Dane wyjazdu:
Temperatura:33.0
Poniedziałek, 26 sierpnia 2019 ·
| Komentarze 4
Trasa: BUKOWINA TATRZAŃSKA-Krościenko nad Dunajcem-Piwniczna Zdrój-Tylicz-Banica-Małastów-Sękowa-Krempna-Tylawa-Komańcza-Wetlina-Ustrzyki Górne-Krościenko-Arłamów-PRZEMYŚL
GPS (całość)
GALERIA (z opisem)
GALERIA (Łapszanka)
Z uśpionego schroniska wymknąłem się jak dobrej klasy
złodziej, cichutko i niepostrzeżenie o 3:30 rano. Ciepła noc sprawiła, że zjazd
przez Bukowinę do Brzegów nie wychłodził mnie zupełnie, a dwa wolno biegające
,,pieski’’ wielkości cielaków sprawiły, że zjazd pokonałem z prędkością
podjazdową. I w sumie dobrze wyszło, bo na Łapszance byłem o godzinie 4:40,
czyli dobrą godzinę za szybko. Coś mi się pomyliło …
W drodze na tą wspaniałą przełęcz zaliczyłem podjazd
,,Harnaś’’ znany z trasy Tour de Pologne. Na krótkim odcinku licznik zwariował
i pokazał mi 22% nachylenia. Ja rower pchałem tak już od 15 %, bo mi przednie koło uniosło się do góry. I to było drugie, i ostatnie pchanie na tegorocznej edycji
GMRDP. Siedząc na trawie hal na Łapszance i napawając się coraz wyraźniejszą panoramą
Tatr spędziłem tam prawie 2 godziny, zupełnie ignorując limit 96 godzin w
którym pierwotnie chciałem się zmieścić. W końcu to był urlop :-). Zresztą, nie
ja jeden tam się pojawiłem na wschód słońca – było kilku kierowców samochodów,
dwóch pieszych i
koło gospodyń wiejskich.
W końcu trzeba było jednak ruszać dalej, bo co za dużo to
niezdrowo. Długi zjazd w zasadzie do samej Niedzicy, który w roku 2015 był
podjazdem w kierunku Łapszanki , przerwałem tylko na postój w Łapszach Niżnych,
gdzie w sympatycznej budce piekarnio-cukierni zatrzymałem się na śniadanie. Konsumpcję uprzyjemniła mi rozmowa z miłą
sprzedawczynią, która złapała się za głowę jak usłyszała skąd jestem i w jakiej
imprezie biorę udział.
Jadąc dalej zaliczyłem krótki podjazd ze Sromowców w
kierunku Hałuszowej, która jako przełęcz Osice dała mi się we znaki w roku
2015. Teraz było zupełnie inaczej, bo podjazd był zjazdem i do Krościenka
pędziło się elegancko. Po drodze obejrzałem stado pienińskich owiec, którym
zarządzał jednohasłowymi zwrotami baca i jego równie profesjonalny, czworonożny
przyjaciel. Gdy mimo to czarny baran,
czy też może czarna owca zbytnio zbliżył się do drogi, ryzykując przyspieszone
zostanie baraniną, to i ja wkroczyłem do akcji. Baca podziękował mi uśmiechem.
Od Krościenka nad Dunajcem do Tylicza trasa GMRDP prowadziła
– umownym rzecz jasna – szlakiem wytwórni wód mineralnych z których te okolice
słyną. Kinga Pienińska, Piwniczanka,
Muszynianka, Galicjanka czy Kropla Beskidu to napoje, które zna cała
Polska. A że upał dalej trzymał 33-36 stopni to i woda szła jak woda. Na siebie
i w siebie.
