zapisujących ślad. Głównym założeniem imprezy
było zmieszczenie się w limicie czasu wszystkich uczestników, także tych z tyłu
;-)
Jadąc przez warmińskie, uśpione wioski porównywałem czasy z
pierwszego przejazdu w roku 2019 (edycja 2020 jechała ,,odwróconą” trasę).
Wyglądało to na razie bardzo, bardzo dobrze. Mieliśmy dobrze ponad godzinę
zaliczki po 100 km. Widziałem jednak, że gorąca niedziela na bezleśnych Żuławach
Wiślanych będzie mocno męcząca, pomimo braku górek i ta zaliczka może zostać
szybko roztrwoniona.
Peleton porwał się na grupki, ja jechałem sporo solo, trochę
z Robertem, z Sylwią, minął mnie też Wiktor gdy przez Lelkowem zdecydowałem się
ubrać. Do Pieniężna wjechałem z Sylwią i Robertem i w tym gronie jechaliśmy w
sumie już do końca. Za Ornetą spotkaliśmy na przystanku Łukasza, Radka, Martę i
Magdę i w tym gronie dotarliśmy do Pasłęka, gdzie przeżyłem lekki szok, gdy
tamtejszy Orlen okazał się być zamknięty. Dwa lata temu był czynny, ale byliśmy
na nim sporo później, a teraz … trzeba
było jechać na pobliski Lotos, wydłużając w ten sposób trasę o całe 3 km.
Tutaj sprzedaż była tylko przez okienko, no, ale w realiach
czerwcowej nocy to nie był problem. Co innego w lutym ;-). Catering szedł na
całego, hot dogi, kawa, zapiekanki, jakieś inne wynalazki bo na trasie na zbyt
wiele sklepów nie można było liczyć.
Z Pasłęka trasa prowadziła nowym wariantem, wykorzystującym
równe asfalty do Rychlik i z Rychlik do Myślic. W ten sposób ominęliśmy mocno
zużyty asfalt DW 526 Pasłęk-Myślice na który wrócimy, jak się poprawi :-)
Pagórki Pojezierza Iławskiego ponownie nieco porwały naszą
grupkę, Sylwia w towarzystwie Roberta ciężko walczyła z każdym podjazdem, ja
miotałem się między przodem a tyłem; spotkaliśmy się z powrotem na rondzie w
Przezmarku. W międzyczasie zakończyła się nocka, świt powitał nas stylowymi
mgłami i równie stylową temperaturą +8. Tak jak mgły szybko opadły, tak
temperatura równie szybko zaczęła rosnąć. Sytuację ratował wiatr z kierunków
północnych, co wskazywało, że od zjazdu w dolinę Wisły będzie pod wiatr, ale
chłodny.
Zanim jednak pojawiła się dolina Wisły i Żuławy Kwidzyńskie,
to zaliczyliśmy Kamieniec, Susz i Kisielice, gdzie na stacji benzynowej
nadszedł czas mało wyrafinowanego śniadania. U mnie był to rogal, kawa i … mieszanka studencka.
Za Kisielicami droga prowadziła innym wariantem do Gardei,
także z uwagi na lepszy asfalt. Ten odcinek pokonałem samotnie, tuż przed
zjazdem do Wisły spotykając Magdę i Martę. Teraz z nimi pokonałem sporo
kilometrów, podziwiając ich pewną, spokojną jazdę. Z czasem pojawili się jeszcze Radek i Łukasz,
którzy w Gardei zjechali na chwilę z trasy do sklepu na stacji benzynowej i w
ten sposób zostali z tyłu.
Na Żuławach odżyła też Sylwia i wraz z Robertem dogoniła nas
w okolicach Korzeniewa. Potem jednak trudy jazdy w pełnym słońcu zaczęły powoli
dawać znać i znowu się porwaliśmy. Dziewczyny
razem, ja samodzielnie, Robert z Sylwią, a chłopaki nie wiadomo gdzie
:-)
Za Białą Górą zaczął się najbardziej upierdliwy odcinek maratonu,
bo asfalty okolic Piekła i Mątowów
Małych pozostawiają od lat sporo do życzenia. Tak bardzo, że wygodnie było
jechać odcinek 2 km po nowych płytach betonowych niż po słabiutkim asfalcie.
W Kończewicach przekroczyłem DK 22 i odtąd nawierzchnia była już coraz lepsza. W
Lisewie spotkałem Radka, który stał na poboczu i jak się potem okazało, właśnie
podejmował decyzję o wycofie. Szkoda, ale za już za rok kolejna okazja …
Spokojnie kręcąc i też odczuwając trudy jazdy dotarłem do Nowej Cerkwi, gdzie
zrobiłem sobie lodowy popas w cieniu drzewa.
Chwilę potem wjechałem do Ostaszewa, gdzie spotkałem Roberta
poszukującego … Sylwii. On robił zakupy, podczas gdy ona pojechała, tylko nie
było wiadomo gdzie. A że od dłuższego czasu wiózł na swoich plecach jej
plecaczek z telefonem, to i nie było jak się z Sylwią skomunikować. Normalnie,
Bareja :-)
Niewiele koledze pomogłem, bo Sylwii nie widziałem. Istniało
ryzyko, że pojechała na wał Wisły, bo z Ostaszewa
to taka prosta droga na niego wiedzie. A że miała rower MTB… Gdzie się ostatecznie
podziewała nie wiem, bo spotkałem ją dopiero przed Marzęcinem, w towarzystwie Marty
i Magdy.
