INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.92 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2019

Dystans całkowity:1698.00 km (w terenie 7.00 km; 0.41%)
Czas w ruchu:71:40
Średnia prędkość:19.12 km/h
Maksymalna prędkość:74.00 km/h
Suma podjazdów:15258 m
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:73.83 km i 10h 14m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
479.00 km 0.00 km teren
24:37 h 19.46 km/h:
Maks. pr.:66.00 km/h
Temperatura:33.0
Podjazdy:5230 m

GÓRY MRDP - III ETAP

Poniedziałek, 26 sierpnia 2019 · | Komentarze 4

Trasa: BUKOWINA TATRZAŃSKA-Krościenko nad Dunajcem-Piwniczna Zdrój-Tylicz-Banica-Małastów-Sękowa-Krempna-Tylawa-Komańcza-Wetlina-Ustrzyki Górne-Krościenko-Arłamów-PRZEMYŚL

GPS (całość)

GALERIA (z opisem)

GALERIA  (Łapszanka)



Z uśpionego schroniska wymknąłem się jak dobrej klasy złodziej, cichutko i niepostrzeżenie o 3:30 rano. Ciepła noc sprawiła, że zjazd przez Bukowinę do Brzegów nie wychłodził mnie zupełnie, a dwa wolno biegające ,,pieski’’ wielkości cielaków sprawiły, że zjazd pokonałem z prędkością podjazdową. I w sumie dobrze wyszło, bo na Łapszance byłem o godzinie 4:40, czyli dobrą godzinę za szybko. Coś mi się pomyliło …

W drodze na tą wspaniałą przełęcz zaliczyłem podjazd ,,Harnaś’’ znany z trasy Tour de Pologne. Na krótkim odcinku licznik zwariował i pokazał mi 22% nachylenia. Ja rower pchałem tak już od 15 %, bo mi przednie koło uniosło się do góry. I to było drugie, i ostatnie pchanie na tegorocznej edycji GMRDP. Siedząc na trawie hal na Łapszance i napawając się coraz wyraźniejszą panoramą Tatr spędziłem tam prawie 2 godziny, zupełnie ignorując limit 96 godzin w którym pierwotnie chciałem się zmieścić. W końcu to był urlop :-). Zresztą, nie ja jeden tam się pojawiłem na wschód słońca – było kilku kierowców samochodów, dwóch pieszych i koło gospodyń wiejskich.

W końcu trzeba było jednak ruszać dalej, bo co za dużo to niezdrowo. Długi zjazd w zasadzie do samej Niedzicy, który w roku 2015 był podjazdem w kierunku Łapszanki , przerwałem tylko na postój w Łapszach Niżnych, gdzie w sympatycznej budce piekarnio-cukierni zatrzymałem się na śniadanie. Konsumpcję uprzyjemniła mi rozmowa z miłą sprzedawczynią, która złapała się za głowę jak usłyszała skąd jestem i w jakiej imprezie biorę udział.

Jadąc dalej zaliczyłem krótki podjazd ze Sromowców w kierunku Hałuszowej, która jako przełęcz Osice dała mi się we znaki w roku 2015. Teraz było zupełnie inaczej, bo podjazd był zjazdem i do Krościenka pędziło się elegancko. Po drodze obejrzałem stado pienińskich owiec, którym zarządzał jednohasłowymi zwrotami baca i jego równie profesjonalny, czworonożny przyjaciel. Gdy mimo to czarny baran, czy też może czarna owca zbytnio zbliżył się do drogi, ryzykując przyspieszone zostanie baraniną, to i ja wkroczyłem do akcji. Baca podziękował mi uśmiechem.

Od Krościenka nad Dunajcem do Tylicza trasa GMRDP prowadziła – umownym rzecz jasna – szlakiem wytwórni wód mineralnych z których te okolice słyną. Kinga Pienińska, Piwniczanka, Muszynianka, Galicjanka czy Kropla Beskidu to napoje, które zna cała Polska. A że upał dalej trzymał 33-36 stopni to i woda szła jak woda. Na siebie i w siebie.

Od Krościenka jechałem piękną trasą widokową wzdłuż Dunajca, dobrze znaną już z kilku poprzednich wyjazdów. Płynną jazdę nieco utrudniały prace drogowe, ale mając amortyzator i dość pancerne opony mogłem korzystać z niewykończonych odcinków jezdni czy też poboczy. Minąłem Łącko, reklamujące się jako ,,stolica małopolskich sadów’’ i wjechałem na kolejną terra incognita, zaplanowaną przed Daniela, jako mijanka Starego Sącza i zbieranie kolejnych podjazdów do kolekcji. Zwłaszcza jeden, po przekroczeniu Dunajca, wprawił mnie w mocne zdziwienie, bo znajdował się na nowym szlaku Vel o Dunajec i miał na tabliczce podane, że wynosi … 19%. W zasadzie od razu chciałem schodzić z roweru, ale pomyślałem sobie, że coś chyba jest nie tak z oznakowaniem, bo takich gór na trasach rowerowych się nie projektuje. I faktycznie, podjechałem to w siodle, także z pewnością 19-tki nie było. Licznik pokazał mi 14% :-).

Nagrodą były piękne widoki na Dunajec, jakże odmienne od jazdy DW 969, kiedy to Dunajec miało się na jednym poziomie z drogą. Velo Dunajec to w ogóle miejscówka warta oddzielnego wyjazdu. Jak już szlak się skończył prowadząc, zgodnie z nazwą, wzdłuż Dunajca, to od Gabonia zaczęły się interwały Beskidu Sądeckiego. Niektóre całkiem okazałe. Walka z nimi i upałem zakończyła się dynamicznym zjazdem do Rytra na DK87, czyli w dolinę Popradu, który z lewej a potem z prawej strony towarzyszył zawodnikom aż do Muszyny. W tą stronę zdarzyło mi się jechać po raz pierwszy, więc z ciekawością podziwiałem panoramy , które w roku 2013 i 2015 miałem za plecami. Droga była ta sama, ale nie taka sama.

Na drodze dużo się działo, na torach kolejowych obok drogi także, na nudę więc nie było co narzekać. I tak sobie pokonywałem powoli kolejne hopki mijając uzdrowiska Piwniczna Zdrój, Łomnica Zdrój Żegiestów Zdrój i obserwując momentami jak ludzie moczą nogi w Popradzie i szukają skrawka cienia. W takich to okolicznościach przyrody spotkałem Krzyśka, znanego blogera spod znaku Bikestats. Planując obiad w Muszynie i co najmniej dwu godzinną sjestę po nim rzuciłem mu hasło, czy by się nie przyłączył. Jazda w taki upał była w moim wykonaniu mało efektywna i należało najgorętsze godziny przeczekać. A że pora była obiadowa …

Krzysiek się zgodził i w ten sposób wylądowaliśmy w Muszynie na obiedzie. Knajpka sprawdzona rok wcześniej podczas rodzinnego wypadu okazała się dobrym wyborem i teraz. W zajeździe ,,U Hutka’’ przeczekaliśmy najgorętsze godziny wtorkowego żaru, z miejsca zamawiając zimnego Żywca 0%, a potem coś do jedzenia. Ja posiliłem się żurkiem i pierogami ruskimi. Wyjeżdżając z Muszyny – Puntu kontrolnego nr 8 - zajrzeliśmy jeszcze do sklepu zaopatrzyć się w wodopój, bo powoli opuszczaliśmy cywilizację i zaczęła się wspinaczka w kierunku Beskidu Niskiego, czyli dla odmiany, najmniej zurbanizowanych polskich gór. Bez stacji paliw, bez sklepów co i rusz, bez ludzi.