Od Krościenka jechałem piękną trasą widokową wzdłuż Dunajca,
dobrze znaną już z kilku poprzednich wyjazdów. Płynną jazdę nieco utrudniały
prace drogowe, ale mając amortyzator i dość pancerne opony mogłem korzystać z
niewykończonych odcinków jezdni czy też poboczy. Minąłem Łącko, reklamujące się
jako ,,stolica małopolskich sadów’’ i wjechałem na kolejną
terra
incognita, zaplanowaną przed Daniela, jako mijanka Starego Sącza i
zbieranie kolejnych podjazdów do kolekcji. Zwłaszcza jeden, po przekroczeniu
Dunajca, wprawił mnie w mocne zdziwienie, bo znajdował się na nowym szlaku Vel
o Dunajec i miał na tabliczce podane, że wynosi
… 19%. W zasadzie od razu chciałem schodzić z roweru, ale pomyślałem
sobie, że coś chyba jest nie tak z oznakowaniem, bo takich gór na trasach
rowerowych się nie projektuje. I faktycznie, podjechałem to w siodle, także z
pewnością 19-tki nie było. Licznik pokazał mi 14% :-).
Nagrodą były piękne widoki na Dunajec, jakże odmienne od
jazdy DW 969, kiedy to Dunajec miało się na jednym poziomie z drogą. Velo
Dunajec to w ogóle miejscówka warta oddzielnego wyjazdu. Jak już szlak się
skończył prowadząc, zgodnie z nazwą, wzdłuż Dunajca, to od Gabonia zaczęły się
interwały Beskidu Sądeckiego. Niektóre całkiem okazałe. Walka z nimi i upałem zakończyła się
dynamicznym zjazdem do Rytra na DK87, czyli w dolinę Popradu, który z lewej a
potem z prawej strony towarzyszył zawodnikom aż do Muszyny. W tą stronę
zdarzyło mi się jechać po raz pierwszy, więc z ciekawością podziwiałem panoramy
, które w roku 2013 i 2015 miałem za plecami. Droga była ta sama, ale nie taka sama.
Na drodze dużo się działo, na torach kolejowych obok drogi
także, na nudę więc nie było co narzekać. I tak sobie pokonywałem powoli kolejne hopki
mijając uzdrowiska Piwniczna Zdrój, Łomnica Zdrój Żegiestów Zdrój i obserwując
momentami jak ludzie moczą nogi w Popradzie i szukają skrawka cienia. W takich
to okolicznościach przyrody spotkałem
Krzyśka, znanego blogera
spod znaku Bikestats. Planując obiad w Muszynie i co najmniej dwu godzinną
sjestę po nim rzuciłem mu hasło, czy by się nie przyłączył. Jazda w taki upał
była w moim wykonaniu mało efektywna i należało najgorętsze godziny przeczekać.
A że pora była obiadowa …
Krzysiek się zgodził i w ten sposób wylądowaliśmy w Muszynie
na obiedzie. Knajpka sprawdzona rok wcześniej podczas rodzinnego wypadu okazała się dobrym wyborem i teraz. W zajeździe ,,U Hutka’’
przeczekaliśmy najgorętsze godziny wtorkowego żaru, z miejsca zamawiając
zimnego Żywca 0%, a potem coś do jedzenia.
Ja posiliłem się żurkiem i pierogami ruskimi. Wyjeżdżając z Muszyny –
Puntu kontrolnego nr 8 - zajrzeliśmy
jeszcze do sklepu zaopatrzyć się w wodopój, bo powoli opuszczaliśmy cywilizację
i zaczęła się wspinaczka w kierunku Beskidu Niskiego, czyli dla odmiany,
najmniej zurbanizowanych polskich gór. Bez stacji paliw, bez sklepów co i rusz,
bez ludzi.
Przed nami była góra Piorun i sławna Banica, ale w wersji
zjazdowej. Bułka z masłem. Piorun został wciągnięty piorunem a Banica bez
podjazdu jest tylko zwykłą Banicą. W ten sposób opuściłem Beskid Sądecki gubiąc
gdzieś Krzyśka po drodze.