Zanim jednak z Robertem ponownie się spotkałem w Tujsku i je
dogoniliśmy, samodzielnie walczyłem z blachosmrodami wracającymi z Mierzei Wiślanej
po długim weekendzie. Mój pas ruchu w jej kierunku był pusty i dziurawy,
jechałem więc środkiem co skutecznie uniemożliwiało jakiekolwiek wyprzedzanie. Droga
Drewnica-Mikoszewo jest w opłakanym stanie, prawdopodobnie przez budowę kanału
żeglugowego w Nowym Świecie.
Przed Mikoszewem zorientowałem się, że po skręcie w prawo
wiatr znowu będzie pięknie napędzał, co czyniło całkiem realnym dotarcie wszystkich
zawodników w limicie 24 godzin. Czując szybką jazdę zjechałem w Jantarze z trasy, aby uzupełnić
kalorie. Droga na plażę była obstawiona
licznymi barami z jadłem wszelakim. Nie czas było jednak biesiadować, najszybciej
dostałem półmetrową zapiekankę i ruszyłem w drogę.
Drogi zjazdowe znad morza zaczynały się korkować, jadąc w
kierunku morza miałem pusty pas.
Wygodnie i komfortowo. Z Jantara droga prowadziła przez Stegienkę, Rybinę i
Sztutowo z powrotem do Rybiny, skąd obrałem kierunek na Tujsk i Marzęcino. W
Tujsku czekał na mnie Robert, z którym rzuciliśmy się za dziewczynami. Wszystkimi
trzema :-))
Tak jak pisałem wyżej, dogoniliśmy je w Marzęcinie, mając
chwilowe prędkości podchodzące pod 40
km/h! Dochodziła godzina 17:30 i tylko kataklizm mógł spowodować
niezmieszczenie się w limicie czasu. Nic takiego się nie stało i o godzinie
18:10 wjechaliśmy do Elbląga, a o 18:20 zameldowaliśmy się na mecie przy
literach ELBLĄG nad rzeką, nomen omen,
Elbląg. 40 minut przed upływem doby, tak
więc udało się wspaniale :-)
Po serii pamiątkowych zdjęć każdy udał się na zasłużony
odpoczynek. Najpierw na zieloną trawę obok liter, a potem do domu :-)
Gratuluję Karolowi zajęcia pierwszego miejsca w tej edycji
imprezy, wielkie brawa dla wszystkich finiszerów a także tych, którym się teraz
jeszcze nie udało, ale próbowali. Uda się za rok.
Z klasyfikacją można zapoznać się tutaj,
a niebawem czeka nas afterek z wręczeniem okolicznościowych medali i naklejek –
poniedziałek, 28 czerwca o godzinie 18:00 w elbląskim Bistro Burger Tatanka.
Zapraszam także kibiców.
GALERIA (z opisem, opowiadaniem i wspomnieniami też)
Druga edycja
maratonu dookoła dawnego województwa elbląskiego została przeprowadzona na
mniej turystycznej, a bardziej odzwierciedlającej kształt województwa trasie.
Czyli jechaliśmy bliżej jego granic niż to było w roku 2019. Dystans maratonu
uległ w ten sposób nieznacznej redukcji, ale że jechaliśmy w odwrotnym niż rok
temu kierunku, to wszystkie podjazdy i hopki wystąpiły w drugiej części
maratonu. A to układ trudniejszy fizycznie niż podjazdy robione ,,na świeżo’’.
Startowy
piątek, 10 lipca, obfitował w emocjonujące wydarzenia pogodowe, zwłaszcza
ulewne deszcze i alarmujące komunikaty RCB o burzach z gradem. Niektórzy z Was
wyrażali obawy w związku z tą sytuacją, ale ja byłem dziwnie spokojny. Cztery
serwisy meteo utwierdzały mnie, że około 19 powinno się zacząć przejaśniać.
Stąd i mój spokój :-).
Tak też
faktycznie było, więc o godzinie 20:05 liczna, 14 osobowa grupa bikerek i bikerów
ruszyła spod katedry św. Mikołaja w gasnący powoli dzień. Wcześniej był czas na
krótkie wypowiedzi dla Elbląskiej Gazety Internetowej Portel i pamiątkowe zdjęcia.
W ruszającej
grupie nie wszyscy mieli zamiar zmierzyć się z całym dystansem maratonu;
niektórzy chcieli sprawdzić się podczas jazdy nocą, jedna osoba kręciła do
Pasłęka, kilka towarzyszyło nam do Wisły. Niemniej, większość podjęła walkę z
dystansem, drogami i własnymi słabościami. Po starcie szybko utworzyły się dwie
grupy, tzw. ścigantów i jadących wolniej. W tej pierwszej byli: Marcin B.,
Marcin K., Karol, Mariusz i lekko nieopatrznie Mateusz.
Prym w
drugiej wiodły rowerzystki Sylwia, dla której to była już trzecia! jazda dokoła
województwa i Magda, debiutująca na tej trasie. Wydaje się niemożliwe, że Sylwia
jechała po raz trzeci, skoro były tylko dwie edycje maratonu, ale po pierwszej
nieudanej próbie, jeszcze w zeszłym roku pokonała trasę maratonu podczas próby
drugiej. Taka niecierpliwa :-) Z dziewczynami kilometry kręcili Leszek, Robert W., Andrzej, Krzysiek i potem Mateusz. Kibicami w początkowej fazie byli Piotr,
Robert K. i Henryk.
Wiatr
sprzyjał nam w początkowych kilometrach i momentami pędziliśmy z prędkościami
ponad 30 km/h. To było dobre tempo podczas krótkiej wycieczki na Mierzeję
Wiślaną, ale na dystansie 400+ już niekoniecznie. Dlatego też zacząłem studzić
,,gorące głowy’’ i stopniowo zwalniać tempo grupki. Temu celowi służył też
pierwszy dłuższy postój na Orlenie w Stegnie, gdzie uzupełniliśmy zapasy
jedzenia i picia. Do Mikoszewa dotarliśmy zgodnie - a nawet 2 minuty przed - z
harmonogramem (22:30), który rozpisałem w celu orientacji zawodników, jak
należy jechać aby zrobić trasę w limicie 24 godzin.