Przed nami była góra Piorun i sławna Banica, ale w wersji zjazdowej. Bułka z masłem. Piorun został wciągnięty piorunem a Banica bez podjazdu jest tylko zwykłą Banicą. W ten sposób opuściłem Beskid Sądecki gubiąc gdzieś Krzyśka po drodze.
Niebawem skręciłem z trasy poznanej wcześniej i wjechałem na nowe asfalt Beskidu Niskiego wypatrzone przez ojca dyrektora Daniela Śmieję. Jadąc przez Kwiatoń i Gładyszów, które odwiedziłem podczas moich pierwszych rowerowych odwiedzin w roku 2000, mijaliśmy też ruchliwą DK 28 Ropa-Gorlice. W prezencie dostaliśmy jeszcze przełęcz Małastowską, którą po raz pierwszy zdobywałem w strugach deszczu o którym teraz można było tylko pomarzyć.

Przed przełęczą nawiązałem kontakt z jedyną zawodniczką na trasie GMRD, Gośką z Łodzi. Kilka kilometrów razem przejechaliśmy, rozstając się dopiero przed Krempną, gdzie ona miała zaplanowany nocleg. Wcześniej jeszcze zaliczyliśmy przeprawy na remontowanych mostkach na DW 993 między Gorlicami a Nowym Żmigrodem. Tym razem kładki dla pieszych były.
Przed zjazdem z tej drogi w kierunku Krempnej, która także była nowością na trasie GMRDP zatrzymaliśmy się większą ekipą we wsi Pielgrzymka, gdzie był sklep i to czynny o godzinie 20. W Beskidzie Niskim takie okazje trzeba wykorzystywać, więc zrobiłem od razu zakupy na środowe śniadanie.

Późną obiadokolację zaplanowałem w Kątach gdzie – dzięki miejscowym to wiedziałem – była czynna restauracja o wszystko mówiącej nazwie ,,Chono tu’’. Jak chono, to chono. W oczekiwaniu na sałatkę sączyłem zimnego Lecha 0% i rozmawiałem z dwoma ciekawymi imprezy lokalsami. Jeden z nich miał doświadczenia kolarskie, tylko – jak to powiedział – na nieco krótszych dystansach . Po sałatce z łososiem zarządziłem dokładkę w postaci pizzy margherity, bo w sumie nie było wiadomo kiedy znowu coś ciepłego uda się upolować. Do cywilizacji w Komańczy albo Cisnej było tak daleko.

Pożegnałem się w końcu z Kątami i przez uśpioną Krempną będącą punktem kontrolnym nr 9 drogami Magurskiego Parku Narodowego pożeglowałem w ciemną noc Beskidu Niskiego. Zastanawiając się czy dojadę do wschodu słońca bez spania dotarłem na Tylawy, gdzie na chwilę pojawiły się jakieś samochody na prowadzącej z granicy w Barwinku DK 19. Po chwili trasa jednak skręcała na wschód i prowadziła znowu opustoszałymi drogami w środku nocy.

Jak głowa zaczęła mi spoglądać w kierunku mijanych przystanków autobusowych to już wiedziałem, że do 6 rano to ja bez krótkiej drzemki nie dojadę. Tak więc w Wisłoku Wielkim wbiłem się na przystanek, rozłożyłem folię NRC by Karrimor, czyli dwumetrowy pomarańczowy worek na śmieci, trochę tylko mniej szeleszczący od zwykłej NRC i poszedłem spać. Po dwóch godzinach wstałem, nakarmiłem zakupami z Pielgrzymki lokalnego kota oraz siebie i ruszyłem na Przemyśl. Dostrzegłem też brak jednego z litrowych bidonów Isostara i do dziś mam zagwozdkę, czy wypadł mi gdzieś czy też komuś się spodobał?

Do Komańczy daleko już nie było, przeleciałem przez śpiące miasteczko i wjechałem w Bieszczady. Do głównych przełęczy na trasie, Wyżnej i Wyżniańskiej był jeszcze kawałek, ale że nie chciałem się na tych podjazdach czuć jak jajko na patelni postanowiłem ograniczyć postoje do niezbędnego minimum. Dalsza jazda prowadziła przez Łupków, gdzie spojrzałem na – chyba – jeden z najpiękniej położonych zakładów karnych w Polsce, a w Woli Michowej ująłem fotograficznie stylowy drewniany kościół. Dostrzegłem też artystkę malarkę, która na poboczu drogi malowała obraz bieszczadzkiej chaty. Kolejnej bieszczadzkiej atrakcji nie można było przegapić, bo jej zapach mocno wniknął w receptory węchu. Tak, to był zapach wypalanego węgla drzewnego a w oddali dymiły retorty. Musiałem tam na chwilę zajrzeć, bo to podobno coraz rzadszy widok Bieszczadach.

Teraz już tylko krótki podjazd na nienazwaną przełęcz z wieżą widokową dzielił mnie od Cisnej, ale jeszcze w Majdanie, nieopodal stacji bieszczadzkiej ciuchci, zatrzymałem się na krótkie śniadanie i już jechałem dalej. W Cisnej pomimo wczesnej pory widać było już turystów na chodnikach, wszak to jedna z najbardziej kultowych miejscówek w Bieszczadach i w sezonie sporo się tutaj dzieje.
Za Cisną wjechałem w wyższe partie gór i niebawem moim oczom ukazał się widok na Połoninę Wetlińską. Oznaczało to że przełęcz Wyżna już niedaleko. Zanim jednak rozpocząłem wspinaczkę byłem w Wetlinie, gdzie moim oczom ukazała się oferta śniadań w formie bufetu za … 15zł. A że jajecznica chodziła za mną już od 2 dni :-D.

Dom Wypoczynkowy PTTK okazał się mistrzowską miejscówką, z klimatem i możliwością wprowadzenia roweru do środka –życzliwa ekipa , śmiesznie niskimi cenami jedzenia i picia oraz smakowitą jajecznicą i pozostałą ofertą śniadaniową. Podładowałem też nieco telefon i obserwując kolorowy i momentami bardzo oryginalny tłum turystów z bólem serca ruszyłem dalej, bo przełęcz była ciągle przede mną, a słońce już zaczynało swoją pracę.

Za kilka kilometrów i z pół godziny wspinaczki byłem już na przełęczy z której prowadzi jedna z dróg na Połoninę Wetlińską. Na parkingu samochodów było cała masa, mnie tylko zastanowiło kiedy one tu przyjechały, bo na podjeździe raczej pusto było. Pewnie dotarły od strony Ustrzyk Górnych. Tym samym byłem na najwyższym punkcie ostatniego dnia jazdy.
Szybki zjazd i krótki podjazd pod drugą z przełęczy, Wyżniańską, z której z kolei można wygodnie wejść na Połoninę Caryńską zaliczyłem już bez zatrzymywania i dynamicznie ruszyłem do Ustrzyk Górnych. Dwukrotną metę BB Tour, będącą teraz punktem kontrolnym nr 10, przeleciałem bez zatrzymywania i doliną Wołosatego ruszyłem na północ. Minęła właśnie 4 doba w trasie, do mety miałem 100 km, czyli około 6 godzin na trasie.

Przed upałem chronił mnie las, dość dobrze zacieniający drogę chociaż podjazd za Lutowiskami trochę zdrowia mnie kosztował. Na szczycie wzniesienia zapachniało sensacją, po tym jak asfalt został skropiony kroplami deszczu, ale trwało to może minutę. O wiele za mało, ale chmura z której spadła woda to była raczej chmurka, przybyła niewiadomo skąd :-).
Pora robiła się obiadowa, wiec skorzystałem z restauracji przy stacji paliw Krzemień w Czarnej Górze. Zobaczywszy w menu kartacze nieco się zdziwiłem, bo to regionalizm z Podlasia i Suwalszczyzny i generalnie litewskich okolic. Spróbowałem więc kartaczy bieszczadzkich, które jednak nie dorównywały oryginałowi, za to reszta obiadu czyli żurek, pomidorowa oraz odkrycie tej imprezy - Lech 0% - trzymały poziom.

