INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 301.707 kilometrów, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.88 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)



baton rowerowy bikestats.pl 2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

MIĘDZYNARODOWE

Dystans całkowity:4954.00 km (w terenie 19.00 km; 0.38%)
Czas w ruchu:230:56
Średnia prędkość:18.98 km/h
Maksymalna prędkość:65.00 km/h
Suma podjazdów:28323 m
Maks. tętno maksymalne:185 (98 %)
Maks. tętno średnie:155 (82 %)
Suma kalorii:185027 kcal
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:247.70 km i 13h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
296.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:1695 m

MRDP - ETAP X

Poniedziałek, 1 września 2025 · | Komentarze 0

Trasa: PIECHOWICE-Świeradów Zdrój-Zgorzelec-Gubin-Frankfurt nad Odrą-Słubice-KOSTRZYN nad ODRĄ

MAPA (całość MRDP)

GALERIA (z opisem, całość)

Dalej >>> 



Cichutko i prawie na paluszkach (w podkutych butach SPD to prawie niemożliwe) opuszczam kwaterę w Piechowicach a śniadaniem na rozruch są dwa batoniki musli kupione wczoraj w lokalnej Żabce. Na inne śniadanie o 2 w nocy tutaj liczyć nie mogę.

Ruszam do Szklarskiej Poręby, gdzie zaczynam podjazd z Dolnej do Górnej przez Średnią. Mijam zeszłoroczną metę RAP 1800 i porównując, to teraz jestem w znacznie lepszej formie niż po tamtym maratonie.

Tam upał i szaleńcze tempo finiszu dokonało zniszczenia, teraz niewątpliwie jadę w sposób znacznie bardziej rozważny.

Podjazd wkrótce się kończy, a zaliczam go bez pchania. Teraz Zakręt Śmierci i jazda w dół do Świeradowa Zdrój. Tam będzie ostatni podjazd MRDP, ale wcześniej Orlen na którym planuję konkretne śniadanie.

Pędzę w dół, robi się niezwykle zimno, a ja rozgrzany podjazdem zaczynam marznąć. Nie chce mi się stawać, więc Orlen w Świeradowie witam, jak się wita oazę na pustyni. Wpadam i od razu zaczynam robić herbatę, bez podchodzenia do kasy 😂

Obsługa patrzy nieco zdziwiona, ale że z herbatą nie uciekam, to i policji nie wzywają😉

Dorzucam do tego hot doga i burgera i powoli wraca do mnie życie. To był jedyny tak lodowaty poranek na całej trasie.

Za Świeradowem droga dalej prowadziła w dół, ale już było mi ciepło. Zatrzymałem się na chwilę w Sulikowie z jego słynnymi domami przysłupowymi, kojarzącymi mi się z naszymi żuławskimi podcieniami.

Potem był Zgorzelec w którym widać było ślady weekendowych imprez nad Nysą Łużycką. Teraz był 1 września i zabawy się skończyły, a zaczęła szkoła. Zrobiłem tam małe zakupy i ruszyłem dalej.

Trasa zrobiła się płaska, wiatr nie przeszkadzał i jechało się dobrze. Mnie nic szczególnie nie bolało, jada na wysokiej kadencji (90+) od samego początku sprawdziła się. Kolana spuchły, lewe ścięgna spuchły, ale utrudniało to chodzenie a nie jechanie. Po maratonie także.

Z każdym kilometrem zbliżałem się do kilku odcinków specjalnych, czyli lubuskich bruków. Rok 2022 i prawie nie ukończony maraton Zachód MRDP nauczyły mnie dokładnie, jak pokonać je bez eksplodujących dętek i pękających opon.

Po prostu jechałem po kamieniach i po kostce w ogóle nie dotykając piaszczystego pobocza. Te odcinki nie są długie, można je cierpliwie przejechać z prędkością 10-15 km/h, traktując to jako odpoczynek.

Nagrodą na tych drogach była całkowita pustka od samochodów, bo te kilka sztuk w dzień roboczy to trudno liczyć jako ruch. Do tego fajne lasy Borów Dolnośląskich, sympatyczna pogoda i otwarte wszystkie, nawet najmniejsze sklepiki.

Spokój jazdy na 10 km zaburzyła jazda DK 12 od Starych Czapli do Trzebieli, gdzie od granicy z Niemcami ciągnęły się TIR-y. Ale potem znowu zapanował spokój.
A jak w Brodach skończyły się odcinki brukowane i piaszczyste, to już w ogóle zrobiło się milutko. A do tego całkiem gorąco, bo słońce przygrzewało konkretnie i o porannym chłodzie dawno już zapomniałem.

Dość powiedzieć, że na stacji paliw w Starosiedlu przed Gubinem pochłonąłem całe, litrowe opakowanie czekoladowych lodów Grycan. Nie róbcie tego poza ultra! 😂
W Gubinie, wiedząc, że w ramach mijanki promu na Odrze w Połęcku trasa MRDP prowadzi z 50 km przez Niemcy, odwiedziłem McD i zjadłem tam obiad, ładując także elektronikę.

Upchnąłem jeszcze dwie puszeczki coli i tak przygotowany – żeby nie wydawać euro w Niemczech – wjechałem na szlak Odra –Nysa po niemieckiej stronie przez przejście graniczne Żytowań. Chyba nie muszę pisać, że byłem tutaj po raz pierwszy.

Szlak na tym odcinku – do Frankfurtu nad Odrą/Słubic – jest poprowadzony asfaltem, albo na koronie wału(węższy i sprawiający wrażenie starszego) albo u podnóża (szerszy) i wyglądający jak droga techniczna. Czasami występowały i tu, i tu. Pojawiały się także miejscowości i wtedy nie było widoczności Nysy albo Odry.

Co najważniejsze – nie było zupełnie żadnych samochodów, tylko ruch rowerowy, pieszy (biegacze) albo hulajnogi. Asfalty dobrej jakości, bez porównania z tym co oferowało Połęcko i jego okolice.

Dłuższy postój zrobiłem przy dawnej elektrowni w Eisenhüttenstadt , której niemiecka nazwa (Vogelsang) powinna się w Elblągu dobrze kojarzyć 😉 Stojące już tyle lat kominy z cegły sprawiają duuuuże wrażenie.

Po powrocie do Polski przez centrum Frankfurtu wjechałem do Słubic i rozpocząłem ostatnie 30 km tego dnia, do Kostrzyna nad Odrą, gdzie zamierzałem przenocować.
Na tych kilometrach towarzyszył mi ponownie Kazik Kosiński, Ultras z Płocka. Mocno poobijany w wyniku gleby nie poddał się i walczył do końca. Tymczasem razem przejechaliśmy dość ruchliwą krajówkę nr 31 na odcinku do Kostrzyna.