Skręt w lewo
ustawił nasza jazdę wzdłuż Wisły i wiatr w tym momencie na dobre 100 km przestał
nam sprzyjać. Do tego nastała ciemna, pochmurna żuławska noc i to był pierwszy
sprawdzian hartu ducha maratonowej ekipy. Sprawdzian zdany celująco :-)
W Palczewie
zatrzymaliśmy się na krótki postój przy wiatraku, którego tylko zarys było
widać przez drzewa. Dostrzegliśmy jednak, że jedziemy po Wiślanej Trasie
Rowerowej, czyli części EuroVelo 9. Nie wymagało to jednak wspinaczki na wały
Wisły.
Momenty w
których zbliżaliśmy się do potężnych obwałowań królowej polskich rzek było
miłe, bo wtedy wysokie wały dobrze izolowały nas od niezbyt silnego – jak to na
ogół w nocy bywa – ale jednak upierdliwego wiatru. Niebawem przejechaliśmy DK22
w Kończewicach i rozpoczęliśmy jazdę w kierunku Piekła i Białej Góry.
Niespodziewanie – co niezbyt dobrze o mnie świadczy, jako twórcy trasy ;-) - za
Mątowami Małymi pojawiła się droga z betonowych płyt ,,jumbo’’, które jednak
były nowe i równo ułożone nie stanowiły problemu dla cienkich opon niektórych
rowerów jadących maraton.
Dużo
większym problemem była jazda po mocno sfatygowanym asfalcie w Rezerwacie
Przyrody ,,Las Mątawski’’, który już rok temu straszył nas za dnia, a teraz
pokonywaliśmy go w nocy. Na szczęście 4 km odcinek specjalny nie spowodował
żadnych strat.
Potem była
Biała Góra ze swoim stylowym węzłem hydrotechnicznym, któremu sporo urody
przydałaby iluminacja. Tej jednak nie uświadczyliśmy w tym zabytkowym miejscu i
w mieszające się wody Wisły i Nogatu oraz śluzy i wrota popatrzyliśmy sobie w
lekkim świetle księżyca. Był też czas na odpoczynek.
Za Białą
Górą pojawiły się światła Kwidzyna, miasta i celulozy, zlokalizowane na wysokim
brzegu wiślanej doliny, której dołem podążaliśmy. Stopniowo przybliżaliśmy się
do nich, mijając po drodze nowy most przerzucony nad Wisłą i całkiem ładnie
iluminowany. Trasa prowadziła przez Marezę z której widać było z bliska zamek w
Kwidzynie. Do samego miasta nie wjeżdżaliśmy, skierowaliśmy się na Nebrowo
Wielkie z którego obejrzeliśmy sobie widoczną w jaśniejącym coraz bardziej
nieboskłonie panoramę Nowego, położonego po drugiej stronie Wisły.
To był też
kolejny odpoczynek, podczas którego pewne kłopoty zgłosiła Magda. Chłód poranka
dał się jej we znaki, godzina przed wschodem słońca charakteryzuje się
najniższą temperaturą, a na Żuławach dochodzi do tego jeszcze wszechobecna wilgoć.
Na szczęście miała ze sobą dodatkową odzież, która się bardzo przydała a jak do
tego otrzymała jeszcze wsparcie mentalne i żywnościowe kłopoty okazały się do
przezwyciężenia :-). Tak hartuje się stal ;-).
Za Nebrowem przez Okrągłą Łąkę –
gdzie wszystkie łąki są prostokątne lub kwadratowe - zaczęliśmy wydostawać się
z wiślanej doliny i Żuław Kwidzyńskich. Czekała nas spokojna, 1-2 procentowa,
kilkukilometrowa wspinaczka do Gardei położonej już na Pojezierzu Iławskim.
W niej Robert narobił nadziei na
ciepłe śniadanie informując, że lokalna stacja benzynowa przy DK55 jest
otwarta. Otwarta niestety nie była i zostaliśmy ze swoimi zapasami i wizją
śniadania w Kisielicach. Była bowiem godzina 5 rano i nie było możliwości, aby
jakiś sklep był już czynny.
Do Kisielic droga prowadziła z
góry i pod górę, obsadzona była drzewami i jechało się przyjemnie. Ruch
samochodowy nie istniał, nawierzchnia była równa i kilometry łykało się
sprawnie.
I tak to dotarliśmy do Kisielic
(200 km), gdzie na lokalnym Lotosie ujrzeliśmy… brak hot-dogów, brak zapiekanek
i brak czegokolwiek ciepłego za wyjątkiem napojów. Dobre było i to, więc kawa,
herbata została zamówiona, napoje wlane do bidonów i tyle było ze śniadania.
Wyjeżdżając z Kisielic
najechaliśmy na sklep POLOmarket, który okazał się już otwarty i to on zapewnił
nam śniadanie na trawie, a bardziej
polbruku. Polo market-mój ulubiony – cytując klasyka :-))
Ponad godzinny pobyt w
Kisielicach (6:00-7:20) zdemolował grafik gwarantujący dotarcie na metę w ciągu
24 godzin i nie udało się tego już nadrobić pomimo znowu sprzyjającego wiatru –
aż do samego Lelkowa. Teraz należało się skupić, aby jak najwięcej osób
startujących ukończyło maraton i dotarło do Elbląga o własnych siłach.
