Dane wyjazdu:
Temperatura:30.0
Wtorek, 18 września 2018 ·
| Komentarze 6
Trasa: ZŁOCZEW-Nowa Brzeźnica-Janów-Mirów-Zawiercie-Ogrodzieniec-Olkusz-Trzebinia-Zator-Zawoja-Czarny Dunajec-Ząb-Murzasichle-BUKOWINA TATRZAŃSKA
GPS (całość)
MAPA (całość)
GALERIA (z opisem, całość)
>>>
DALEJ>>>
O 1 w nocy ruszamy w trasę opuszczając zaspany Złoczew.
Niebawem przejeżdżamy przez Stolec, miejscowość, która budziła mój uśmiech już
na etapie uczenia się trasy maratonu. Biorąc pod uwagę panujące ciemności,
można by strawestować, że byliśmy w czarnej d...ie.
W prawdziwej czarnej d… znalazł się w Osjakowie Stasiu,
który ze spokojem mi tam zakomunikował, że na kwaterze w Złoczewie zostawił …
portfel. 25 km w plecy x 2 to 50 km w gratisie. To się nazywa dokręcanie do
1000 km ;-). Ryzyka, że portfela nie znajdzie, nie było także nie musiał
szaleńczo pędzić.
Pożegnałem zatem kolegę, obiecując sobie ponowne spotkanie i
ruszyłem ku wschodzącemu słońcu.
Zatrzymałem się w Pajęcznie aby uwiecznić elegancko iluminowaną szkołę.
Od Nowej Brzeźnicy poruszałem się drogą znaną z
maratonu-pielgrzymki
do Częstochowy, który w dawnych czasach posłużył do uzyskania kwalifikacji do
pierwszego BB Tour 2010. Nie trwało to jednak długo, bo trasa MPP jest zawsze
układana z maksymalnym ominięciem dużych miast i rozpoczęło się wielkie mijanie
Częstochowy.
W Nowym Broniszewie zarządziłem sobie przerwę śniadaniową
przy lokalnym sklepiku z ciepłymi pączkami, drożdżówkami i kefirem w roli
głównej. Po śniadaniu byłem gotowy na
jurajskie podjazdy.
Przecudnej urody pogoda dodawała mocy i można było się
zacząć zastanawiać, gdzie tutaj najlepiej szukać serwisu rowerowego. Po głowie
chodziło mi Zawiercie, którego opłotkami prowadziła trasa ale jak to na
opłotkach – poza sklepami spożywczymi niczego tam nie znalazłem. A do centrum
szkoda było mi czasu, aby zjeżdżać. Zapowiadała się trzecia nocka w trasie i to
w pełnych górach, więc cenna była każda minuta.
Pierwszy raz tak naprawdę przemierzałem Jurę Krakowsko-Częstochowską
więc z ciekawością rozglądałem się na boki, fotografując różne obiekty, które
zobaczyć możecie w galerii.
Rozpoczęła się jazda interwałowa, a pierwszy podjazd który
utkwił mi w pamięci to wspinaczka od Złotego Potoku w kierunku Niegowej. Dobre
asfalty pozwalały, mimo awarii, puścić się z góry bez zbędnego hamowania.
Podjazdy swoim charakterem przypominały Wysoczyznę Elbląską, więc czułem się
jak u siebie.
Niebawem przekroczyłem CMK pod Górą Włodowską i w
oczekiwaniu na ewentualne Pendolino zjadłem sobie II śniadanie ekspresu się nie
doczekawszy. Zaraz potem były Włodowice w których zaliczyłem krótką skuchę
nawigacyjną, bo drogowskazy na zamek w Morsku brzmiały interesująco. Ten jednak
musi poczekać na moje odwiedziny jeszcze jakiś czas.
Niebawem przeleciałem przez wspomniane peryferie Zawiercia i
rozpocząłem lekką wspinaczkę w kierunku zamku Ogrodzieniec. Ten akurat już
miałem okazję
w tym roku widzieć, więc pokusa turystyczna postoju zmalała. A że przed
Podzamczem doszedł mnie w końcu
Stasiu w doborowym towarzystwie Anity to i o postoju zupełnie zapomniałem.