Zameldowaliśmy się w hotelu Bastion o którym miałem dobre mniemanie, słyszałem że to jeden z punktów kontrolnych RAP. Tymczasem na ,,dzień dobry” usłyszeliśmy same ,,nie”🤦

Pani w recepcji nie wie, czy uda się zrobić dla nas lunch pakiety, nie wie czy da radę je dostarczyć nam do pokoju, albo pod pokój i na koniec nie chciała nas z rowerami w pokojach (oczywiście ją przekonaliśmy). Miejsce przyjazne rowerzystom jak nic – może tylko dla Remka 😉

Uratowało ich umiejscowienie, bo byli na wjeździe do miasta, przy samej krajówce.

Tymczasem była pora rytuału wieczornego, ustawienia budzika na 2 w nocy i lulu. Postanowiliśmy z Kazikiem razem ruszyć, a potem to się zobaczy…













Dane wyjazdu:
266.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:52.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:2486 m

MRDP - ETAP VIII

Sobota, 30 sierpnia 2025 · | Komentarze 0

Trasa: MILÓWKA-Istebna-Wisła-Cieszyn-Kietrz-Głubczyce-Głuchołazy-Złoty Stok-STRONIE ŚLĄSKIE

MAPA (całość MRDP)

GALERIA (z opisem, całość)

Dalej >>> 





Budzi mnie kapanie deszczu w okno połaciowe kilka minut przed godziną pobudki. Jestem lekko zdziwiony, bo w prognozach susza.

Nic, wstawać trzeba, bo chociaż to urlop, to jednak z kategorii katorżniczych 😉Zjadam małe co nieco na rozpęd, bo do Koniakowa, a potem do Wisły będą miał dwa podjazdy i energia się przyda.

Wychodzę z hotelu, deszcz już nie pada, ale gwiazd też nie widać, także chmury jakieś są.

Zaczynam podjazd w miejscowości Szare, jednej z legend MRDP, bo jego część prowadzi po dobrze znanym ludziom z Żuław Wiślanych betonowych płytach typu ,,jumbo”. Dziurkowanych.

Wcześniej przeczekuję ulewę pod szczęśliwie napotkanym w czas kościołem. Nie pada zbyt długo i ruszam od razu, bo nie chce mi się czekać, w końcu wyspany jestem a zaplanowany dzisiaj etap do Kotliny Kłodzkiej to całkiem solidne ponad 250 km.

Po wspomnianych płytach robię sobie rundę pieszą (a taka ładna, asfaltowa droga techniczna wzdłuż S1 jest do Koniakowa. I to bliżej granicy, Daniel).

Potem przyspieszam, bo nie chcę być z porannym szczytem komunikacyjnym w Cieszynie, który generuje z każdej strony ruch do i z miasta, a jeszcze dodatkowo do i z Czech.
Mijam Koniaków, Istebną, zaliczam przełęcz Kubalonka i szybko lecę w dół do Wisły. Miasto Małysza jeszcze śpi, jedzie się super, oczywiście nic już nie pada od Koniakowa.

Potem włącza się wiatr, także Ustroń pojawia się po chwili a ja skręcam na Cieszyn. Wyrabiam się idealnie, o 5 rano jestem w Cieszynie i wyjeżdżając z niego zaczynam obserwować samochodozę.

Ale mnie to już nie dotyczy. W Zebrzydowicach mijam zawsze hałasującą stację kolejową, a potem na chwilę wpadam do Czech – pod koniec dnia czeskich dróg będzie więcej niż 5 km😉

Zaraz potem jest Godów Pawła i Sebastiana, czyli Silesia Maraton Team a ja zatrzymuję się w Gorzyczkach przy węźle A1, gdzie znanej stacji paliw z dobrym barem Uniwar wyrosła imponująca konkurencja – foto w galerii. Nazywa się toto ,,Dyskont Paliwowy” i jest stacją z dużym zapleczem gastro w Łaziskach. Chociaż przy Uniwarze stoi McD😁

Śniadanie w formie pierogów to zawsze ekstraklasa, rower wewnątrz to też się chwali, a chwila rozmowy z profesjonalną obsługą zostaje w pamięci na długo. Super.

Dobrze najedzony ruszyłem za zachód przez płaskie, ale nie jak Żuławy, okolice pogranicza polsko-czeskiego. Województwo opolskie jest zamieszkałe przez mniejszość niemiecką, co znalazło swoje odzwierciedlenie w nazwach niektórych miejscowości, były dwujęzyczne.

W Głubczycach zatrzymałem się na mrożoną kawę, aby uczcić 2000 km trasy. To był cel najbardziej podstawowy – zrobić nową życiówkę. I oto ona była😍

Potem był Prudnik, gdzie przez chwilę chciałem zjeść obiad w McD, ale że trasa prowadziła przez centrum, a nie obwodnicą, to już tam nie zjeżdżałem. I dobrze, bo ostatecznie obiad zjadłem w Głuchołazach, mieście które jeszcze się nie podniosło ze zniszczeń po zeszłorocznej powodzi.

Tym samym wsparłem lokalny biznes w postaci baru ,,Mała Gastronomia”, klimatycznego, mocno retro lokalu z super właścicielem i dobrym jedzeniem. Atakowałem się plackami ziemniaczanymi w potrojonej porcji i na słodko.

Dalsza droga prowadziła w kierunku Czech, po mojej lewej stronie były czeskie wzniesienia, ale tymczasem było płasko i tak miało być aż do Złotego Stoku. Do Polski wróciłem tuż przed tym miastem i bez postoju rozpocząłem wspinaczkę na przełęcz Jaworową, rozpoczynając w ten sposób podbój Kotliny Kłodzkiej.

Szybko ją podjechałem, kogoś tam dogoniłem, szybko zjechałem i przez spustoszony wodą Lądek Zdrój ruszyłem do Stronia Śląskiego z myślą o znalezieniu tam noclegu.