Niebawem skręciłem z trasy poznanej wcześniej i wjechałem na
nowe asfalt Beskidu Niskiego wypatrzone przez ojca dyrektora Daniela Śmieję.
Jadąc przez Kwiatoń i Gładyszów, które odwiedziłem podczas moich pierwszych
rowerowych odwiedzin w roku 2000, mijaliśmy też ruchliwą DK 28 Ropa-Gorlice. W prezencie dostaliśmy jeszcze przełęcz
Małastowską, którą po raz pierwszy zdobywałem w strugach deszczu o którym teraz
można było tylko pomarzyć.
Przed przełęczą nawiązałem kontakt z jedyną zawodniczką na
trasie GMRD, Gośką z Łodzi. Kilka kilometrów razem przejechaliśmy, rozstając
się dopiero przed Krempną, gdzie ona miała zaplanowany nocleg. Wcześniej jeszcze zaliczyliśmy przeprawy na
remontowanych mostkach na DW 993 między Gorlicami a Nowym Żmigrodem. Tym razem
kładki dla pieszych były.
Przed zjazdem z tej drogi w kierunku Krempnej, która także
była nowością na trasie GMRDP zatrzymaliśmy się większą ekipą we wsi
Pielgrzymka, gdzie był sklep i to czynny o godzinie 20. W Beskidzie Niskim
takie okazje trzeba wykorzystywać, więc zrobiłem od razu zakupy na środowe śniadanie.
Późną obiadokolację zaplanowałem w Kątach gdzie – dzięki miejscowym to wiedziałem – była czynna restauracja o wszystko mówiącej nazwie ,,Chono tu’’. Jak
chono, to chono. W oczekiwaniu na sałatkę sączyłem zimnego Lecha 0% i
rozmawiałem z dwoma ciekawymi imprezy lokalsami. Jeden z nich miał
doświadczenia kolarskie, tylko – jak to powiedział – na nieco krótszych dystansach
. Po sałatce z łososiem zarządziłem dokładkę w postaci pizzy margherity, bo w
sumie nie było wiadomo kiedy znowu coś ciepłego uda się upolować. Do
cywilizacji w Komańczy albo Cisnej było tak daleko.
Pożegnałem się w końcu z Kątami i przez uśpioną Krempną
będącą punktem kontrolnym nr 9 drogami Magurskiego Parku Narodowego
pożeglowałem w ciemną noc Beskidu Niskiego. Zastanawiając się czy dojadę do
wschodu słońca bez spania dotarłem na Tylawy, gdzie na chwilę pojawiły się
jakieś samochody na prowadzącej z granicy w Barwinku DK 19. Po chwili trasa
jednak skręcała na wschód i prowadziła znowu opustoszałymi drogami w środku
nocy.
Jak głowa zaczęła mi spoglądać w kierunku mijanych
przystanków autobusowych to już wiedziałem, że do 6 rano to ja bez krótkiej
drzemki nie dojadę. Tak więc w Wisłoku Wielkim wbiłem się na przystanek,
rozłożyłem folię
NRC by Karrimor,
czyli dwumetrowy pomarańczowy worek na śmieci, trochę tylko mniej szeleszczący
od zwykłej NRC i poszedłem spać. Po
dwóch godzinach wstałem, nakarmiłem zakupami z Pielgrzymki lokalnego kota oraz siebie i ruszyłem na Przemyśl.
Dostrzegłem też brak jednego z litrowych bidonów Isostara i do dziś mam
zagwozdkę, czy wypadł mi gdzieś czy też komuś się spodobał?