Wspólnie dojechaliśmy do Podzamcza, a chwilę potem do
Ogrodzieńca i pojawiliśmy się na DW 791 prowadzącej w kierunku Olkusza.
Skończyła się cicha jazda, bo droga była już opanowana przez poniedziałkowo
obudzone blachosmrody.
Po minięciu tablicy oznajmującej wjazd do województwa
małopolskiego, ostatniego na trasie MPP, pojawił się elegancki podjazd na
którym zostawiłem daleko w tyle Anitę i Stasia. Potem czekał szybki przelot
przez Klucze z fabryką chusteczek, papierów, ręczników i innego ustrojstwa
kuchenno-łazienkowego i kolejna wspinaczka do Olkusza oraz szaleńczy zjazd tamże.
Pojawiły się też drogowskazy kierujące na Pustynię Błędowską,
którą kiedy tylko miałbym odpowiedni zapas czasu, odwiedziłbym na pewno. Cóż,
zapasu nie było …
W Olkuszu wykorzystałem wiedzę mieszkańca, który wskazał mi
serwis rowerowy, znajdujący się idealnie przy trasie maratonu. Do tego w
pobliżu miałem Biedronkę, McDonalds, Circle K i jeszcze centrum handlowe na
dodatek. A pora była wybitnie obiadowa :-)
W
serwisie Gianta głośnym okrzykiem oderwałem serwisanta od jakiegoś koła i na jednym
wdechu opowiedziałem mu swoją historię. Skupiłem się zwłaszcza na tym, że czas
leci. O dziwo zrozumiał mnie całkowicie i już po chwili moje koło siedziało w
centrownicy. Ja zaś ruszyłem na obiad w kierunku złotej litery M, bo nie ma to
jak 1000kcal Big Mac’a z frytkami. Nie zapomniałem też o chłopaku wymieniającym
mi ekspresowo szprychę, bo usługi ekspresowe muszą być bez dwóch zdań
odpowiednio wynagradzane.
I tak to spokojnie pałaszując obiad przyglądałem się pracy
profesjonalisty wartego w tej sytuacji każdych pieniędzy i każdego posiłku
:-).
Już po chwili dysponowałem w pełni sprawnym rowerem i
hamulcem z tyłu też. Można było opuszczać Olkusz i ruszać dalej na południe. Na
celowniku była Trzebinia – nie muszę dodawać, że były to okolice zupełnie mi
dotychczas nieznane.
Droga do niej prowadziła raczej z góry, bo Jura została już
z tyłu, a trasa maratonu zbliżała się do doliny Wisły pod Zatorem.
Uatrakcyjnieniem banalnego i nadal samotnego pedałowania był telefon od Roberta
Janika w sprawie lokalizatora, który – jak to u mnie robi się już tradycją –
zamilkł. Powodem był brak zasilania i Robert zasugerował, aby podłączyć go do
mojego powerbanka. Na nim miałem już ładowaną komórkę oraz własny GPS, więc
trudno było tę prośbą spełnić.
Na konieczność dokumentacji trasy rozpocząłem fotografowanie
punktów kontrolnych, czyli sprawdzoną od czasu MRDP 2013 najlepszą metodę kontroli
przejazdu trasy. Ta elektronika nas kiedyś zgubi …
Za Trzebinią trasa już zupełnie się wypłaszczyła i do Wisły
pod Zatorem dotarłem szybko i sprawnie. Królowa w tym miejscu jest wąska i
niepozorna, zupełnie niepodobna do jej wersji na Żuławach Wiślanych. Wiedziałem
też, że od tego momentu czeka mnie już tylko jazda w górę. Lekko licząc 150 km
podjazdów ;-)
Najpierw jednak czekała DK 44, której trzy kilometry trzeba
było zaliczyć. Warto jednak było, bo most kolejowy na Skawie w jej pobliżu wart
było rzucenia okiem. Skawę miałem
zresztą okazję jeszcze oglądać, bo doliną tej rzeki jeszcze jakiś czas
prowadziła trasa.