Wyszło to całkiem sprawnie i w przyjemnym hotelu Stronie już po chwili wdrażałem swój wieczorny rytuał. ,,Atrakcją” miejsca był tymczasowy, metalowy most nad rzeką Biała Lądecka, na który wychodziły okna mojego pokoju. Hałas był uroczy, ale w siódmej/ósmej dobie maratonu przeszkadzał może z 2 minuty 😂

Budzik ustawiłem na 1 w nocy i odpłynąłem …









Dane wyjazdu:
246.00 km 0.00 km teren
11:43 h 21.00 km/h:
Maks. pr.:62.00 km/h
Temperatura:23.0
Podjazdy:3048 m

MRDP - ETAP VI

Czwartek, 28 sierpnia 2025 · | Komentarze 0

Trasa: USTRZYKI GÓRNE-Cisna-Komańcza-Krempna-Banica-Muszyna Zdrój-PIWNICZNA ZDRÓJ

MAPA (całość MRDP)

GALERIA (z opisem, całość)

Dalej >>> 




Wstaję około 2 w nocy, zjadam śniadanie w formie torebkowej i ruszam w Bieszczady. Mijam Zajazd pod Caryńską i w myślach obiecuję sobie pojawić się tutaj za rok, na mecie kolejnej edycji BB Tour. Tymczasem zaczyna się podjazd pod przełęcz Wyżniańską na którym spada mi łańcuch na stronę szprych.

Reaguję natychmiast, nie daję mu się zakleszczyć i na spokojnie wyciągam go na ostatnią, 34 zębową koronkę.

Chwilę potem widzę za sobą samochód, którego światła i odgłos opon burzą tę absolutną ciszę i ciemność mi towarzyszącą od początku podjazdu. Samochód okazuje się terenówką Straży Granicznej. Padają pytania, co ja tutaj robię, skąd jadę i czy nie potrzebuję pomocy. Krótko opowiadam, co i jak, mundurowi na hasło MRDP reagują kiwaniem głowami, musieli już mieć kontakt z innymi zawodnikami😉

Potem na długie kilometry znowu pogrążam się w samotności, za przełęczą jest dynamiczny zjazd na którym nie szaleję, jeszcze jest ciemno a po co w jakiegoś niedźwiedzia uderzyć😂
Wkrótce zaczyna się drugi z kanonicznych w tych okolicach podjazdów, czyli przełęcz Wyżna od Brzegów Górnych.

Niebo jaśnieje i wygląda na to, że na jej szczycie uda mi się obejrzeć początek wschodu słońca. To zawsze magiczny moment, a w sercu Bieszczad to już w ogóle wspaniałe przeżycie. Vide galeria 😉

Zjazd do Wetliny to już pełna prędkość, widać wszystko i nic nie może mnie zaskoczyć. Droga dalej pusta, jadę środkiem, tak to można podróżować aż do Cisnej z uśpioną kolejką leśną. Podróżować, aż do momentu kiedy całą szerokość drogi zajmuje stado koni będących bez człowieka. Jak tutaj nie kochać Bieszczad! 😁

Sympatyczne czworonogi wiedziały jednak doskonale, gdzie skręcić, także za chwilę asfalt był już pusty i można było kręcić.

Dotarcie do Komańczy oznacza pożegnanie z Bieszczadami i początek Beskidu Niskiego. Ilość lasów się zmniejsza, na prostych zaczynam czuć podmuchy wiatru w plecy. Prognozy mówią coś o halnym; jak w plecy, to nie widzę przeciwwskazań.

Trasa do Krempnej prowadzi dobrze znanymi asfaltami, za to od Krempnej mamy nowość od Daniela, czyli jazdę przez Magurski Park Narodowy (wspinaczkę w tym układzie) w kierunku Ożennej a potem przełęcz Beskid na granicy państw i przelot z 15 km przez Słowację. Debiutuję na tym odcinku.

Tankuję bidony w Krempnej i odpoczywam z lodami w cieniu, bo słońce operuje mocno i trzeba się chronić. Dochodzi 5 doba jazdy, jestem prawie na 1500 km. W końcu ruszam, cały czas pod górę po nowym asfalcie z regularnie rozmieszczonymi progami spowalniającymi. Teraz są OK, na odwrotnej trasie Gór MRDP będą przeklinane 😂

Jadę przez tereny w zasadzie niezamieszkałe, w pewnym momencie ukazuje mi się szeroka, zielona panorama nieskażona niczym widocznym przez człowieka. Prawie jak Łapszanka ;-) Podoba mi się Magurski Park Narodowy.

Skupienie jednak trzeba utrzymać i nie podniecać się zanadto, bo na zjeździe do Ożennej wiatr halny pokazuje mi swoją siłę i prawie wrzuca mnie do rowu. Stożek w swoich Evanlite mam najmniejszy z możliwych, 30 mm, a mimo to miota mną równo. 50 km/h to jest wszystko, co mogę utrzymać na kierownicy, większa prędkość grozi katastrofą. Będę o tym pamiętał przez najbliższe 2-3 doby.

Wjeżdżając do Słowacji zostaję dogoniony przez familię na rowerach elektrycznych, których w takiej chwili nie lubię 🤷 Słowacja jak się zaczęła, tak się i szybko skończyła. Zapamiętałem drogę wysypaną jakimś dziwnym żwirkiem, równą, ale nie do końca asfaltową. Ale na oponach 32 mm to nie był problem.

Trasa powrotna do Polski prowadziła przez przejście graniczne w Koniecznej i stąd, skoro wcześniej była wspinaczka, teraz czekał na mnie długi zjazd w kierunku Kwiatonia.
Tutaj czuję coś dziwnego w bucie, okazuje się że jedna ze skarpetek Endura Merino Winter ma dziurę i palec sobie wystaje.

Skarpetkom zatem dziękuję za współpracę i ubieram jakiś letni model Assosa – poza spodenkami to była jedyna, zdublowana część garderoby w torbie.

Coraz bliżej było do Banicy, jednej z legend MRDP, podjazdu którego najbardziej stromej części nie udawało mi się podjeżdżać w czasach jak kręciłem maratony na rowerze MTB z koronką 22 w korbie. Tym bardziej nie miałem złudzeń teraz, na przełożeniach 34x34. Także dałem nogom odpocząć, trochę sobie pochodziłem, zrobiłem zdjęcie, wsiadłem i pojechałem.

Chwilę potem władowałem się w jakieś roboty drogowe w Czyrnej, ale dało radę po nich jechać. Przede mną widziałem podjazd na górę Piorun, o tyle trudny że pod wiatr, a łatwy bo zrobiony bez schodzenia.

Za Piorunem zaczął się wielokilometrowy zjazd w dolinę Popradu, przez Mochnaczkę, Tylicz i Powroźnik. Bardzo fajny😉

Plan na ten dzień zakładał nocleg w Piwnicznej Zdrój w świetnym hotelu Majerzanka, gdzie odpoczywałem rok temu podczas RAP 1800. Nie inaczej było i teraz, dojechałem tam około 19, pobrałem śniadanie w torebce, zregenerowałem się prywatnymi biczami wodnymi w brodziku i poszedłem spać. Budzik ustawiłem na 1 w nocy i zasnąłem.