W trakcie obiadu zadzwonił Robert, nudzący się od prawie doby na mecie w Przemyślu, z pytaniem gdzie jestem. Jak usłyszał odpowiedź, to odparł, że dojeżdża do Ustrzyk Dolnych i tam na mnie poczeka, żeby wspólnie pokręcić na metę, moją metę ;-) Jak już do Ustrzyk dotarłem to musieliśmy się rozminąć i spotkaliśmy się pod sklepem w Krościenku, niedaleko ukraińskiej granicy. Zatankowałem się pod korek na podjazd do Arłamowa i wspólnie ruszyliśmy na finisz. Co by nie mówić, szkoda było że to już się kończyło. Przez Arłamów, miejsce mojego pechowego końca MRDP 2017, przejechaliśmy bez dłuższego postoju, wysyłając tylko SMS o zdobyciu 11, ostatniego punktu kontrolnego na trasie GMRDP. Była godzina 17 i do mety było około 30 km. W większości z górki. Zatrzymałem się na chwilę na niesławnej prostej przed Huwnikami na której zjeżdżając w nocy od Przemyśla postradałem dwie szprychy i tak zakończyłem walkę w MRDP 2017.

Na metę na przemyskim ukośnym rynku wjechałem o godzinie 18:56. O dziwo ktoś tam był, robił fotki, stała brama i ogólnie było całkiem miło. Na mecie pierwszego GMRDP w 2015 roku nikt nie czekał a i brama jakby opadała ze zmęczenia. Na trasie przebywałem 102 godziny 51 minut robiąc 424 zdjęcia i mimo to nie przyjeżdżając ostatni. Można? Można :-)

Teraz w pierwszej kolejności pojechałem na PKP spróbować kupić bilety na pociąg powrotny. O dziwo nie było problemów i miejsca się znalazły. Afterparty w małym gronie późnych finiszerów odbyło się w Restauracja Dominikańska, gdzie mieliśmy wykupiony obiad w ramach pakietu startowego. Zajrzeliśmy także z Robertem na afterek pod schroniskiem PTTK a potem udaliśmy się na swój after do Hotelu Accademia, gdzie po swojemu uczciliśmy sukces. Piwem i stalą :-)

Następnego dnia dokonałem transferu PKP do Elbląga i tym samym urlop w górach dobiegł końca.

Podsumowanie:


- najtrudniejsza na trudnej trasie była walka z upałem w którym nie bardzo lubię jeździć,


- trudna trasa była jednak łatwiejsza niż jazda w kierunku przeciwnym w roku 2015, najtrudniejsze podjazdy były teraz zjazdami albo nie było ich wcale (Szare),


- ćwiczenia EMS, które podjąłem w marcu dla wzmocnienia górnej połowy ciała dały wspaniały efekt, nie musiałem się rozciągać w czasie jazdy, gimnastykować na postojach i nic mnie nie bolało,


- na trasie nie miałem istotnych kryzysów, nic mi się nie zepsuło w rowerze, szprychy sprawdzone tensometrem ogarnęły temat ;-),


- za przepiękną trasę z niezapomnianymi widokami należą się podziękowania organizatorowi maratonu Danielowi Śmieji,


- czy wystartuję w odwróconym MRDP w roku 2021? – nie wiem, trasa pierwotna jest w mojej ocenie trudniejsza i dlatego bardziej pożądana. A i konkurencja bardzo atrakcyjnymi trasami kusi ...






Kategoria G/MRDP


Dane wyjazdu:
320.00 km 0.00 km teren
17:31 h 18.27 km/h:
Maks. pr.:74.00 km/h
Temperatura:33.0
Podjazdy:3775 m

GÓRY MRDP - II ETAP

Niedziela, 25 sierpnia 2019 · | Komentarze 0

Trasa: GŁUBCZYCE-Zebrzydowice-Cieszyn-Wisła-Zawoja-Zakopane-BUKOWINA TATRZAŃSKA

GPS (całość)

GALERIA (z opisem)

GALERIA (Łapszanka)

Dalej >>>



Pobudka nastąpiła o godzinie 20 a obudziła mnie burza. Rzut oka na prognozy upewnił mnie, że to nie potrwa długo i zacząłem się zbierać do wyjazdu, który nastąpił o godzinie 21, kiedy to chmury burzowe opuściły Głubczyce. Mokrymi ulicami i przy dźwiękach jakiegoś koncertu ze sceny na rynku opuściłem Głubczyce, których po tak długim pobycie w nim już raczej nigdy nie pomylę z Głuchołazami :-) i ruszyłem w kierunku Kietrza.

Na tym punkcie kontrolnym nr 4 byłem o 22:08 i ponownie jadąc zmienioną trasą zapuściłem się na nowe drogi. Tym razem była to mijanka Raciborza, Wodzisławia Śląskiego i Jastrzębia Zdrój. Kompletnie pustymi drogami jechałem sobie mijając dwujęzyczne nazwy miejscowości i licząc światła na różnych kominach, słupach i wieżach. Za Gorzyczkami przekroczyłem A1 i zameldowałem się na dużej stacji benzynowej o nazwie Uniwar. Dochodziła 2 w nocy z niedzieli na poniedziałek i uświadomiłem sobie, że dobrze było by zdążyć przed porannym szczytem komunikacyjnym minąć Cieszyn i być już w Wiśle. Duża kawa została wypita tak na wszelki wypadek i depnąłem na pedały. Do Wisły miałem 45 km. Po drodze zajrzałem po raz trzeci i ostatni do Czech, jadąc w cieniu kominów elektrowni w Detmarowicach. To był najkrótszy odcinek, zaledwie 3 km.

Zebrzydowice to ogromna stacja kolejowa, ale nie wiedziałem , że tunele pod nasypem z torami też są tak długie. Kilka fotek w tym miejscu powstało. Tutaj też było widać najwyraźniej, że kiedyś istniała w tym miejscu granica i kontrola graniczno-celna. Z Zebrzydowic prosta droga prowadziła do Cieszna przed którym wzmógł się ruch TIR-ów zjeżdżających z drogi S52.To tylko przyspieszyło mój przelot przez Cieszyn w którym tylko sprawdziłem, jak stoję godzinowo z moim planem na maraton. Był on ustawiony na 96 godzin, czyli 4 doby. W Cieszynie miałem być o godzinie 4 rano, a zameldowałem się w centrum o godzinie 4:15. Czyli było bardzo dobrze.

Z Cieszyna zaczęła się powolna wspinaczka do Ustronia i dalej w kierunku Wisły i przełęczy Kubalonka, czyli wracałem w góry. Nareszcie. Beskid Śląski to mocno zurbanizowane tereny, ale na szczęście jeszcze nie wszystko zostało zabudowane. Świt zastał mnie nieopodal Hotelu Gołębiewskiego w Wiśle, na licznik wskoczyło 500 km a po godzinie 6 ja wskoczyłem do sklepu spożywczego na śniadanie. Było na bogato: jogurty, drożdżówki, bułki z ziarnami, ser żółty, ser topiony. Normalnie, bufet szwedzki i zabrakło tylko jajecznicy oraz parówek :-).