Do Komańczy daleko już nie było, przeleciałem przez śpiące
miasteczko i wjechałem w Bieszczady. Do głównych przełęczy na trasie, Wyżnej i
Wyżniańskiej był jeszcze kawałek, ale że nie chciałem się na tych podjazdach
czuć jak jajko na patelni postanowiłem ograniczyć postoje do niezbędnego
minimum. Dalsza jazda prowadziła przez
Łupków, gdzie spojrzałem na – chyba – jeden z najpiękniej położonych zakładów
karnych w Polsce, a w Woli Michowej ująłem fotograficznie stylowy drewniany
kościół. Dostrzegłem też artystkę
malarkę, która na poboczu drogi malowała obraz bieszczadzkiej chaty. Kolejnej
bieszczadzkiej atrakcji nie można było przegapić, bo jej zapach mocno wniknął w
receptory węchu. Tak, to był zapach wypalanego węgla drzewnego a w oddali
dymiły retorty. Musiałem tam na chwilę zajrzeć, bo to podobno coraz rzadszy
widok Bieszczadach.
Teraz już tylko krótki podjazd na nienazwaną przełęcz z
wieżą widokową dzielił mnie od Cisnej, ale jeszcze w Majdanie, nieopodal stacji
bieszczadzkiej ciuchci, zatrzymałem się na krótkie śniadanie i już jechałem
dalej. W Cisnej pomimo wczesnej pory
widać było już turystów na chodnikach, wszak to jedna z najbardziej kultowych
miejscówek w Bieszczadach i w sezonie sporo się tutaj dzieje.
Za Cisną wjechałem w wyższe partie gór i niebawem moim oczom
ukazał się widok na Połoninę Wetlińską. Oznaczało to że przełęcz Wyżna już
niedaleko. Zanim jednak rozpocząłem wspinaczkę byłem w Wetlinie, gdzie moim
oczom ukazała się oferta śniadań w formie bufetu za … 15zł. A że jajecznica
chodziła za mną już od 2 dni :-D.
Dom Wypoczynkowy PTTK okazał się mistrzowską miejscówką, z
klimatem i możliwością wprowadzenia roweru do środka –życzliwa ekipa ,
śmiesznie niskimi cenami jedzenia i picia oraz smakowitą jajecznicą i pozostałą
ofertą śniadaniową. Podładowałem też nieco telefon i obserwując kolorowy i
momentami bardzo oryginalny tłum turystów z bólem serca ruszyłem dalej, bo
przełęcz była ciągle przede mną, a słońce już zaczynało swoją pracę.
Za kilka kilometrów i z pół godziny wspinaczki byłem już na
przełęczy z której prowadzi jedna z dróg na Połoninę Wetlińską. Na parkingu samochodów było cała masa, mnie
tylko zastanowiło kiedy one tu przyjechały, bo na podjeździe raczej pusto było.
Pewnie dotarły od strony Ustrzyk Górnych. Tym samym byłem na najwyższym punkcie
ostatniego dnia jazdy.
Szybki zjazd i krótki podjazd pod drugą z przełęczy,
Wyżniańską, z której z kolei można wygodnie wejść na Połoninę Caryńską
zaliczyłem już bez zatrzymywania i dynamicznie ruszyłem do Ustrzyk Górnych.
Dwukrotną metę BB Tour, będącą teraz punktem kontrolnym nr 10, przeleciałem bez
zatrzymywania i doliną Wołosatego ruszyłem na północ. Minęła właśnie 4 doba w trasie, do mety
miałem 100 km, czyli około 6 godzin na trasie.
Przed upałem chronił mnie las, dość dobrze zacieniający
drogę chociaż podjazd za Lutowiskami trochę zdrowia mnie kosztował. Na szczycie
wzniesienia zapachniało sensacją, po tym jak asfalt został skropiony kroplami
deszczu, ale trwało to może minutę. O wiele za mało, ale chmura z której spadła
woda to była raczej chmurka, przybyła niewiadomo skąd :-).
Pora robiła się obiadowa, wiec skorzystałem z restauracji
przy stacji paliw Krzemień w Czarnej Górze.