Niebawem dotarliśmy do Susza,
przez który przejechaliśmy bez zatrzymania. Podążałem w grupie z Robertem, Andrzejem, Magdą i Leszkiem. W
Kamieńcu Suskim poczekaliśmy na resztę grupy, czyli Sylwię, Krzyśka i Mateusza
przed dawnym pałacem rodu von Finckenstein. Dawny ,,wschodniopruski Wersal’’
jest jedną z atrakcji turystycznych na trasie MDDWE, chociaż to ruina.
W Kamieńcu rozstał się z nami
Mateusz, który zaczął mocno odstawać na pagórkowatej trasie odczuwając skutki zbyt szybkiej jazdy na początku,
nocki w siodle i niezbyt dopasowanego roweru. Planował jazdę do Malborka na
PKP, ale wybiłem mu z głowy takie herezje , tym bardziej że do Elbląga przez
Dzierzgoń była prawie taka sama odległość. Dostał namiary na pierogarnię w
Dzierzgoniu – nie wiem czy z niej skorzystał – i ruszyłem w samotną pogoń za
resztą grupy, która nie była łaskawa poczekać na orga ;-).
Dogoniłem ich przed Starym Dzierzgoniem
i tak do wiaduktu w Myślicach tasowaliśmy się na hopkach krainy Kanału
Elbląskiego. Momentami robiło się ciepło, kiedy słońce wchodziło zza chmur, a
według prognoz miało nie wychodzić. Że nie wziąłem w związku z tym kremu
przeciwsłonecznego, to i ze zdejmowaniem nogawek zupełnie się nie spieszyłem –
nie zdjąłem ich aż do mety :-) Długi rękaw miałem zaś od samego początku.
Na zjeździe przy pochylni Kanału
Elbląskiego Buczyniec ustanowiłem rekord prędkości 46 km/h na oponach
szerokości 2,1. Szum szedł okrutny ;-)
Niebawem dotarłem do Pasłęka,
gdzie na Orlenie był kolejny postój cateringowy całej grupy. Tutaj też
pożegnaliśmy się z Andrzejem, który po pokonaniu około 270 km zgodnie z planem
udał się oddać obowiązkom rodzinnym.
Zaś nasza wesoła ekipa rozpoczęła
wspinaczkę w kierunku Warmii, której górek i hopek obawialiśmy się najmocniej.
No, może poza finiszem przez Wysoczyznę
Elbląską :-). Na odcinku do Wilcząt
miałem okazję obserwować pracę w korbach Magdy, która miarowo i z kadencją w
okolicach 90 obrotów na minutę – z nudów
sobie policzyłem :-) – zdobywała po kolei kolejne metry przewyższeń. Tak dobrze
jej szło, że nie próbowałem jej dogonić, aby niepotrzebną gadką nie rozpraszać.
W Wilczętach ponownie uformowaliśmy się w pięcioosobową całość i już do
przedmieść Ornety tak dotarliśmy.
W Ornecie zaplanowałem obiad z
którego wypisał się Krzysztof, najedzony wcześniej. Poprowadziłem grupę do
restauracji Hotelu Pruskiego, gdzie kiedyś w drodze na Pierścień 1000 Jezior
jadłem smakowity makaron. Tym razem nie było to nam dane z powodu … stypy,
która sprawiła, że restauracja nie przyjmowała żadnych zamówień. To był
problem, bo na słodyczach i jakichś bułkach cały czas jechać nie można.
Udaliśmy się zatem do
certyfikowanego hotelu z restauracją „Cztery
Pory Roku”, mającego status Miejsca Przyjaznego Rowerzystom (MPR) szlaku
GreenVelo, który nakarmił nas makaronami, schabowymi, piwem 0% i kawą. I teraz
można było rozpocząć wspinaczkę w górę mapy i pod górę faktyczną :-).
Odcinek do Pieniężna minął jakoś
bez większej historii, chociaż po obiedzie senność zaczęła mnie ogarniać, ale
to jednak ja ogarnąłem senność. Za to odcinek Pieniężno-Lelkowo, który rok temu
był jechany w nocy, teraz zdumiał mnie delikatną, ale jednak 11 km wspinaczką.
Co zakręt to było pod górkę!
Grupa znowu się porwała, a
punktem zbornym stał się sklep w Lelkowie na skrzyżowaniu dróg. Ekipa zamówiła
lody, ja uzupełniłem po raz ostatni już bidony i zaczęliśmy jazdo-walkę z
wiatrem, który na odcinku do Żelaznej Góry nieźle nas potargał.
Odcinek od Lelkowa do samego
Elbląga przywołał wspomnienia MRDP z
roku 2017, kiedy to podróżowałem tą trasą w przeciwnym kierunku. Tymczasem
zajrzeliśmy na nieczynne przejście graniczne w Gronowie, żeby funkcjonariusz
Bartek wyjaśnił nam, dlaczego jest zamknięte ;-). Zamiast Bartka wyszła z budki
jego znacznie ładniejsza zmienniczka i powiedziała nam, co i jak :-).
Postój w Braniewie na Orlenie
wykorzystałem na wykorzystanie drugi raz kuponu: ,,gorący napój 420 ml i lód
Magnum’’. Połączenie na początku jazdy wydawało mi się dość irracjonalne, bo po
co się schładzać gorącą kawą w lipcu? Ależ że od upału byliśmy daleko, kalorie
były potrzebne a taki lód to niezła bomba, no i lepiej było już nie zasypiać na
czekających zjazdach to i kawa weszła gładko.
Pobyt na stacji nieco się
przedłużył, bo Roberto wymienił dętkę w przednim kole i już był gotowy do
jazdy, kiedy to Leszek zastosował swoje patenty co poskutkowało wykręceniem
wentyla presta, zablokowaniem kompresora na stacji, ponownym pompowaniem i
powrotem do … starej dętki z minimalną nieszczelnością, która do samego Elbląga
nie wymagała pompowania. No, ale na zjazdach już się Robert nie rozpędził.