Obserwując lokalsów jadących do pracy i robiących zakupy, poczułem się szczęściarzem, który za chwilę będzie zdobywał przełęcze i podziwiał piękne panoramy. Urlop! Kubalonka po takim śniadaniu została łyknięta ekspresowo, inna sprawa, że jak zmierzyłem ten podjazd to było to tylko 2-3 km bardziej konkretnej wspinaczki. Dłuższe podjazdy to my mamy na Wysoczyźnie Elbląskiej.
Tablica ,,Istebna’’ pojawiła się zatem bardzo szybko i rozpocząłem długi zjazd, znacznie dłuższy niż podjazd od Wisły. Za Istebną lekki podjazd na Jaworzynkę oznaczał zdobycie punktu kontrolnego nr 5 (7:22) na 517 km trasy.

Teraz czekały na mnie wąskie asfalty ciekawie meandrujące po okolicznych przysiółkach i momentami będące niezłym testem dla hamulców tarczowych. Do tego nawigacja w smartfonie była w ciągłym użyciu, bo zagubić się tutaj można było bardzo łatwo. Sceneria jazdy w dolinach wypełnionych mgłami była iście bajkowa. Zdjęcia w galerii z tej okolicy nazwałem ,,Chce się żyć’’, ale jak zobaczyłem cmentarz to przyszło mi do głowy, że ,,umierać też się chce’’. Tam nawet po odejściu z tego świata, mają dalej piękny widok na niego ;-)
I tak sobie wspinając się i zjeżdżając – jeden ze zjazdów przypominał skocznię narciarską i przez mgłę na dole oraz zabudowania odbył się na hamulcach – kręciłem sobie kilometry kładąc do głowy widoki, które będzie się wspominać w szare, listopadowe wieczory i poranki.

Tutaj też w okolicach wsi Sól-Kiczora jeden z podjazdów 14% zdjął mnie z siodełka, bo prędkość spadła do 3 km/h a wtedy warto uruchomić inne mięśnie nóg. Jak się okazało, było to jedno z dwóch podejść na całej trasie do Przemyśla. O drugim za chwilę. Tymczasem przypomniało mi się, że dostałem wczoraj informację, że Robert miał kraksę z Marcinem ze Sztumu i w wyniku uszkodzenia opony nocuje w Milówce i czeka na otwarcie sklepu rowerowego. A ja do Milówki właśnie się zbliżałem i niebawem zameldowałem się w jej centrum.

Porozmawiałem chwilę z kolegą, zakupiłem lampkę tylną utraconą w Kotlinie Kłodzkiej i ruszyliśmy wspólnie dalej walcząc zacięcie z porannym zatłoczeniem na odcinku Milówka-Węgierska Górka. Górale pędzili jak szaleni, ale o dziwo nie wyprzedzali ,, na gazetę’’ i nie wpychali się przed nas. Styl mojej jazdy znudził się Robertowi tuż za Węgierską Górką i ruszył z innym zawodnikiem tempem bardziej szosowym. To tylko Wiki w roku 2015 był w stanie przejechać ze mną 2/3 całej trasy :-)
Większą miejscowością na trasie była teraz Zawoja z punktem kontrolnym nr 6, którą odwiedziłem wrześniową porą w zeszłym roku podczas Maratonu Północ-Południe (MPP). Wtedy to była nocna wspinaczka na przełęcze Przysłop i Krowiarki, teraz miałem okazję podziwiać je obydwie w pełni sierpniowego słońca. Gorącego słońca.

Przysłop poszedł sprawnie, w Zawoi planowałem obiad, ale tak skutecznie mijałem kolejne wyszynki, że jak się już połapałem, że to koniec miejscowości, to byłem w lesie rosnącym na zboczach Babiej Górze. W ten sposób na Krowiarkach zameldowałem się o 14:30, chłodząc się i napełniając bidony ze źródełka u stóp przełęczy. Lodowata woda była jak na zamówienie.
Zeszłoroczny zjazd z Krowiarek wspominam jako koszmar, podczas którego zmarzłem nieprawdopodobnie i w sumie nie wiem, jak znalazłem się na Orlenie w Jabłonce gdzie doszedłem do siebie dzięki pomocy zawodników MPP, szczególnie Anity i Stasia. Teraz było zupełnie inaczej, chociaż nie było mowy o odpoczynku podczas zjazdu bo od strony Tatr nadciągała piękna chmura burzowa. Przyspieszyć trzeba było, bo zjazd w ulewie i burzy na odkrytym terenie to raczej słaba koncepcja.

Wraz z pierwszymi kroplami deszczu dotarłem do Restauracji Pasieka w Jabłonce, gdzie zjadłem zasłużony obiad i dyplomatycznie przeczekałem burzowe opady. Wbrew nazwie restauracja miała coś więcej niż miody i zjadłem tam żurek, pierogi z bryndzą, suszonymi pomidorami i pesto oraz dwie kawy mrożone. Lecha tym razem nie było.

Odcinek z Jabłonki do Czarnego Dunajca jechałem z duszą na ramieniu, bo bardzo długa prosta tego odcinka sprawia, że kierowcy szaleją tutaj jak na torze wyścigowym. Fatalnie to się jechało w porze powrotów do domu i dużego ruchu. Od skrętu w Czarnym Dunajcu na Chochołów wiedziałem już, że na jednej burzy to się dzisiaj nie skończy. Ołowiane chmury szły od strony Zakopanego i pytaniem było, nie czy lunie, tylko kiedy i czy pada nad Zakopanem czy może tylko w samym mieście. Zbliżałem się bowiem do najwyższych punktów maratonu i pomny tragedii na Giewoncie sprzed kilku dni nie chciałem tego robić w burzowych obłokach.
Na razie jednak nie padało, a ja skupiłem się na fotografowaniu chochołowskiej architektury drewnianej, która zawsze mi się podoba. Widząc na poboczu mieszkańców zatrzymałem się i spytałem, jak oceniają nadchodzącą burzę. Stwierdzili, że w Zakopanem to pada na pewno, a w okolicach Głodówki to różnie być może.

Zatem jak zaczęło kropić, zatrzymałem się w przydrożnej wiacie która pojawiła się jak na zamówienie. Po chwili padać przestało, a kierunek przesuwania się chmur wskazywał, że główne uderzenie pójdzie bokiem i mnie ominie. Nie tracąc więc czasu ruszyłem do Zakopanego. Jego ulicami płynęły potoki wody, a że od sanktuarium na Krzeptówkach jechałem w dół to i potoki towarzyszyły mi aż do ronda. Oczywiście nie jechałem w tej wodzie wypełniającej koleiny jezdni, tylko ciąłem środkiem nieco blokując Zakopane, za co oczywiście niniejszym serdecznie przepraszam kierujących ;-).

Zatrzymywać się nie było po co, więc od razu rozpocząłem wspinaczkę do schroniska Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej. W tym przyjemnym miejscu – poznanym w zeszłym roku jako meta MPP – zamierzałem bowiem coś zjeść i nabrać sił na ostatnim już noclegu przed finałową jazdą na metę w Przemyślu. Wraz z napotkanym zawodnikiem zignorowaliśmy znaki objazdu i idąc z rowerami przez plac budowy nieco się ubłociliśmy. Najśmieszniejsze, że ten skrót nic nam nie dał, bo objazd był króciutki.

Jadąc pod górę i kilka razy dynamicznie zjeżdżając dotarłem przed 21 na Głodówkę, gdzie wysłałem SMS-a o zdobyciu punktu kontrolnego nr 7 i poszedłem spać. Jedzenia nie było, bo kuchnia była już zamknięta. Wykąpałem się, naładowałem elektronikę chociaż Hammer nie wymaga ładowania co 20 godzin jak standardowe smartfony i poszedłem spać. Pobudkę ustawiłem na 4 rano, tak żeby zdążyć na wschód słońca nad Łapszanką. To miał być hit tego wyjazdu.