Dane wyjazdu:
187.00 km 0.00 km teren
15:08 h 12.36 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:1169 m

GTG - ETAP 3

Poniedziałek, 14 lipca 2025 · | Komentarze 2

Trasa: RADZIŁÓW-Kolno-Myszyniec-Wielbark-Nidzica-GRUNWALD

GPS (całość)

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem) + foto Andrzej, Jacek, Beata, Zenek, Szczepan

WYNIKI





Pobudka o 0:30 została mi zafundowana przez Zdzisława i dlatego już go nie lubię 😂 Ultra ma to do siebie że śpi się raczej krótko, albo i wcale 😉

O godzinie 1 opuściliśmy Radziłów do którego właśnie wjechała Sylwia z Wojtkiem.

Nic nie padało, nie grzmiało, wyglądało na to że zapanował spokój w niebie i na ziemi. Z tą ziemią to może nie do końca było spokojnie, bo pod naszymi kołami pojawił się jakiś dziwny, chropowaty, nierówny, plackowaty, asfalt który na szczęście był generalnie podjazdem i nie trwał zbyt długo. To było odcinek (z przerwami) Przytuły – Stawiski.

Śniadanie zaplanowałem na Orlenie w Kolnie, który był nieco poza śladem, ale tylko nieco. Jak to w nocy, piec na stacji był wyłączony serwisowo i zostało posilić się hot-dogami i popić to kawą.

W międzyczasie coś tam parę razy błysnęło się na niebie, ale daleko i zagrożenia nie było.

Nasza grupka powoli nabierała dwóch prędkości i od okolic Myszyńca ja kręciłem z Andrzejem, a Zdzisiek ruszył z Jackiem nieco szybszym tempem.

Uprzedzając nieco fakty dodam, że z chłopakami zobaczyliśmy się na mecie, którą osiągnęli około 100 minut szybciej.
My tymczasem zatrzymaliśmy się na ciepłe drożdżówki przy sklepie GS Myszyniec i to było dobre 😉

I tak kilometr za kilometrem przemierzaliśmy Kurpie, a potem południowe rubieże województwa warmińsko-mazurskiego. Andrzej nieco cierpiał z powodu bólu stóp, ale kręcił bo motywacji nie brakowało.

Rekord 709 km pokonał już dawno, gdzieś w okolicach Sejn, a teraz czekał 1000 km tuż przed Grunwaldem.
Zatrzymaliśmy się jeszcze w Wielbarku żeby uzupełnić picie i wyremontowaną drogą wojewódzką 604 Wielbark-Nidzica ruszyliśmy dalej na zachód.

Trochę obawiałem się tego odcinka z uwagi na poniedziałkowy poranek i spodziewany w związku z tym duży ruch, ale nic takiego tam nie wystąpiło.
Można było w spokoju przyjrzeć się drogowemu odcinkowi lotniskowemu, który jest w ciągu tej drogi. Ciekawe miejsce.

Przed Nidzicą dostrzegliśmy burzę nad tym miastem, więc nieco zwolniliśmy i puściliśmy ją przodem. Wystarczy już tej wody.

Za Nidzicą rozpoczął się już naprawdę ostatni odcinek maratonu, ostatnie 30 km. W większości było to kilometry nieco pod górę z kulminacją przed wzgórzami Grunwaldu.
We znaki dał się zmasakrowany odcinek asfaltu Gardyny-Łodwigowo, który chyba był zemstą organizatorów, ale nie wiem za co?😁

Opony jednak wytrzymały i nie doszło do przebicia dętki. Na tej końcówce znowu czaiła się jakaś burza, ale nas nie dogoniła i tak to o godzinie 12:09 wjechaliśmy na metę GTG przy dźwiękach Bogurodzicy z mojej komórki.

Nie wiem czy ktoś to na mecie usłyszał, ale to był taki nasz pomysł nawiązujący do przebiegu Bitwy pod Grunwaldem, gdzie ta pieśń była śpiewana 😊 Zabrakło tylko mieczy, żeby od razu ruszyć na Krzyżaków 😉

Teraz nadszedł czas odpoczynku, jedzenia, rozmów i komentarzy. A po tej szybkiej regeneracji trzeba było wrócić do Elbląga, co też niebawem nastąpiło.
I tak to epopeja grunwaldzka dobiegła końca.

Wyrazy podziękowania dla organizatorów pod wodzą komandora Mirka Czaplińskiego za przygotowanie dobrze zorganizowanej imprezy i za trud włożony w obsługę tak dużej i urozmaiconej trasy.

Szacun dla wszystkich którzy poprawili swoje życiówki, szczególnie dla Andrzeja i Jacka. Brawo Panowie, świetna robota!

Dziękuję także Panu Michałowi Missanowi, Prezydentowi Elbląga, w imieniu naszej urzędowej Trójki za możliwość wystąpienia pod flagą Elbląga i reprezentowania Urzędu Miejskiego w Elblągu.







Dane wyjazdu:
296.00 km 0.00 km teren
25:01 h 11.83 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:35.0
Podjazdy:1718 m

GTG - ETAP 2

Sobota, 12 lipca 2025 · | Komentarze 0

Trasa:TROKI (LT) - Daugi-Merecz-Łoździeje-Hołny Mejera (LT/PL)-Augustów-Grajewo-Szczuczyn-RADZIŁÓW

GPS (całość)

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem) + foto Andrzej, Jacek, Beata, Zenek, Szczepan

Dalej>>>




Troki opuściliśmy o godzinie 3 w niedzielę i w blasku nadchodzącego dnia ruszyliśmy w kierunku Polski. Czekał na nas odcinek w lasach, z zakrętami i bez dużych podjazdów. Takie Żuławy z lasem, jak orzekł Mirek Czapliński, komandor maratonu.

Niebawem do naszej trójki dojechał Zdzisiek, który zdążył jeszcze odwiedzić Wilno. No, ale to biker z tych szybszych. Nasze spokojne i wolne tempo miało mu jednak nie przeszkadzać prawie do mety i od tej pory kręciliśmy razem.

W tym kręceniu razem była mała przerwa spowodowana skuchą nawigacyjną, kiedy to zagadałem się z nim i przeoczyliśmy jeden zakręt. Przez kilkanaście km jechaliśmy sami, nie widząc nikogo przed sobą i dopisując kilka km. Cóż 😉

Jedną grupą staliśmy się ponownie w miasteczku Merkine, gdzie śniadanie i lody zapewniła nam stacja paliw Baltic Petroleum. W niedzielny poranek to było jak oaza na pustyni, bo sklepiki były jeszcze pozamykane.