Przez głowę chodziło mi, żeby
dziewczynom ułatwić życie i od Kadyn puścić je dołem, przy Zalewie Wiślanym, do
Nadbrzeża, żeby ominęły największe podjazdy. Spojrzały na mnie w stylu:
,,Kpisz, czy o drogę pytasz’’ i już się więcej z tego typu pomysłami nie
wychylałem :-)). Oczywiście pojechały
górą.
Tymczasem w końcu opuściliśmy
Braniewo i remontowanym odcinkiem DW 504 dotarliśmy do Fromborka. Przed nim
czekał na nas kibic Piotr, który był z nami na początku maratonu i teraz dociągnął się z nami na jego metę. Dzięki za wsparcie!
Końcówkę trasy próbowaliśmy
kręcić razem, ale było to już bardzo trudne.
Także każdy jechał swoim tempem, w grupie spotkaliśmy się pod dębem
Bażyńskiego w Kadynach i w Suchaczu, gdzie Leszek mieszka i tam go
pożegnaliśmy. Tuż przed podjazdem wyjazdowym na Elbląg – wiedział, kiedy się
rozstać ;-).
Na tym nielubianym wzniesieniu
po raz pierwszy użyłem małej tarczy korby, bo już mi się nie chciało cisnąć. I
tak to sobie kręciliśmy młynki, aż ta ostatnia górka została za nami. Teraz
czekał nas szybki zjazd do Kamionka Wielkiego i kilkanaście ostatnich km znowu
po Żuławach Wiślanych.
Tutaj nie zważając na wiejący
,,w mordewind’’ gnaliśmy na metę jak konie do stajni co siano poczuły. Ostatni
postój to rampa na skrzyżowaniu Mazurska/Odrodzenia, gdzie Roberto odbił do
siebie nie męcząc już opony ponad miarę, a pozostali domknęli okrążenie
województwa elbląskiego pod katedrą św. Mikołaja na Starym Mieście. Czyli tam,
gdzie wszystko 25 godzin i 39 minut temu się rozpoczęło. Byliśmy na mecie!
Pożegnalna fotka zakończyła tą
ciekawą wycieczkę, elbląskie grono ultra ponownie się powiększyło i jest w nim
coraz więcej dziewczyn – teraz doszła Magda. Tak, na marginesie, liderem płci
pięknej w Elblągu jest Marta – bikerka, która kilka dni temu pokonała 1200 km Maratonu
Wisła. Liczę, że kiedyś zaszczyci nas i na asfaltach MDDWE. Dziewczyny na
rowery!
Ekipę ścigantów poproszę o
podanie, w jakiej kolejności przybywaliście na metę – bo nie była to jedna
grupa, jak słyszę i widzę ;-)
Dziękuję Wam wszystkim za
obecność, trud włożony w pokonanie niełatwej przecież trasy i wspólne kręcenie
przez tyle godzin. Finiszerom w limicie czasu gratuluję utrzymania wysokiego
tempa jazdy i reżimu postojowego. Wahającym się i tym co się nie udało mówię –
za rok zrobimy MDDWE po raz trzeci. Trenujcie :-)
Idea przejechania trasy dookoła dawnego województwa elbląskiego
narodziła się po uzyskaniu informacji z elbląskiego oddziału
PTTK, że taka trasa powstała i jest nawet odznaka za jej pokonanie.
To było gdzieś tak z dwa lata temu. W zeszłym roku kolega Wojtek
zrobił ją etapami a ja już wiedziałem, że z braku czasu trzeba
będzie pokonać dystans w trybie non-stop. Teraz od pomysłu
należało przejść do fazy realizacji.
Na miejsce startu
jechałem już lekko zaniepokojony, ile to z tych 60 osób, które
wykazały zainteresowanie maratonem na Facebooku zdecyduje się
faktycznie stawić na Placu Słowiańskim. Miałem bowiem wrażenie,
że sporo osób klikało odpowiedni przycisk nie dostrzegając, że
to wycieczka na dystansie 447 km a nie 44 km ;-)
Plac Słowiański o
godzinie 20:00 pusty oczywiście nie był, ale kręcący się w
okolicy ludzie mieli także związek z trwającymi Dniami Elbląga,
sporo osób było też w roli kibiców, obserwatorów i zwykłych
gapiów.
Wygłosiłem krótką
przemowę ze stopni fontanny, wykonaliśmy kilka pamiątkowych zdjęć
i można było ruszać w trasę. Ostatecznie ruszyły w nią 22
osoby, które miały różne założenia co do trwania jej długości.
W naszym peletonie pojawiły się też trzy rowerzystki (Joanna,
Sylwia i Marysia) z zamiarem pokonania całej trasy. Wyróżniał się
także jadący na rowerze poziomym Marek.
Ulica Mazurska
wyprowadziła nas z miasta i jeszcze chwilę mieliśmy do rozpoczęcia
zdobywania pierwszych podjazdów na Wysoczyźnie Elbląskiej. Jak to
zwykle bywa peleton rozciągnął się na płaskim jadąc pod wiatr;
Roberto monitorował pędzącą czołówkę, a ja skupiłem się na
zamykaniu grupy.
Pierwszy podjazd za
Kamionkiem Wielkim okazał się trudną przeprawą dla uczestników i
grupa straciła łączność wzrokową ze sobą. Ale że wcześniej
zapowiedziałem, że pierwsza dłuższa przerwa będzie na Orlenie w
Braniewie to – myślę – że nikt nie odczuwał niepokoju z faktu
, że jedzie przez chwilę samotnie. Po podjazdach nastąpiły jak
wiadomo także zjazdy i w ten sposób szybko osiągnęliśmy
Tolkmicko. Czekała na nas jeszcze jedna wspinaczka do Pogrodzia, a
potem to już miały być mniej ekstremalne interwały warmińskiej
ziemi.