Kategoria G/MRDP


Dane wyjazdu:
394.00 km 0.00 km teren
20:48 h 18.94 km/h:
Maks. pr.:69.00 km/h
Temperatura:33.0
Podjazdy:5200 m

GÓRY MRDP - I ETAP

Sobota, 24 sierpnia 2019 · | Komentarze 0

Trasa: ŚWIERADÓW ZDRÓJ-Szklarska Poręba-Jelenia Góra-Kowary-Wałbrzych-Głuszyca-Kudowa Zdrój-Lądek Zdrój-Głuchołazy-GŁUBCZYCE

GPS (całość)

GALERIA (z opisem)

Dalej




Z miejsca noclegu na miejsce startu mieliśmy do przejechania w sumie cały Świeradów, więc skorzystaliśmy z transportu busem, którym przyjechał Marcin Stec z Lidera Sztum też startujący w GMRDP. Zaoszczędziliśmy w ten sposób trochę czasu i dobre 2 km podjazdu.

Start był zaplanowany sprzed Szkoły Podstawowej nr 2 i tam udaliśmy się po odwiedzeniu biura zawodów, które było na prywatnej posesji kilkaset metrów w drugą stronę. Tam był czas na przywitanie się ze znajomymi z ,,reala i wirtuala’’ oraz wykonanie kilku zdjęć i montaż lokalizatorów GPS, dzięki którym pół Polski i cała Europa, albo na odwrót, mogło oglądać naszą bohaterską jazdę w polskich górach :-). Tradycyjnie też obejrzałem sobie sprzęt zawodników i konfigurację różnego rodzaju sakw, toreb, torebek i plecaków. Kuferek dostrzegłem tylko jeden, tradycyjnie miał go założonego Wojtek Łuszcz, ale mój był fajniejszy ;-)

Czas szybko płynął i kilka minut po 12 w eskorcie radiowozów Policji ruszyliśmy na 1148 km trasę wzdłuż południowej granicy Polski. Nowością był fakt zaplanowania trasy z trzykrotnym przekraczaniem granicy Czech.
Do centrum Świeradowa Zdrój mieliśmy na ,,dzień dobry’’ niezłą wspinaczkę i co mnie wprawiło w lekkie zdumienie – były osoby, które ten pierwszy podjazd pchały. Moje zdumienie szybko przeszło w irytację, gdyż w wyniku złej pracy przerzutki prawie tak samo nie skończyłem tego podjazdu. Ktoś tam zasugerował, że z takim napędem to ja daleko nie ujadę. Ależ żeś się kolego pomylił …

Solidna górka została w końcu pokonana, rozgrzewka została przeprowadzona i można było rozpocząć spokojniejszą wspinaczkę na Zakręt Śmierci w Szklarskiej Porębie. Peleton poszatkował się na małe grupki, ktoś tam wyprzedzał mnie, kogoś brałem ja. Nie miało to większego znaczenia, bo na tak długiej trasie istotne dla końcowej klasyfikacji są długości różnych przerw okolicznościowych, a nie to czy ktoś jedzie na początku trasy z przodu czy z tyłu. Pozostali elblążanie, czyli Robert i Marek pognali do przodu, bo wolno to oni kręcić nie potrafią. A że ja nie potrafię szybko – zresztą jazda w kategorii Total Extreme nie pozwalała na zbyt długie komunikowanie się i jazdę z innymi zawodnikami – to i jechałem samodzielnie od początku.

Odcinek do Szklarskiej Poręby był jedynym na którym mieliśmy kibiców przy drodze, co było bardzo miłym doświadczeniem. Potem trudno było się ich spodziewać. Dobra pogoda, lekko zachmurzone niebo i temperatura nie przekraczająca 25 stopni sprzyjała wydajnemu kręceniu i Zakręt Śmierci dość szybko został osiągnięty. W tym miejscu kilka zdjęć wydało mi się obowiązkowych i tak też zrobiłem.

Ciężki podjazd z roku 2015 z Piechowic do Szklarskiej Poręby teraz był zjazdem więc w ekspresowym tempie dotarłem do miasteczka leżącego przy DK 3, którą przez chwilę trzeba było się poruszać. Rzeka Kamienna przyjemnie szemrała przy trasie i jechało się dobrze. Niebawem pojawiły się tablice Jeleniej Góry i tym sposobem znowu byłem w mieście, które i wczoraj widziałem. Teraz to jednak były bardzo dalekie przedmieścia i za chwilę byłem już w Podgórzynie, miejscowości sławnej z początku podjazdu na przełęcz Karkonoską, którą dziwnym trafem Daniel pominął :-)

Na tym odcinku zapoznałem się z Piotrem Organkiem, jadącym maraton w barwach Niniwa Team, który – wybiegnę nieco do przodu – zakończył GMRDP 10 minut przed limitem 120 godzin. To się nazywa precyzja. Gratulacje! Tymczasem jadąc drogami Kotliny Jeleniogórskiej z pięknym widokiem na królową Karkonoszy – Śnieżkę dotarłem do Kowar, zaliczając po drodze jazdę po trasie Górskich Szosowych Mistrzostw Polski. Akurat jechała kategoria jakichś młodych bikerek, które śmignęły koło mnie jak pociski. A ja wróciłem do podziwiania panoramy Karkonoszy …

W Kowarach pora dnia zrobiła się bardzo obiadowa i zatrzymałem się w Zajeździe PrzyWodzie. Siedziało tam już trochę ludzi, a to najlepsza gwarancja dobrego cateringu. Co zamówiłem? Klasyka maratonowa, czyli makaron, makaron i jeszcze raz makaron. Makaron w rosole, w pomidorowej i tagiatelle z kurczakiem i szpinakiem. Do tego 2 zimne Lechy 0% z limonką i godzina zeszła. Trochę za długo, ale kuchnia faktycznie miała co robić, bo drugie tyle ludzi siedziało wewnątrz lokalu. Poza tym wspinaczka z Kowar na przełęcz o tej samej nazwie prowadziła Drogą Głodu, więc wolałem nie ryzykować ;-)

Długi, ale dość łagodny podjazd z centrum na przełęcz prowadził wzdłuż rzeczki Jedlica przypominającej swoim rozmiarem elbląską Kumielę i tak samo pewnie groźnej podczas obfitych deszczy. Na końcówce wspinaczki przejechałem nad tunelem (jednym z najdłuższych w Polsce) nieczynnej linii kolejowej Kowary-Kamienna Góra. Dodając do tego mijane drogowskazy do sztolni kopalni uranu trzeba stwierdzić, że w te okolice trzeba będzie kiedyś na spokojnie wrócić i obejrzeć te wszystkie ciekawostki turystyczne.
A teraz wjeżdżałem już na DW 367 i tym samym na przełęcz Kowarską a chwilę potem osiągnąłem Rozdroże Kowarskie z którego zaczął się zjazd do Miszkowic w dolinie Bobru. Na rozdrożu skalibrowałem sobie licznik wysokości wykorzystując tabliczkę wiszącą w tym miejscu.

Jak już jesteśmy przy technice, to pochwalę się że po raz pierwszy w życiu wspierałem się nawigacją elektroniczną ( do tej pory wykorzystywałem moją pamięć do map i wizje lokalne na trasach oraz poprzez GSV). Zainstalowałem w smartfonie aplikację OsmAnd, która dokładnie i energooszczędnie prowadziła mnie ,,za rączkę’’ w miejscach niepewnych i nieznanych. Fajna sprawa.