Jak jesteśmy przy temacie logistyki zakupów to trzeba przyznać, że Litwa stoi o niebo lepiej niż Czechy podczas Tour de Silesia 2023. Sklepów jest dużo, czynnych normalnie w sobotę, czynnych w niedzielę, przyjmujących karty płatnicze. Nie było problemów.

Tak to można podróżować. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy drogowskazie Druskienniki 12. Nieprzypadkowo, bo to miasto partnerskie Elbląga na Litwie i przez chwile mieliśmy plan, żeby je odwiedzić. No ale 24 dodatkowe km w upale nie wchodziły tym razem w rachubę.

I tak to każdy kilometr przybliżał nas do granicy z Polską, którą zgodnie z planem przekroczyliśmy na przejściu granicznym Ogrodniki, chociaż to jest druga miejscowość po polskiej stronie. Pierwszą są Hołny Mejera, gdzie czekał na nas bufet i punkt kontrolny w ośrodku Politechniki Białostockiej.

Dotarliśmy tutaj razem około godziny 13, czyli w czasie obiadu i tworzącej się burzy. Nie spieszyliśmy się zatem z opuszczeniem tego miejsca. Był czas na miseczki zup, pyszne kanapki, banany i arbuzy. Były także materace na których na chwilę zalegliśmy, bo nie było się gdzie spieszyć.

A może jednak było, bo w pewnym momencie zobaczyłem Sylwię z Wojciechem Łuszczem sposobiących się do jazdy, a mojej ekipy jakby nie było. Ancymonki ruszyli bez Mareckiego! 😂🤔

Mając po lewej stronie burzę i jadąc na jej krawędzi kilka razy otrzymałem drobne strzały deszczowe, ale to było dobre przy cały czas dość wysokiej temperaturze.

Ekipę doszedłem na ulicach Augustowa i ponownie ruszyliśmy wspólnie. Na horyzoncie formowała się już kolejna burza, która zatrzymała nas na malutkim, wąziutkim i do tego blaszanym przystanku przed Grajewem.

Jakoś się na nim zmieściliśmy i jak główne uderzenie deszczu minęło ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy z wiatrem, kolejna burza była za nami, ale szczęśliwie Grajewo ją zatrzymało.

Za chwilę asfalt pod naszymi kołami był już suchy, za to Andrzej zgłosił potrzebę odpoczynku. Zadeklarował, że samodzielnie dotrze do punktu kontrolnego w Radziłowie, więc my ruszyliśmy bez niego.

W Radziłowie zaatakowałem się pyzami z mięsem i ostatnią porcją makaronu, który został znaleziony chyba specjalnie dla mnie. Dzięki! To było wspaniałe.

Pogoda wkoło była dynamiczna, Andrzej dojechał kilkanaście minut po nas nieco zmoczony i patrząc na ściągawkę postanowiliśmy zdrzemnąć się przed ostatnimi 180 km.

Dochodziła godzina 22, więc z 3 godziny można było się regenerować na wygodnych materacach Urzędu Gminy w Radziłowie.






Dane wyjazdu:
545.00 km 0.00 km teren
30:55 h 17.63 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:15.0
Podjazdy:3708 m

GTG - ETAP 1

Piątek, 11 lipca 2025 · | Komentarze 2

Trasa: GRUNWALD-Ostróda-Łukta-Dobre Miasto-Jeziorany-Bisztynek-Korsze-Węgorzewo-Bolcie-Wisztyniec (PL/LT)-Skrawdzie-Preny-TROKI

GPS (całość)

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem) + foto Andrzej, Jacek, Beata, Zenek, Szczepan

Dalej>>>





Maraton Grunwald-Troki-Grunwald (GTG) został po raz pierwszy rozegrany w roku 2019 na niebagatelnym i nieprzypadkowym dystansie 1410 km. Od razu mi się spodobał, a że zamek w Trokach – znany mi tylko z fotografii Wilka jeżdżącego regularnie do Wilna – podobał mi się już wcześniej, no to czekałem na rok 2020 żeby sobie tam pojechać. No, ale przyszła pandemia i trzeba było poczekać nieco dłużej.

I tak nadszedł rok 2025 kiedy to impreza została wskrzeszona przez ludzi ze Stowarzyszenia Warnija i Randonneurs Lithuania. Przy okazji dystans został nieco skrócony i wynosił w tym roku całkiem normalne 1012 km. Limit na ich pokonanie ustalono na 75 godzin. Zostało się zapisać i przy okazji rozpromować imprezę rozgrywaną w zasadzie ,,po sąsiedzku” 😉

Akcja pro frekwencyjna przyniosła całkiem okazałe efekty, bo na 82 zapisane osoby 12 pochodziło z Elbląga i okolic. Ostatecznie wyruszyło w trasę 9. Całkiem nieźle!

Do tego doszła przyjemność reprezentowania Urzędu Miejskiego z którego poza mną na tę oryginalną imprezę postanowili jechać Andrzej Demczuk i Patrycja Mazurowska.

W takim też składzie dotarliśmy w strugach deszczu do Grunwaldu, gdzie spod nowej siedziby Muzeum Bitwy pod Grunwaldem był start maratonu. Po serii rozmów, wywiadów i nagrania dla TVP Olsztyn ruszyliśmy w trasę o godzinie 14:00 w pierwszej grupie startowej i od tej godziny liczył się dla nas limit 75 godzin.

W grupie była jeszcze Sylwia Kopaczewska oraz dwóch innych bikerów. Założeniem mojej jazdy była pomoc i wsparcie Andrzeja i Patrycji w zrobieniu przez nich po raz pierwszy w życiu 1000 km. Ja zaś miałem plan jechać spokojnie i ostrożnie, tak aby nie zrobić sobie kuku przed MRDP, który startuje już 23 sierpnia🙂

Deszczowa aura trwała z przerwami do zachodu słońca, potem nadeszła pogodna nocka i była szansa, że zamek w Trokach uda się sfotografować bez towarzystwa sinych chmur i deszczu.

Tymczasem pierwszy punkt kontrolny był w Bisztynku, gdzie jeszcze padał deszcz i gdzie na bufecie była zupa pomidorowa z makaronem, zawsze doskonała na ultramaratonach i schabowy, doskonały nieco mniej 😉. Chwilę tam posiedzieliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę już bez Sylwii, za to w towarzystwie Jacka, który też nigdy 1000 km nie zrobił. I tak to miałem teraz trójkę debiutantów na oku 😂 Poczułem tremę 😉

Dalsza droga prowadziła bezproblemowo i z wiatrem w plecy do Węgorzewa, gdzie planowaliśmy na tamtejszej stacji paliw BP napić się kawy przed nocką. Cóż, BP była nieczynna, więc zamieniliśmy ją na Orlen, położony nieco poza śladem GTG. Doszło + 3 km, a mi nawet z dwa razy więcej, bo musiałem wracać się po zostawione bidony. Historia lubi się powtarzać …, co ja mam z tymi bidonami!