Nieco obawiałem się
stanu remontowanej drogi wojewódzkiej 504 na odcinku Pogrodzie
–Frombork, ale okazało się, że spora część nowej nawierzchni
jest już położona, a jazdę urozmaicały postawione tymczasowe
skrzynki sygnalizacji świetlnej. Tutaj też dostrzegłem kolegę
naprawiającego dętkę, ale nie potrzebował on pomocy i poradził
sobie we własnym zakresie.
We Fromborku
pożegnali się z nami zgodnie ze swoim planem Henryk i Łukasz
(pierwszym, który zjechał z trasy był Robert – jeszcze w
Elblągu, potem w Kamienniku Wielkim zawrócił Darecki) a my za
chwilę zameldowaliśmy się w Braniewie.
Na stacji benzynowej
odpoczynek trwał już w najlepsze, tutaj też dołączył do nas
Władek, który z tego miasta rozpoczął objazd województwa
elbląskiego. W nogach mieliśmy 50 km, była godzina 22:30. Przerwa
trwał dobre 20 minut w czasie której zawodnicy pojedli, popili i
odpoczęli. Tutaj też przeżyłem lekki szok poznawczy, gdy
poznałem ciężar roweru ( a właściwie sakw) rowerzystki Sylwii.
Podobno wzięła picie na całą drogę …
Bez zbędnego
zamulania ruszyliśmy dalej na północ w kierunku Gronowa. Spowolnił
nas jednak ośmiotorowy przejazd kolejowy na rogatkach Braniewa pod
którego szlabanami staliśmy dobre kilka minut. Wykorzystałem to do
zrobienia nocnych zdjęć peletonu.
Wiatr w międzyczasie
osłabł prawie zupełnie i odcinek do granicy z Rosją w Gronowie
pokonaliśmy ekspresowo. Po skręcie na Żelazną Górę pożegnaliśmy
się z dobrym asfaltem, który do tej pory mielimy pod kołami
naszych rowerów a zaczął się warmiński miszmasz.
Kolejny postój
nastąpił w Lelkowie, gdzie zmieniliśmy kierunek jazdy na
południowy, który z drobnymi odgięciami towarzyszył nam do
Kisielic. Wiatr stał się naszym sprzymierzeńcem, chociaż
nawierzchnie dróg nie zawsze pozwalały to wykorzystać.
Niebawem minęliśmy
uśpione Pieniężno (100 km – 1:30) i skierowaliśmy się na
Ornetę. Przed tym miastem nastąpiła walka z tracącą powietrze
dętką w rowerze Waldka i upartą oponą, która nie chciała jej
przyjąć. W końcu jednak wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Ekipa czekała na
nas w Ornecie, a że świt był z gatunku zimnych (tylko +6) to i
ruszyliśmy bez zbędnej zwłoki. Za Ornetą pożegnał się z nami
Andrzej, którego założeniem startowym było spędzenie nocy w
siodełku i przez Godkowo i Pasłęk wrócił samodzielnie do
Elbląga.
My tymczasem
mknęliśmy na Wilczęta. Tuż przed tą miejscowością wykonałem
kilka zdjęć klimatycznego wschodu słońca z nisko ścielącymi się
mgłami i wspaniałymi kolorami nieba. To jedna z tych chwil, kiedy
wiesz czemu nie warto spać, jak można jechać.
W Wilczętach
pożegnałem się z Marysią i jeszcze jednym bikerem, którzy
postanowili w tym miejscu zjechać do Elbląga. Maria jechała na
rowerze w stylu roweru miejskiego na którym jednak nie mogła
rozwinąć skrzydeł prędkości (chociaż zrobiła na nim kiedyś
250 km). Wiem jednak, że czeka na nią już rower szosowy, na
którym niebawem pokaże niejednemu facetowi plecy.
Samotnie pogoniłem
więc za oddalającą się grupą zasadniczą, którą dopadłem na
pasłęckim Orlenie (160 km – 5:00). Miałem ochotę na hot-doga,
ale okazało się, że grupa wyczyściła cały zapas ciepłych, a na
nowe trzeba byłoby czekać 30 minut. Zadowoliłem się więc kanapką
na ciepło i kawą.
Wiadomością z
gatunku nieprzyjemnych była informacja, że druga z naszych bikerek,
Sylwia, nie dotarła jeszcze do Pasłęka. Okazało się , że w
Wilczętach pojechała prosto i do Pasłęka jechała na około,
przez Młynary. Samotna jazda w nocy i na nieznanej trasie nie
podłamała w niej ducha i jak ją ujrzeliśmy można było ruszać
dalej. Z Orlenu chyba nie skorzystała :-).
Za Pasłękiem walkę
toczyliśmy ze zmasakrowanym asfaltem drogi wojewódzkiej 526 której
nawierzchnia mogła się chyba tylko podobać Karolowi, który jechał
na fullu z oponami 2,4. Cała reszta ekipy miotała się od pobocza
do pobocza w poszukiwaniu najrówniejszego toru jazdy. A ja zacząłem
zachodzić w głowę, czemu męczę się na Bocasie a Cube na oponach
2,1 i z amorem stoi w domu. Za rok tego błędu nie powtórzę :-)
Po dotarciu do ronda
w Przezmarku (190 km – 7:30) zarządziłem postój, bo istniało
ryzyko, że ktoś pojedzie prosto a należało skręcić w prawo.
Staliśmy dość długo, co Waldek wykorzystał na kolejną naprawę
dętki.
Wkrótce dojechała
reszta grupy, w tym Sylwia z Leszkiem. Zbliżał się czas
rozejrzenia się za miejscem, gdzie będzie można zjeść konkretne
śniadanie i nie miał to być Orlen.