Od punktu kontrolnego w Woźnikach płaskie się skończyło i
zacząłem zbierać metry pionowe. Woźniki, a potem zwłaszcza Witanowice – na
szczycie których zdałem relację telefoniczną z imprezy mojej rodzince, dały mi
odczuć trudy imprezy.
Trochę żałowałem, że trasa omija Wadowice, które były na
wyciągnięcie ręki, ale ideą tego maratonu jest jak najstaranniejsze omijanie
dróg krajowych. Turlałem się więc drogami bocznymi, kilka razy borykając się
nawigacyjnie i zasięgając języka w mapach smartfona, którego od dwóch tygodni starałem
się nauczyć i okiełznać.
Zmęczenie zaczęło narastać.
Do tego stopnia, że przed zjazdem, którego nie byłem pewien, wolałem
zajrzeć do gospodarstwa i upewnić się, że jazdę w dobrym kierunku. I tak to w
końcu dotarłem do znanego dotychczas z okien pociągu zbiornika retencyjnego na
Skawie Świnna Poręba, tudzież Jeziora Mucharskiego.
Odpoczywając przed najlepszymi pojazdami trasy MPP zrobiłem
krótką sesję fotograficzną, podczas której dojechali Anita i Stasiu, których
nie opuściłem już prawie do samej mety.
Wspólnie pokonaliśmy podjazd do Tarnawy Wyżnej i przez
Krzeszów zjechaliśmy do Stryszawy. Na tym zjeździe 1-2 centymetry dzieliły mnie
od gleby życia, kiedy to przy prędkości dobrze ponad 50 km/h dostrzegłem w
zapadającym zmroku jedyną chyba dziurę na trasie całego maratonu usytuowaną na
środku drogi. Nie jechałem jeszcze na
lampach PROX’a i dlatego zobaczyłem ją w ostatniej chwili. Przednie koło ją
ominęło, natomiast tylne złapało krawędzią obręczy.
Oględziny w Stryszawie pod sklepem, gdzie zrobiliśmy zakupy
na noc i ubraliśmy się stosownie do okoliczności, przyniosły wiadomość, że mam
pękniętą obręcz. Szprychy wytrzymały.
Chyba wolałbym na odwrót :-)
Tymczasem rozpoczął się podjazd na przełęcz Przysłop między
Stryszawą a Zawoją. Robiłem ją już dwa
razy, ale zawsze od strony Zawoi. Teraz
nowy asfalt znacznie ułatwił pojazd, a zjazd z uszkodzoną obręczą i tak był
spokojny. Zawoja, podobno najdłuższa i największa wieś w Polsce faktycznie
ciągnęła się i ciągnęła, a wraz z nią podjazd pod przełęcz Krowiarki, czyli
zdobywaliśmy Babią Górę. Prawie. Na
przełęczy byliśmy o 22. Pierwotny plan przewidywał bycie o tej porze już na
mecie zawodów do której było stąd 80 km …
Chwilę potem rozpoczął się zjazd, z którego pamiętam
przeraźliwe zimno i to nie w palce dłoni, które są moim najsłabszym punktem
cieplnym w niskich temperaturach, ale całego ciała. Zupełnie nie pamiętam, jak
dotarłem do Jabłonki, ale pamiętałem, żeby skręcić w kierunku Orlena
znajdującego się w tej miejscowości i nie pojechać DK7 na Słowację.
Na Orlenie czekająca ze Stasiem Anita poratowała i chyba
zasponsorowała małą kawę, bo ze mną było całkiem słabo i kryzys trwał w
pełni. Grzali się tutaj też inni bikerzy i niebawem spora grupa ruszyła na
ostatnie kilometry. Ja wraz z nimi, bo kawa poczyniła cuda. Przez Czarny
Dunajec przejechaliśmy bez zatrzymywania rozpoczęliśmy jazdę bokami w kierunku
Zębu. Jazda łagodnym podjazdem
zakończyła się ostrą wspinaczką do wsi Kamila Stocha, podobno najwyżej
położonej w Polsce.