Dalsze kilometry prowadziły w kierunku Gołdapi, którą ominęliśmy objazdem przez Kowale Oleckie i Przerośl zaliczając najwyższy punkt maratonu na zboczach Szeskiej Góry.
Na drogę prowadzącą w kierunku trójstyku, gdzie był bufet nr 2 wróciliśmy za Dubeninkami. Objazd był spowodowany rozpoczętym remontem DW 651 od Gołdapi do granicy województwa w Bolciach. Na naszej trasie zastaliśmy trzy odcinki z ruchem wahadłowym i ze słabą nawierzchnią.

Od jakiegoś czasu podążałem z Patrycją, której uszkodziła się manetka tylnej przerzutki i miała do dyspozycji jeden bieg, niezbyt lekki. Andrzej i Jacek jechali zaś nieco z przodu. W Żytkiejmach uzupełniłem prowiant, zrobiłem zdjęcie sękaczowi w postaci niejadalnego, drewnianego pomnika i chwilę odpocząłem.

W tym czasie dojechała Sylwia z dwoma rowerzystkami, które towarzyszyły jej od Bisztynka. Chwilę pogadaliśmy i dowiedziałem się od nich, że Sylwia jest ,,naszym GPS-em”! Wytrzeszczyłem oczy, bo to była bardzo dobra wiadomość! Naprawdę dobra 😊

Tymczasem trzeba było jechać dalej i tak to pogoniłem za oddalającą się Patrycją. Zaraz potem wyłonił się trójstyk granic Wisztyniec PL/LT/RUS, gdzie chłopaki czekali na nas od dłuższego czasu.

Tutaj niestety zakończyła się jazda Patrycji, bo na jednym biegu to może i by się udało dotrzeć do mety, jakby ona była oddalona 100-200 km, a nie 700 km. Naprawić tego w warunkach polowych nie było możliwości. Widać było sportową złość, a nawet wściekłość, no ale cóż. Są rzeczy nieprzewidywalne i to właśnie była taka sytuacja.

Od tego momentu jechaliśmy w trójkę i chwilę potem wjechaliśmy na Litwę nie budząc większego zainteresowania funkcjonariuszy SG. Fajnym asfaltem i z wiatrem w plecy pognaliśmy w dół wzdłuż Jeziora Wisztynieckiego, które robi wrażenie swoją wielkością.

I tak rozpoczął się prawie 400 km odcinek GTG po Litwie. Kraju w którym nigdy nie byłem i stąd ciekawość moją budziło w zasadzie wszystko. Nazwy miejscowości, jakość dróg, styl jazdy kierowców, domy, kościoły, wszystko 🙂

Chwilę jeszcze jechaliśmy z wiatrem, ale w końcu skręciliśmy na wschód i wiatr zupełnie przestał sprzyjać. Do tego doszły długie, płaskie proste i można było poczuć się jak na Żuławach Wiślanych. Nie zapomniał też o nas lipcowy upał, także zrobiło się …fajnie.

Jechaliśmy sobie zgodnie z przygotowaną rozpiską czasową (ściągawką), która wskazywała jak stoimy z czasem względem limitu. Nie było źle, cały czas 1-2 godziny zapasu były.
Toczyliśmy się spokojnie, robiąc krótką sjestę przed Wyłkowyszkami na trawie w cieniu drzew. Droga miała numer A7 więc chyba była jakąś autostradą, ale rowery po niej jeździły. Polskiej autostrady to jednak nie przypominało.

I tak to dojechaliśmy w końcu do bufetu/punktu kontrolnego w Skrawdzie, gdzie rzuciłem się na zupę kalafiorową z klopsikami i kaszą pęczak. Rewelacja, zjadłem chyba z 4 miseczki.
Chwile odpoczęliśmy i obraliśmy kierunek na Troki. Litewskie krajobrazy powoli zaczęły się robić bardziej urozmaicone, pojawiły się lasy, przeskoczyliśmy nad litewskim Nemunasem, czyli polskim Niemnem no i zaczęły się górki. No, dobra – hopki 😉

Dzień powoli dobiegał końca, a że moim celem pobocznym było też obejrzenie i sfotografowanie zamku w Trokach, toteż ruszyłem do przodu i nieco szybciej – tak z 30 minut – dotarłem na półmetek imprezy, główny cel wyjazdu, bufet, przepak i miejsce spania, czyli Troki.

Zamek w świetle zachodzącego słońca prezentował się znakomicie i tak jak sobie wyobrażałem. Same Troki także mogą się podobać, klimatyczne miasteczko otoczone jeziorami na Pojezierzu Wileńskim. Późna pora przybycia sprawiła, że nie udało się kupić żadnej pamiątki, ale ja tutaj wrócę – Wilno jest tak niedaleko.

Nadszedł czas spania w normalnych warunkach sali gimnastycznej i materacy oraz prysznica. Jedzenia nie tknąłem, nie chciało mi się zupełnie. Skorzystałem za to z przepaku którym wysłałem, skoro była taka możliwość. Wykorzystałem nowe spodenki na nowe 500 km, a reszta rzeczy w tym brudne wróciła na Grunwald.

Spało tutaj wiele osób, było światło i hałas, ale nie było to przeszkodą aby zasnąć. Odpowiedni stopień zmęczenia robił swoje ;-) Nie wiem do dzisiaj tylko, kto zarzucił na mnie koc (Dzięki! 😍) pod którym sobie spałem, aż Jacek mnie obudził i trzeba było wstawać.




Dane wyjazdu:
8.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:30.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

To tu, to tam po Elblągu

Poniedziałek, 7 lipca 2025 · | Komentarze 0

3 dni do maratonu Grunwald-Troki-Grunwald (GTG) będącego dla mnie rozgrzewką przed sierpniowym MRDP.