Jako że Robert,
Lucjan i Marcin zameldowali się w Suszu sporo przed nami zostałem
poinformowany, że śniadanie w formie bufetu oferuje znana mi już z zeszłego roku Warmianka. W Suszu (210 km- 8:30)
odbywał się tego dnia triathlon i pewnie dlatego restauracja była
czynna od rana. Służby przepuściły nas warunkowo (jechaliśmy
chodnikiem) i wkrótce zasiedliśmy nad talerzami z jajecznicą,
pomidorami, ogórkami i innymi specjałami dalekimi od hot-dogów.
Ładowanie kalorii odbyło się za całe 17 zł od osoby.
Po śniadaniu
niektórzy zalegli na trawie, ale nie czas był na spanie czy
opalanie. Mieliśmy ponad godzinę opóźnienia w stosunku do planu
zakładającego przejechanie dystansu w 24 godziny brutto.
Kończyły się
powoli pagórki na naszej trasie i przez Kisielice oraz Trumieje
dotarliśmy do Gardei (250 km – 11:11). Słońce zaczęło już
bardzo mocno świecić i należało zadbać o odpowiednie chłodzenie.
W tym celu przydał się lokalny sklep, łaskawie czynny w niedzielę
niehandlową.
Za Gardeją czekał
nas zjazd w dolinę dolnej Wisły i tak rozpoczęła się jazda bez
żadnych wzniesień, czyli po Żuławach – kwidzyńskich – na
dzień dobry. Jako że jechaliśmy teraz na północ, wiatr zaczął
wiać nam w twarz, ale nie były to jakieś silne porywy.
Peleton był już
mocno porwany, tak że do Nebrowa Wielkiego (270 km – 12:17)
wjeżdżaliśmy grupkami. Pojawiły się znaki Wiślanej Trasy
Rowerowej, która niebawem będzie oznakowana w całym województwie
pomorskim. Pod jednym ze sklepów na przedmieściach Kwidzyna (Nowy
Dwór) zebraliśmy się w większą grupę i tak już podróżowaliśmy
do końca. W Kwidzynie odłączył się Robert , który miał
uroczystość rodzinną i o 18 musiał być już w Elblągu a wraz z
nim Lucjan i Marcin. Ten ostatni dołączy do nas na ostatnie 100 km
w Malborku.
A tymczasem
przejechaliśmy u podnóża warownej katedry w Kwidzynie i ruszyliśmy
w kierunku Wisły w Korzeniewie. Dalsza droga wiodła wzdłuż
królowej polskich rzek schowanej za wysokim wałem
przeciwpowodziowym. Na własne oczy ujrzeliśmy ją w Białej Górze,
czyli rozwidleniu z którego swój bieg rozpoczyna Nogat.
Za Białą Górą
(310 km – 14:38) zaliczyliśmy Piekło i nazwa tej miejscowości
dobrze też opisuje jakość asfaltu w jej okolicach i przy
Rezerwacie Las Mątawski. To już był prawdziwy dramat, bo do
łaciatego asfaltu, który towarzyszył nam na większości trasy,
doszły dziury. Tutaj nawet jazda slalomem okazała się dużym
wyzwaniem. Trzaski z mojego roweru dochodziły niesamowite. Na
szczęście nie rozpadł się.
Pora obiadowa
sprzyjała rozmyślaniom, co i gdzie by tutaj zjeść. Bliskość
Malborka ułatwiała planowanie, tylko że z powodu obsuwy czasowej,
nie chcieliśmy zasiadać w restauracji bo obiad dla takiej grupy
trwałby dobrą godzinę. Z uwagi na sporą liczbę osób
debiutujących na długim dystansie nie chciałem, aby nasza jazda
zakończyła się podczas drugiej nocy, kiedy to deficyt snu staje
się niebezpieczny.
Zatrzymaliśmy się
więc na rogatkach Malborka (Grobelno), gdzie jest jeden z
najlepszych Orlenów w naszych okolicach. Poza standardowym menu
można tam zjeść pierogi, wypić świeżo wyciśnięty sok, a nawet
wziąć prysznic jakby ktoś się uparł. Ja postawiłem na pierogi
ruskie i colę i to było dobre ;-)
Malbork (340 km –
16:55) i zamek obejrzeliśmy tylko zza perspektywy Nogatu i tyle
musiało wystarczyć. W Malborku dołączył do nas Marcin,
natomiast jazdę na trasie zakończyła Sylwia, która z powodu
kontuzji tutaj się wycofała w towarzystwie Leszka.
Przed nami było
ostatnie 100 km, z czego było wiadomo, że na ostatnich km wiatr
będzie nam sprzyjał. Była więc szansa na zobaczenie tablicy
,,Elbląg’’ za dnia.
Do Nowego Stawu
przez Kościeleczki prowadzi z Malborka nowa droga rowerowa z której
skorzystaliśmy. Takie rzeczy to tylko w pomorskim. Przez Nowy Staw
przemknęliśmy bokiem, nie zajeżdżając pod sławny ,,ołówek’’
jak i nie mniej sławnego ,,Jędrusia’’ ;-)
Postój zrobiliśmy
w Ostaszewie, gdzie uzupełnione zostały płyny. Bezalkoholowy
Żywiec smakował wybornie. Po przekroczeniu S7 w Dworku wjechaliśmy
w strefę oddziaływania zmotoryzowanych turystów podążających na
i z Mierzei Wiślanej. Wszak były to już wakacje i dodatkowo
jeszcze koniec długiego weekendu. Większość z nich zmierzała w
kierunku Gdańska i Elbląga, toteż do wyprzedzeń ,,na gazetę’’
nie doszło.