Do szału doprowadzał mnie oświetlony koniec podjazdu, bo z
dołu to wydawało się, że wspinamy się prosto do nieba. Lampy były tak
nierzeczywiście wysoko, że koniec wspinaczki wydawał się nieosiągalny. W końcu
jednak Ząb został zdobyty i nastąpił zjazd do Poronina. Ktoś tam sugerował aby
olać mijankę i tory kolejowe pokonać skrótem pieszym, ale większość pojechała
zgodnie z wytycznymi orgów.
W Poroninie ciężko było poznać co się dzieje i jak jedziemy,
bo miasteczko było rozkopane ale w końcu je opuściliśmy kierując się na Murzasichle. To miał być ostatni konkretny podjazd na
trasie i wjazd na teren TPN.
Ciągnęła się ta wieś i ciągnęła, ciągnęliśmy się i my, aż
wreszcie ja odpadłem. Stwierdziłem, że muszę położyć się spać na chwilę, bo
inaczej nic z tego nie będzie. Stasiu i
Anita byli odmiennego zdania, ale ja już ich nie słyszałem. Zaległem na przystanku w pozycji
regulaminowej i zasnąłem.
Za długo nie pospałem, bo połowa września to już nie jest
pora na spanie
saute w górach. Siadłem
na siodełku, ale to jeszcze nie było to. Dla urozmaicenia ruszyłem ,,z buta’’
do skrzyżowania z drogą Zakopane-Łysa Polana. I tak to pieszo wszedłem na teren
Tatrzańskiego Parku Narodowego, ale biletu nie kupowałem.
To tuptanie obudziło mnie dokumentnie i od drogowskazu: Łysa
Polana 12, byłem już gotowy jechać. Bliskość mety była już wyczuwalna i w ciągu
godziny dotarłem do celu, czyli Schroniska Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej.
Zalogowałem się w biurze zawodów we wtorek o 5:10 (3 godziny
50 minut przed upływem limitu 72 godzin) i po konsumpcji dwóch żurków oraz
odebraniu medalu ruszyłem na pokoje, dołączając w pokoju do pogrążonego w śnie Łukasza
Tymoszuka, czyli forumowego
Yoshko, który
dotarł na metę nieco szybciej razem z Anitą Ignaczak i Stasiem Piórkowskim o
godzinie 4:00.
Wstający powoli dzień nie utrudniał szybkiego zaśnięcia, za
to niezłym przerywnikiem było wejście jednego z organizatorów bodajże około godziny 8 z
grzeczną sugestią szybkiego opuszczenia pokoju i przeprowadzki do innego, bo,, inna
grupa, rezerwacja i ogólnie wypad’’. To była jedyna rysa na perfekcyjnie
zorganizowanym maratonie, bo dalsze spanie po przejściu do innego budynku schroniska
już nie mogło się powieść.
Nie było jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło ruszyłem
na śniadanie, potem na oscypki nieopodal schroniska, następnie lekki spacer a
potem na obiad w schronisku. Wszystko to w bezpośredniej bliskości urzekającej tatrzańskiej
panoramy i powietrza. Integrowałem się
też z przybyłymi na metę nieco po limicie Arkiem (Wąski) i Karoliną (
Linus),
Stasiem i Anitą oraz kilkoma innymi osobami, które jeszcze w schronisku przebywały.
W końcu nadszedł czas na pożegnanie się, spakowanie dobytku i
wyruszenie do Krakowa na pociąg do domu. Z Zakopanego bowiem pociągi nie
jeździły, a nawet gdyby jeździły to ja już miałem bilet z Krakowa kupiony.
Zapowiadała się czwarta nocka w trasie, okrężnej trasie do stolicy Małopolski.
Byłem gotowy, pomimo pękniętej obręczy …
>>>
DALEJ>>>