Ciekawa, międzynarodowa trasa, dobre towarzystwo, mało górek, duży limit czasu i ... niż genueński na horyzoncie 😁 Co może pójść nie tak? Wszystko, jak to na ultra 😉


Znam komandora tej imprezy, ale żeby tak od razu i jawnie ustalić kolejność na podium 😂😂😉





Dane wyjazdu:
234.00 km 0.00 km teren
10:24 h 22.50 km/h:
Maks. pr.:60.00 km/h
Temperatura:31.0
Podjazdy:2849 m

NOWY TARG-NOWY TARG

Wtorek, 30 kwietnia 2024 · | Komentarze 0

Trasa: NOWY TARG-Trstena (SK)-Zuberec-Liptowski Mikulas-Szczyrbskie Jezioro-Vysoke Tatry-Zdar (SK)-Jurgów (PL)-Brzegi-Bukowina Tatrzańska-Gliczarów Górny-Szaflary-NOWY TARG

MAPA

GALERIA (całość wyjazdu z opisem)

DALEJ >>>









Dane wyjazdu:
172.00 km 0.00 km teren
07:52 h 21.86 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:32.0
Podjazdy:2522 m

ZAWOJA-NOWY TARG

Poniedziałek, 29 kwietnia 2024 · | Komentarze 2

Trasa: ZAWOJA-Jabłonka-Chyżne-Trstena (SK)-Czarny Dunajec-Ząb-Poronin-Gliczarów Górny-Bukowina Tatrzańska-Łysa Polana-Podspady(SK)-Jurgów-Łapszanka-Waksmund-NOWY TARG

MAPA

GALERIA (całość wyjazdu z opisem)

DALEJ >>>





C.d.n.





Dane wyjazdu:
512.00 km 0.00 km teren
23:50 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:65.00 km/h
Temperatura:38.0
Podjazdy:6141 m

TOUR de SILESIA

Sobota, 8 lipca 2023 · | Komentarze 4

Trasa: GODÓW-Orlova-Dobratice-Lysa Hora 1324 m-Lubno-Frýdlant nad Ostravicí-Chlebovice-Kylesovice-Bruntal-Praded 1491 m-Zlate Hory-Vysoka-Prudnik-Głogówek-Kędzierzyn Koźle-Kuźnia Raciborska-Rybnik-Pszczyna-Czechowice Dziedzice-Jasienica-Skoczów-Zebrzydowice-GODÓW

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem, całość wyjazdu + zdjęcia Andrzeja Demczuka, Michała-TdS oraz Mateusza Bireckiego (TdS))

WYNIKI

Dalej




Z maratonem Tour de Silesia (TdS) pierwszy kontakt miałem w pamiętnym roku 2020 kiedy to na wiosnę pandemia COVID rozłożyła świat na łopatki. Ale nie dała rady chłopakom ze Śląska, którzy stworzyli edycję zdalną, covidową, tej imprezy. To posunięcie bardzo przypadło mi do gustu i tak to grupa elbląskich bikerów wzięła udział w Tour de Silesia Covid Edition.

Trasę 250 km wszyscy spokojnie pokonali, a mi przyszło poczekać chwilę na udział w kanonicznej wersji TdS. Chwila trwała 3 lata, ale warto było czekać. W moim ultra podróżowaniu bardzo ważne – kto wie czy nie najważniejsze – jest to, aby trasa imprezy była mało znana, tajemnicza i z niespodziankami przejezdnymi rowerem.

TdS 2023 wpisał się w te oczekiwania idealnie, a nawet bardziej. Kompletnie nieznane Czechy, dwa szczyty górskie z których każdy większy od rekordowej dla mnie Czarnej Góry 1205 metrów w Kotlinie Kłodzkiej, bardzo mało znana część polska maratonu, 6000 metrów przewyższeń na 500 km. Perfekt!

Do startu w maratonie zachęciłem Andrzeja, który w zeszłym roku był spiritus movens mojego udziału w maratonie terenowym Baltic Bike Challenge 700 km Świnoujście-Krynica Morska, więc teraz ja byłem jego spirytusem w TdS :-)) Nie mógł mi odmówić ;-)

Do Godowa, gdzie był start i meta maratonu przybyliśmy w piątkowy wieczór, na spokojnie pobraliśmy pakiety startowe z chustą (bufem) i zimową czapką pod kask na czele.

Zwłaszcza to drugie akcesorium wskazywało, że orgowie wiedzą coś, czego nie wie cała polska meteorologia, która prognozowała na weekend 8-9 lipca dzikie upały. Zacząłem obstawiać śnieg na Pradziadzie, czyli najwyższej górze maratonu – 1491 metrów.

Poza tym kupiliśmy z Andrzejem okolicznościowe T-shirty Tour de Silesia, czarne jak główne bogactwo tych okolic i napiliśmy się dla równowagi finansowej darmowego piwa.

Po zrobieniu kilku fotek oraz okolicznościowego wywiadu z Sebastianem Dusikiem (Gustav) – jednym z głównych organizatorów TdS obok Pawła Pieczki zrobiliśmy zakupy spożywcze i udaliśmy się do Łazisk, gdzie już czekało na nas słońce, na razie tylko w nazwie hostelu Słoneczny Anioł ;-)

Nocka szybko minęła, udało się normalnie pospać i po śniadaniu spokojnie ruszyliśmy na start. Nasza grupa ruszała o godzinie 8:05 i tak też punktualnie to nastąpiło. Ściganci z miejsca odpalili 5 bieg i tyle było ich widać.

Ja chciałem przynajmniej przez jakiś czas korzystać z ogonów naszej grupy jako nawigacji na czeskich drogach – bo po starcie może z 5 km było w Polsce – ale szybko okazało się, że to my jesteśmy ogonem :-)))

Trzeba było więc odpalić telefon, tym bardziej że Andrzeja nawigacja coś tam wariowała i musiał on ją resetować. Jako że po kilkunastu km było już widać Łysą Górę to w sumie na ekran za często nie trzeba było zerkać. Góra ta wydawała się niebotycznie wysoka, wyraźnie wystająca ponad całą okolicę i okoliczne wzniesienia. Prawdziwa Królowa Śląska Cieszyńskiego…

Asfaltami szerokimi i wąskimi, dobrym i popękanymi dotarliśmy w jej pobliże, aby w okolicach 50 km trasy rozpocząć już tylko 15 km wspinaczkę na szczyt (1324 metrów). Prawdziwa sztajfa zaczęła się po skręcie z głównej drogi na drogę już tylko w jednym kierunku – szczytu.

Dopóki podjazd był w lesie upał nie był tak dokuczliwy, ale po wyjechaniu z niego zacząłem się odwadniać prawie w oczach. Na szczęście dobrze oszacowałem swoje potrzeby i na sam podjazd zostawiłem cały bidon. Pierwszy zużyłem podczas 50 km, drugi podczas 16km. Zabawne ;-)

Na podjeździe trzeba było uważać, bo słoneczna pogoda sprawiła, że drogą przemieszczały się albo ją przecinały grupy pieszych, do tego zjeżdżali – czasami z lekko przesadzoną prędkością – inni uczestnicy TdS. Na szczęście to nie była to droga z nachyleniem podjazdu na poziomie 20% i nie było potrzeby meandrować od pobocza do pobocza, bo wtedy groziłoby to czołowym zderzeniem.