Jadąc równym i
dość szybkim tempem dotarliśmy do Mikoszewa (380 km - 19:00),
gdzie po postoju cateringowym grupa włączyła 5 bieg i czując
najwyraźniej bliskość mety przyspieszyła. Momentami jechaliśmy
z prędkościami 27-29 km/h, co sprawiło, że Mierzeję Wiślaną
do Sztutowa pokonaliśmy ekspresowo.
W Sztutowie
pierwszym zjazdem ruszyliśmy na Rybinę, bo to już nie był czas na
podziwianie mostu 4 pancernych i Szkarpawy. W zamian mieliśmy Wisłę
Królewiecką.
Zbliżał się
ostatni trudny odcinek przed nami, czyli wąska i ruchliwa droga
wojewódzka 502 do Nowego Dworu Gdańskiego. Nie chcąc jechać
oponami w większości szosowymi po płytach betonowych z Tujska,
trzeba było odcinek z Rybiny do Żelichowa pokonać w towarzystwie
blachosmrodów.
Obyło się bez
niebezpiecznych sytuacji, chociaż kilku kierowców spieszyło się
nadmiernie. W Żelichowie skręciliśmy na boczny asfalt i w spokoju
dotarliśmy do przedostatniego punktu kontrolnego w Nowym Dworze
Gdańskim (409 km – 20:36).
Przejechaliśmy
przez miasto bez zatrzymywania się, a na postój wybraliśmy
skrzyżowanie przed Marzęcinem. Dla bezpieczeństwa bowiem
(obawiałem się ruchu powrotnego znad morza na odcinku
Marzęcino-Kazimierzowo) zmieniłem koncepcję końcówki trasy i do
Elbląga postanowiłem wjechać od starą drogą krajową nr 7. W tym
celu Marzęcino uwieczniłem tylko na karcie pamięci aparatu, a
całą grupą ruszyliśmy w kierunku Solnicy.
Tam wjechaliśmy na
starą siódemkę, która jest wyposażona teraz w drogę dla rowerów
i ruszyliśmy w kierunku bielącego się wieżowcami na tle
Wysoczyzny Elbląskiej Elbląga. Piękny widok po dobie jazdy. W
Jazowej wjechaliśmy z powrotem do województwa
warminsko-mazurskiego, które 20 lat zastąpiło województwo
elbląskie. W Kazimierzowie odbiła na Bielnik II Joanna, ostatnia z
trzech rowerzystek które śmiało podjęły trud przejechania
maratonu. Jej jedynej udało się to za pierwszym razem. No, ale
trudno się dziwić, skoro dziewczyna potrafi przebiec non-stop 240km ale też dysponowała najbardziej stosownym do
tego rowerem!
W zamian dotarł do
nas Darecki, który miał do nas dołączyć o poranku w Pasłęku,
ale trochę mu się przesunęło. Ale co tam :-)
Chwilę potem
minęliśmy tablicę ,,Elbląg’’ co Karol skwitował uniesieniem
ręki w górę. Dobrze znam ten gest z moich różnych powrotów do
Elbląga i podejrzewam, że debiutujący na długim dystansie biker
czuł wielką radość i dumę.
Zatrzymaliśmy się
na skrzyżowaniu Trasy UE i Nowodworskiej aby wykonać pamiątkową
fotografię finiszerów. Była godzina 21:40, czyli nasze opóźnienie
w stosunku do planu wyniosło dokładnie 100 minut. Do zamknięcia
pętli w Braniewie szykował się Władek, bo tam rozpoczął jazdę
z nami. Niestety, musiał zrobić to samotnie. Reszta ekipy udała
się na zasłużony wypoczynek, chociaż ja zbyt długo nie pospałem,
bo już o 5:30 siedziałem z rowerem w pociągu do Ostródy.
Podsumowanie:
W jedną dobę
elbląskie grono ultrasów powiększyło się dwukrotnie. Do 7 osób
(Robert, Krzysiek, Mariusz, Leszek, Marek, Sławek, Marecki)
dołączyło drugie tyle (Joanna, Władek, Karol, Marcin K, Marcin B,
Wojtek i Roman). To było podstawowe założenie imprezy, aby
pozwolić i pomóc chętnym osobom do podjęcia wyzwania, które
tylko na pierwszy rzut oka wydaje się z gatunku ,,mission
impossible ‘’. Cel ten został osiągnięty w 200%.
Tak niespodziewany i
wspaniały odzew elbląskiego środowiska rowerowego zmusza wręcz do
podjęcia wyzwania organizacji maratonu w przyszłym roku. Kocham
taki mus :-)
Należy także
wspomnieć o osobach, które ruszyły z Placu Słowiańskiego z
zamiarem sprawdzenia najpierw jak się czują w jeździe nocnej, albo
na krótszym dystansie. To także wyszło bardzo dobrze i myślę, że
takie etapowanie długich dystansów jest najlepszym sposobem na
zostanie w pełni świadomym ultrasem i pokonanie w końcu bariery
1000 km.
Odrębny akapit
należy poświęcić naszym trzem rowerzystkom w peletonie. Sukces
Joanny nie dziwi, biorąc pod uwagę jej wielkie doświadczenie w
biegach maratonowych i znajomość własnych możliwości. Sylwia po
odchudzeniu roweru i jeździe bez sakw także nie będzie miała
większych problemów na długich dystansach. Jej bojowy hart ducha
wykona połowę roboty, nogi wykonają drugie 50 %. Marysia po
zmianie roweru na szosowy będzie w stanie jechać nieco szybciej i
wtedy także z tak mocną głową ukończy niejeden maraton.
Jeszcze raz dziękuję
Wam za wspólne spędzenie czasu na trasie i moc pozytywnych emocji.
Zapraszam na środowy afterek!