Zobaczywszy w menu kartacze nieco się zdziwiłem, bo to regionalizm z
Podlasia i Suwalszczyzny i generalnie litewskich okolic. Spróbowałem więc kartaczy bieszczadzkich,
które jednak nie dorównywały oryginałowi, za to reszta obiadu czyli żurek,
pomidorowa oraz odkrycie tej imprezy - Lech 0% - trzymały poziom.
W trakcie obiadu zadzwonił Robert, nudzący się od prawie
doby na mecie w Przemyślu, z pytaniem gdzie jestem. Jak usłyszał odpowiedź, to
odparł, że dojeżdża do Ustrzyk Dolnych i tam na mnie poczeka, żeby wspólnie
pokręcić na metę, moją metę ;-) Jak już do Ustrzyk dotarłem to musieliśmy się
rozminąć i spotkaliśmy się pod sklepem w Krościenku, niedaleko ukraińskiej
granicy. Zatankowałem się pod korek na podjazd do Arłamowa i wspólnie
ruszyliśmy na finisz. Co by nie mówić, szkoda było że to już się kończyło.
Przez Arłamów, miejsce mojego pechowego końca MRDP 2017, przejechaliśmy bez
dłuższego postoju, wysyłając tylko SMS o zdobyciu 11, ostatniego punktu
kontrolnego na trasie GMRDP. Była godzina 17 i do mety było około 30 km. W
większości z górki. Zatrzymałem się na chwilę na niesławnej prostej przed
Huwnikami na której zjeżdżając w nocy od Przemyśla postradałem dwie szprychy i
tak zakończyłem walkę w MRDP 2017.
Na metę na przemyskim ukośnym rynku wjechałem o godzinie
18:56. O dziwo ktoś tam był, robił
fotki, stała brama i ogólnie było całkiem miło. Na mecie pierwszego GMRDP w
2015 roku nikt nie czekał a i brama jakby
opadała ze zmęczenia. Na trasie przebywałem 102 godziny 51 minut
robiąc 424 zdjęcia i mimo to nie przyjeżdżając ostatni. Można? Można :-)
Teraz w pierwszej kolejności pojechałem na PKP spróbować
kupić bilety na pociąg powrotny. O dziwo nie było problemów i miejsca się
znalazły.
Afterparty w małym gronie
późnych finiszerów odbyło się w Restauracja Dominikańska, gdzie mieliśmy
wykupiony obiad w ramach pakietu startowego. Zajrzeliśmy także z Robertem na
afterek pod schroniskiem PTTK a potem
udaliśmy się na swój
after do Hotelu Accademia,
gdzie po swojemu uczciliśmy sukces.
Piwem i stalą :-)
Następnego dnia dokonałem transferu PKP do Elbląga i tym
samym urlop w górach dobiegł końca.
Podsumowanie:
- najtrudniejsza
na trudnej trasie była walka z upałem w którym nie bardzo lubię jeździć,
- trudna trasa
była jednak łatwiejsza niż jazda w kierunku przeciwnym w roku 2015, najtrudniejsze podjazdy były
teraz zjazdami albo nie było ich wcale (Szare),
- ćwiczenia EMS,
które podjąłem w marcu dla wzmocnienia górnej połowy ciała dały wspaniały
efekt, nie musiałem się rozciągać w czasie jazdy, gimnastykować na postojach i nic
mnie nie bolało,
- na trasie nie miałem istotnych kryzysów, nic
mi się nie zepsuło w rowerze, szprychy sprawdzone tensometrem ogarnęły temat
;-),
- za przepiękną
trasę z niezapomnianymi widokami należą się podziękowania organizatorowi
maratonu Danielowi Śmieji,
- czy wystartuję w
odwróconym MRDP w roku 2021? – nie wiem, trasa pierwotna jest w mojej ocenie
trudniejsza i dlatego bardziej pożądana. A i konkurencja bardzo atrakcyjnymi trasami kusi ...