Ale wracajmy na trasę, na której to zacząłem krótką ,,sztajfę’’ do Lubawki a potem odpowiedni do podjazdu zjazd do tego przygranicznego miasteczka. Przejechałem je bez zatrzymywania i niebawem dotarłem do Chełmska Śląskiego. Klimatyczne domki tkaczy z których słynie ta miejscowość miałem już okazję fotografować o różnych porach dnia i nocy, ale nigdy w warunkach festynu odbywającego się na jej ulicach. Jarmark Tkaczy Śląskich bo tak nazywał się ów festyn zmienił minimalnie trasę GMRDP bo rynek był zamknięty i trzeba było go objechać. Z bólem turystycznego serca nie zajrzałem co działo się na scenie i w jej okolicach, bo jak maraton to maraton. Oczywiście zdjęć urokliwych i stylowych domków po raz kolejny sobie nie odmówiłem ;-).

Za Chełmskiem pojawił się podjazd na którym zobaczyłem punkt widokowy. Takich okazji to ja nawet na maratonie nie przepuszczam, więc i tutaj zajrzałem. Gmina wykorzystała tutaj naturalne wzniesienie, aby postawić platformę widokową z widokiem na Sudety Środkowe, a przy dobrej pogodzie i na Śnieżkę. Za chwilę zameldowałem się na przełęczy Strażnicze Naroże i rozpocząłem zjazd do Mieroszowa.

W Mieroszowie skręciłem na Wałbrzych i jadąc pustą DK 35 dotarłem do Unisławia Śląskiego. Zgodnie z mapą zawodów nie wolno nam było tutaj skręcić na Głuszycę, tylko należało wjechać na południowe rubieże Wałbrzycha z powodu remontu drogi wojewódzkiej 380 i podobno pilnującej zakazu ruchu Policji. Policji na pewno nie było, remontu też nie było widać, ale że nawierzchnia tej drogi już od dawno wołała o pomstę do nieba to posłusznie wspiąłem się do Wałbrzycha, aby następnie zjechać do Rybnicy Leśnej i dalej już kontynuować jazdę do Głuszycy po dobrej nawierzchni.

W Głuszycy natomiast czekał na trasie objazd nie oznakowany przez Daniela, a dość trudny do przeskoczenia bo był związany z brakiem mostku nad lokalną strugą o nazwie Rybna. Gdyby nie pomoc lokalnych mieszkańców to raczej nie wpadłbym na pomysł przejścia po kładce w czyimś ogródku.

Przez Głuszycę przejechałem bez zatrzymywania się, robiąc tylko kilka fotek z roweru i mijając jakiegoś bikera w stroju BB Tour, który dopingował wcześniejszych zawodników. Ja się nie załapałem z przyczyn oczywistych ;-). Za kilka kilometrów zaczął się odcinek przeklinany chyba przez wszystkich uczestników pierwszej edycji GMRDP w roku 2015, czyli wspinaczka do Krajanowa. Zniszczony mocno asfalt dał się wtedy wszystkim we znaki. Teraz sytuacja uległa pewnej poprawie, bo dziur nie było a i momentami trochę nowej nawierzchni się pojawiło. Tak więc bez strat w sprzęcie dotarłem do Tłumaczowa aby rozpocząć podjazd w kierunku Radkowa. Nieco się zdziwiłem widząc znak informujący o 18% podjeździe, ale faktycznie w najlepszym momencie mój licznik pokazał 10%. Krótki, ale soczysty.

Powoli zapadał już zmierzch i rozpoczęła się pierwsza nocka w trasie. Przed Radkowem na zjeździe wypadła mi ze szlufki torebki podsiodłowej lampka tylna i upadła na asfalt. Nie przestała w wyniku uderzenia świecić, więc znalazłem ją szybko. Niestety, powtórny jej upadek za 2 kilometry już nie był tak fartowny. Lampka się rozpadła i po dość długim przeszukaniu poboczy poddałem się znajdując tylko baterie. Miałem jednak sporo innych świecidełek, żeby nie musieć się aż tak bardzo przejmować utratą jednego z nich – fakt, że najlepszego.

Z Radkowa rozpocząłem podjazd na przełęcz Lisią, czyli jechałem sławną drogą 100 zakrętów, która faktycznie aż tylu ich nie ma. Nieprzeniknione ciemności nie pozwoliły cieszyć się widokiem Gór Stołowych, których liczne formacje stoją przy samej drodze, ale jadąc tędy już kilkukrotnie wiedziałem, że one tam są. Także Szczeliniec Wielki mógłby być iluminowany na potrzeby nocnej jazdy ;-).
Wspinaczka tym samym się skończyła i ruszyłem w dół, do Kudowy Zdrój, obiecując sobie coś przekąsić na lokalnym Orlenie. Jako że przy trasie pojawił się Shell to nie wybrzydzałem i skorzystałem z oferty muszli. Pora była słuszna (23:00) na dużą kawę i taką też wypiłem. Spotkałem się tutaj z kilkoma zawodnikami i prawie razem ruszyliśmy zdobywać Zieleniec. Wspinaczka była niezbyt trudna, ale jej długość mogła zdziwić mniej przygotowanych – około 20 km. Do tego jej część poprowadzona była DK 8 na której większość obawiała się TIR-ów, a mnie tymczasem wyprzedził ,,na gazetę’’, pomimo dwóch pasów podjazdowych jakiś baran w osobówce.

Do przełęczy Polskie Wrota dogoniłem całą ekipę z Shella, a potem walczyłem już samodzielnie z ciągiem dalszym pamiętnego podjazdu z mojego pierwszego w życiu ultra – Klasyka Kłodzkiego 2008. Wtedy to był podjazd finiszowy, a teraz tylko jeden z wielu na tej długiej trasie. Przez uśpiony Zieleniec przemknąłem bez zatrzymania, a stanąłem dopiero w okolicach Mostowic ubrać się w nogawki i rękawki, bo do tej pory noc była rozkosznie ciepła (+17 stopni). Dalsza droga to generalnie zjazd do Międzylesia, gdzie zameldowałem się około 3 rano.

Na Orlen w Międzylesiu zajrzałem coś zjeść i chwilę odpocząć, tak aby wschód słońca oglądać z przełęczy Puchaczówka. Tutaj spotkałem Marka, któremu odnowiła się kontuzja Achillesa i czekał na busa sztumskiej ekipy serwisowej. Wkurzony i zły był niesamowicie, niewiele można było mu pomóc. Powtórzę to , co powiedziałem wtedy: ,,Co się odwlecze, to nie uciecze’’.
Niebawem ruszyłem dalej, w kierunku wschodzącego słońca. Przełęcz Puchaczówka to podjazd długi ale o łagodnym procencie nachylenia, co sprawia że po ustawieniu przełożenia pozostaje po prostu kręcić swoje. Do tego poprawiła się nawierzchnia drogi na nią prowadzącej. Poświęciłem dobre kilka minut na sesję fotograficzną świtu i ruszyłem pędem do Stronia Śląskiego. Przez uśpione miasteczko przejechałem bez zatrzymania, chociaż jak by Biedronka była czynna … Czynna jednak być nie mogła bo było za wcześnie (niedziela była handlowa).

W Lądku Zdrój minąłem dawne schronisko PTSM w którego progach gościłem w roku 2001 poznając rowerowe oblicze Kotliny Kłodzkiej po raz pierwszy. Teraz to Willa Skalniak i jak głosi jej strona www, standard znacznie wzrósł. Samo miejsce jako bazę wypadową polecam z pełnym przekonaniem.
Przejechałem sobie przez lądecki rynek i rozpocząłem ostatnią na pierwszym odcinku górskim wspinaczkę na przełęcz Jaworową. Za nią czekał mnie zjazd do Złotego Stoku i ponad 200 km transfer do następnych gór, Beskidu Śląskiego. Tymczasem czekał mnie pierwszy wjazd do Czech, którego oczekiwałem z pewną ekscytacją i podnieceniem związanych z kręceniem po nieznanych terenach i w otoczeniu kierowców innej narodowości. Tych drugich zbyt wielu nie było, bo niedziela w Czechach pewnie niezbyt się różni od niedzieli u nas.

Jedyna nietypowość z jaką spotkałem się na terenie Czech to sygnalizacja na przejeździe kolejowym, która sobie mrugała białym światłem cały czas. Wyglądało to, jakby informacja dla kierowcy że sygnalizacja działa. Przy mrugającej na biało pociąg oczywiście nie jechał, pewnie inaczej by było przy mrugającej na czerwono. Poza tym dobre asfalty i minimalny ruch samochodowy. Ten pierwszy odcinek po Czechach był najdłuższy, a miał na celu ominięcie DK 46 ze Złotego Stoku do Otmuchowa. Dwa pozostałe to kilkukilometrowe skróty.

Po powrocie na drugą stronę granicy zaliczyłem Kijów, ale nie było to teleportacja na Ukrainę, ale wieś znana już z jazdy w roku 2015. Przez dźwięcznie brzmiące w nazwie wsie Burgrabice i Gierałcice dojechałem do Głuchołaz, gdzie mój urlop mógł się zakończyć, a przynajmniej bardzo utrudnić. Poprawiając bowiem portfel po zakupach wody w sklepie wypadł mi on na ulicę. Nie ja go podniosłem, a uczynił to lokalny biker, który stał ze mną na światłach. Niestety, nie zdążyłem mu podziękować materialnie, bo byłem mocno zaskoczony a on szybko odjechał w swoją stronę. Nie da się ukryć, że uratował mi imprezę.

Na zegarach wybiło południe, co oznaczało że pierwsza doba maratonu dobiegła końca. Licznik wskazywał 345 km, co nie było wynikiem kompromitującym, ale mogło być tych km nieco więcej. Za Głuchołazami wjechałem w zupełnie nowe dla mnie okolice, a Pokrzywna z dużym ruchem turystycznym była dla mnie sporym zaskoczeniem. Wysyp blachosmrodów spowodowany był zapewne upalną pogodą, jaka smażyła mnie na odkrytych przestrzeniach Opolszczyzny, a ludzi wpędziła do wody Złotego Potoku w Pokrzywnej. Zazdrościłem im. Uwieczniwszy wiadukt na tle wspomnianego kąpieliska musiałem obejść się smakiem i pojechałem dalej.

Niebawem zajechałem do Prudnika, miasta odwiedzonego już w roku 2015. Za Prudnikiem trasa prowadziła jednak innymi drogami w kierunku Głubczyc niż w roku 2015 i wiązała się z drugimi odwiedzinami naszych południowych sąsiadów. Krótkimi, 5 kilometrowymi. Po powrocie do Polski Głubczyce były już na wyciągnięcie ręki.
Kolejnym miastem na trasie były Głubczyce, które notorycznie mylą mi się z Głuchołazami tylko dlatego że obydwa są na literę ,,G’’. Tak więc w Głubczycach byłem w porze obiadowej i zajrzałem do Cafe Paradiso, która poza wyborem kaw miała też pizze, makarony i naleśniki francuskie. I to właśnie naleśnika z kurczakiem, suszonymi pomidorami i szpinakiem ogromnych rozmiarów zamówiłem sobie na obiad. Chciałem dwa, ale dano mi do zrozumienia że dwom nie podołam. I faktycznie nie dałbym rady :-). Był bardzo konkretny a popity Lechem 0?ł uczucie sytości. Na makaron w tym upale nie miałem ochoty.

Plan przygotowany na maraton zakładał nocleg z niedzieli na poniedziałek w okolicach Zebrzydowic/Cieszyna. Byłem około 100 km od tych miejsc, więc siedząc w Głubczycach o godzinie 15 nie było szans przy tych temperaturach i zmęczeniu dotrzeć o normalnej godzinie na nocleg w tych miastach. Zmieniłem więc plany i postanowiłem zamienić dzień w noc. Obdzwoniłem kilka miejscówek noclegowych w na trasie Głubczyce-Kietrz ale nie znalazłwszy nic przy trasie, postanowiłem poszukać w mieście w którym byłem, czyli w Głubczycach. I tak trafiłem do Hotelu Domino, gdzie w przyjemnych warunkach poszedłem spać o … 16. Regeneracja miała trwać tyle ile trzeba, czyli do momentu obudzenia się ;-).



Kategoria G/MRDP


Dane wyjazdu:
60.00 km 0.00 km teren
03:06 h 19.35 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:26.0
Podjazdy:673 m

GÓRY MRDP - DOJAZD

Piątek, 23 sierpnia 2019 · | Komentarze 0

Trasa: JELENIA GÓRA-Jeżów Sudecki-Siedlęcin-Strzyżowiec-Pilchowice-Wojciechów-Lubomierz-Proszówka-Mirsk-ŚWIERADÓW ZDRÓJ

MAPA

GALERIA (z opisem)

Dalej





Piękno trasy maratonu Góry MRDP zobaczone w roku 2015 sprawiło, że nie zastanawiałem się zbyt długo nad udziałem w II edycji. Tym razem Daniel Śmieja, dyrektor imprezy, postanowił przegonić nas asfaltami z zachodu na wschód, czyli odwrócił trasę Przemyśl-Świeradów Zdrój z roku 2015 na Świeradów Zdrój-Przemyśl A.D 2019.

Łatwo było się dostać do Przemyśla, nieco trudniej do Świeradowa bo tam kolej nie jeździ. Wybrałem opcję z dojazdem do Jeleniej Góry, aby przy pomocy bikestats'owego Morsa wydostać się sprawnie z tego dość dużego miasta i ruszyć do miasteczka Pawlaka i Kargula, czyli Lubomierza i dalej do bazy maratonu w Świeradowie Zdrój.

Podróż przez Polskę miała dwa oblicza. Eleganckie, szybkie i bardzo kulturalne – bo z kontrabasem :-) – w Pendolino do Warszawy i zatłoczone oraz wolne z Warszawy do Jeleniej Góry. W tym drugim pociągu jechało sporo osób bez wykupionych miejscówek, co sprawiło że stali wszędzie, rower tylko przeszkadzał i to że dojechałem bez zniszczonych szprych zawdzięczam dobremu losowi. Miłym urozmaiceniem podróży było poznanie Raphaela, czyli Mariusza Woźnego, który nieco inną drogą podążał z Jeleniej Góry na start maratonu.

Tymczasem z Jeleniej Góry byłem zmuszony wydostać się samodzielnie, ale dzięki internetowym podpowiedziom Morsa wiedziałem jak to zrobić sprawnie i z ominięciem dróg krajowych. Zatrzymałem się jeszcze w Macu na małe co nieco po wielogodzinnej podróży i rozpocząłem wspinaczkę drogami Parku Krajobrazowego Doliny Bobru. Spokojnym tempem pokonywałem większe i mniejsze pagórki zaglądając nad zaporę w Pilchowicach na Bobrze i docierając do Lubomierza.

O Lubomierz otarłem się już w roku 2015 wracając z pierwszej edycji GMRDP mającej swój koniec w Świeradowie Zdrój. Z nie do końca wiadomych mi względów nie zajrzałem wtedy do tego Kargulowo-Pawlakowego miasteczka :-). Teraz nadrobiłem te zaległości.
Muzeum Kargula i Pawlaka było już zamknięte, ale to nie był problem, bo i tak nie zamierzałem wchodzić do środka. Na to jeszcze czas przyjdzie. Sam rynek w Lubomierzu, na którym kręcono sceny z Samych Swoich jest obecnie w remoncie i trzeba jeszcze poczekać na ujrzenie efektu końcowego.  Będzie więc powód, żeby Lubomierz kiedyś ponownie odwiedzić. Wykonałem kilka ujęć powstającej Alei Filmowej, która zaświadcza, że nie tylko kultową trylogią Chęcińskiego to miasteczko stoi, okrążyłem rynek i zajrzałem w jego podcienie.

Teraz pozostało już tylko jechać do Świeradowa Zdrój, gdzie czekali już Robert oraz Marek, którzy także zapisali się na imprezę. Przez Mirsk, drogą znaną z roku 2015, kiedy to jechałem z mety do Jeleniej Góry, szybko dojechałem do celu i dołączyłem do kolegów relaksujących się w hotelowym aquaparku. Szaleństwo w rurowych zjeżdżalniach zakończyła godzina 21, kiedy to obsługa zamykała obiekt. Dobrze, bo byśmy stracili tam wszystkie siły, tak potrzebne na jazdę wzdłuż południowej granicy Polski na dystansie 1148 km. I tak minął pierwszy dzień urlopu.


Kategoria WYCIECZKI 50-150


Dane wyjazdu:
7.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:30.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Czwartek, 22 sierpnia 2019 · | Komentarze 2

Już tylko godziny dzielą mnie od wyjazdu PKP do Świeradowa Zdrój, gdzie w sobotę o godzinie 12:00 ruszam na trasę maratonu rowerowego Góry MRDP. Druga edycja tej imprezy prowadzi na odwróconej - w stosunku do 2015 roku - trasie ze Świeradowa Zdrój do Przemyśla. Trasa jest nieco zmodyfikowana, ale jej łączna długość ok. 1150 km i suma przewyższeń na poziomie ok. 14.600 metrów trzyma standard z roku 2015. 

Jako że jest to mój urlop, zakładam jazdę turystyczną w spokojnym tempie z dużą ilością górskich fotografii. Tradycyjnie :-). Mobilizować będzie limit 120 godzin (5 dób) na przejechanie całej trasy, a zwłaszcza drugi limit  - 96 godzin (4 doby) na uzyskanie kwalifikacji do startu w pełnym Maratonie Rowerowym Dookoła Polski (3142 km) w roku 2021. 

Z Elbląga rusza na trasę także Robert oraz debiutujący w imprezach szosowych Daniela Śmieji Marek.

Poniżej zamieszczam kilka linków dla chcących oglądać zawody ,,na żywo''. Mój numer startowy to 25. Mamy obowiązek pisać SMS-y z punktów kontrolnych, których jest 11; oraz informacyjne, że żyjemy i mamy się dobrze :-)

Relacja SMS.

Monitoring, czyli gdzie aktualnie jestem.

Zaliczone punkty kontrolne.

Dla kibiców.





Dane wyjazdu:
9.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:30.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Środa, 21 sierpnia 2019 · | Komentarze 2

Ostrożnie po mieście, żeby mi ktoś kuku nie zrobił tuż przed wyjazdem. Opady deszczu sprzyjały domatorstwu :-)


Dane wyjazdu:
37.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:21.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Wtorek, 20 sierpnia 2019 · | Komentarze 2

Poza powstającym szlakiem wybranych elbląskich form przestrzennych, którego śladem niedawno trochę jechaliśmy powstaje też szlak parków Elbląga oraz szlak zabytków, obejmujący swoim zasięgiem Stare Miasto.

Dzisiaj dokonałem inspekcji szlaku parków, gdyż zaprzyjaźnione wiewiórki doniosły mi, że stosowne tablice w parkach już stoją. Wizja lokalna potwierdziła ten fakt. Niebawem wezmę na tapetę szlak form przestrzennych. 










Dane wyjazdu:
33.00 km 0.00 km teren
01:23 h 23.86 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:17.0
Podjazdy:265 m

KAMIENNIK WIELKI

Poniedziałek, 19 sierpnia 2019 · | Komentarze 0

Urlop rozpoczęty, czas zacząć przygotowania do wyjazdu. W związku z tym, że pojawiła się u mnie nowa lampa przednia pojechałem sprawdzić jak świeci. Testy wypadły pomyślnie, pojedyncza dioda świeci daleko i co najważniejsze szeroko na 5-6 metrów. To wystarczy.  Sprawdziłem też inne elementy oświetlenia. Jutro montaż kufra Piknik i już prawie będę gotowy :-)





Dane wyjazdu:
18.00 km 2.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

KKE z RAFAŁEM BARANOWSKIM

Sobota, 17 sierpnia 2019 · | Komentarze 0

Miałem okazję wziąć udział w sesji zdjęciowej do powstającego katalogu wizerunkowego Diamenty Krainy Kanału Elbląskiego (KKE). W obroty wziął mnie profesjonalny fotograf Rafał Baranowski. Mnie, jak mnie, bardziej mój rower.

Podglądając pracę profesjonalisty, którego łączyło ze mną tylko to, że też miał NIKONA - kilkadziesiąt razy droższego od mojej miniatury :-) - starałem się wykonywać najlepsze w życiu fotki i uczyć się od zawodowca. Odwiedziliśmy Buczyniec, Kąty, Pasłęk oraz elbląskie Stare Miasto. Kilometraż tej wycieczki zupełnie nie odpowiada pokonanej trasie, bo rower podróżował na ... dachu. 

W kilku miejscach widziałem też pomarańczowe oznakowanie nowego szlaku Kanału Elbląskiego Elbląg-Ostróda, co znaczy że Pani Stanisława Pańczuk wraz z mężem Bogdanem ekspresowo mkną z pracami przez Krainę Kanału Elbląskiego. Super!

GALERIA


Kategoria SZLAKI LGD


Dane wyjazdu:
63.00 km 2.00 km teren
02:40 h 23.62 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:115 m

NOWY DWÓR GDAŃSKI

Piątek, 16 sierpnia 2019 · | Komentarze 2

Trasa: ELBLĄG-Helenowo-Wikrowo-Adamowo-Jazowa-Solnica-Kmiecin-Nowy Dwór Gdański-Kmiecin-Solnica-Jazowa-Kępki-Bielnik II-Bielnik I-ELBLĄG

Cube został ubrany w slicki, bo impreza roku już za tydzień. Awaryjne w ostatnich latach szprychy sprawdzone zostały tensometrem w serwisie Km Bike i badanie wyszło OK. Ja też mam swoje sposoby testowania i udałem się dzisiaj z Dareckim na Żuławy Wiślane sprawdzić, czy z kołami wszystko gra na kilku odcinkach specjalnych: płyt betonowych, szutrowych i zaniedbanego asfaltu.

Także wszystko wyszło dobrze. Czy to oznacza, że na GMRDP będzie spokój w temacie szprych, obręczy i ogólnie rowerowej techniki? A to się okaże już niebawem ;-)

Całkiem sympatycznym gratisem dzisiejszej jazdy było obejrzenie wyremontowanego mostu zwodzonego na Tudze w Nowym Dworze Gdańskim, który powiększył tym samym kolekcję działającej żuławskiej hydrotechniki. Dzięki Daro za wspólne km, pogaduchy i towarzyszenie w 366 tegorocznym odwiedzeniu Bielnika I przez Ciebie. Matrix :-)).


1. Darecki w roli wąskotorówki na bruku w Kmiecinie :-) 


2. Samochodowe zatwardzenie od Stegny.


3. Nowy Dwór Gdański i odnowiony most zwodzony na Tudze.




4. Sklep rowerowy z blachodachówkami w jednym - takie cuda tylko w Nowym Dworze Gdańskim :-)


Kategoria WYCIECZKI 50-150