Na całym podjeździe miałem dwa momenty, kiedy chciałem zejść z roweru. Było to w chwilach jak prędkość spadała do 7-7,5 km/h i jego prowadzenie nabierało sensu w ramach urozmaicenie ruchowego.

Że jednak były to krótkie chwile to ostatecznie pchania nie było, ale przerwy fotograficzne oczywiście tak, bo widoki były przednie a podczas zjazdu to wiedziałem, że nie będzie ochoty na zatrzymywanie się.

Im bliżej szczytu tym bardziej gotowałem się na widok rowerów elektrycznych, które swobodnie nas wyprzedzały. Na co dzień oczywiście nic nie mam do takiej formy aktywności, bo i na nich trzeba coś tam kręcić, ale w tym momencie … ;-)

Na szczycie pojawiłem się o godzinie 11:30, czyli w samym apogeum upału. Nic więc dziwnego, że po postawieniu roweru i zdjęciu kasku pierwszą czynnością było wylanie na siebie chyba z połowy baniaka z wodą. I to było dobre, i to było fajne. I teraz można było coś zjeść.

Na szczycie bowiem orgowie przygotowali bufet, pierwszy z pięciu na całej trasie 500 km. Ciacho było dobre, arbuzy rewelacyjne, banany spoko, woda nieodzowna, batony KruKam zabrałem na drogę, napoje Tymbark wypiłem a coli już nie było.

Na Andrzeja poczekałem około 25 minut, bo jednak słuszne okazały się moje przestrogi, aby wymienił sobie kasetę z 28 na 34 zęby. Ja tak zrobiłem i to z pewnością pomogło. On tego nie dokonał i na pewno miał trudnej. Skończyło się pchaniem przez dobre 2-3 kilometry.

Po odpoczynku ruszyliśmy w dół około godziny 12:15 i tak skończyła się przygoda z Łysą Górą. Stan asfaltu i tłumy ludzi uniemożliwiły zjazd z prędkością o której czasami się marzy, więc na dole bolały nas palce od częstego hamowania, a wiele km potem dostrzegłem czarne ślady na tylnej tarczy hamulcowej. Coś musiałem przysmażyć ;-)

Kolejne kilometry mijały na jeździe czeskimi drogami z raczej malutkim ruchem samochodowym, oszczędzaniu wody bo sklepów było jak na lekarstwo a te co były – jakiejś sieci – to zamknęły się w sobotę o 11 i cześć. Pracowały w sobotę zaś od godziny 7, jak podawała informacja na drzwiach. Że też to się komuś opłaca na 4 godziny ludzi spędzać w sobotę?

Po dobrych 100 km przestałem w końcu widzieć ogromne dwa kominy elektrowni Detmarovice, czyli w sumie miejsca naszego startu w Godowie. Bo do tej pory to była taka wycieczka dookoła komina :-)))

A gdy zobaczyliśmy z Andrzejem pylon ze znajomym symbolem orlenowskiego orła, to nie bacząc że stacja benzynowa stała przy autostradzie nr 1 niedaleko Ostrawy, chcieliśmy do niej z nasypu, przez płot schodzić ;-) Tam była bowiem szansa na picie, jedzenie a może i nawet program Vitay :-)))

Ostatecznie, oczywiście pozostało to w sferze żartów. Ale wjazd rowerami z autostrady na czeski Orlen to byłoby coś ;-)

Za kilkanaście km namierzyliśmy otwartą lodziarnię, co przy nagrzanym do abstrakcyjnych temperatur powietrzu jawiło się jak oaza na pustyni. Ja zakupy lodów zapoczątkowałem, za chwilę kupowało je już kilku ultrasów jadących za mną, w tym Andrzej. Była też granita, ale to cholerstwo jest tak lodowate, że sobie kiedyś gardło tym załatwiłem. Więc nie brałem.

To ochłodzenie było dobre, bo do punktu w Kylesovicach dotarłem za dobrą godzinę. Andrzej jechał nieco wolnej i na ten bufet dotarł z 5 minut po mnie. Menu było opisane jako ,,zupa-krem” i byłem pełen niepokoju, co to za krem dla ultrasów orgowie przygotowali. Bo generalnie znam jeden na ultra, mało jadalny ;-)

Krem okazał się pomidorową z makaronem, czyli był to strzał w 10! Już wiedziałem, że Pradziada sobie łyknę na deser razem knedlami, które były tam przewidziane.

Ale tymczasem połykałem drugi talerz pomidorowej i popijałem zimną colą ze stojącej tam lodówki, którą zaangażowana obsługa co chwila zapełniała kolejnymi butelkami. Na punkcie były też arbuzy i banany oraz napoje Tymbark.

A jak komuś było mało, to już za korony mógł udać się do restauracji i poprawić sobie np. pizzą.

Z Kylesovic ruszyliśmy z Andrzejem razem i dopóki trasa była płaska to Endrju napierał, tak jak on potrafi. Czyli ogień … Problemy zaczęły się przy najmniejszych zmarszczkach, gdzie kolega momentalnie zostawał z tyłu. A przed nami był raczej niekrótki podjazd na Pradziada …

Jeden z postojów na którym czekałem na Andrzeja, skończył naszą wspólną jazdę na TdS. Limit 30 godzin, który sobie założyliśmy przed startem (organizatorzy dawali 34 h) godzin był coraz mniej realny, a prognoza pogody na niedzielę nie dawała nadziei na radykalne przyspieszenie – miało być jeszcze goręcej niż dzisiaj.

Jedynym plusem był fakt, że Czechy się kończyły i niebawem trasa wchodziła do Polski. Polski, gdzie logistyka zakupów jest bajką w stosunku do naszych południowych sąsiadów.
Andrzej kazał mi jechać samemu, gdyż jemu coraz bardziej doskwierała prawa stopa, która bolała, piekła i ogólnie cierpiała po chyba zbyt długim spacerze w SPD-ach na Łysą.

I tak zaległ na trawie, wyglądając naprawdę słabo. Rad nierad, ruszyłem dalej solo, zostawiłem mu 400 koron żeby w razie czego mógł sobie coś kupić, zrobiłem fotkę wioski w której zaległ i postanowiliśmy skontaktować się telefonicznie już w Polsce.

Bo w Czechach roaming raz działał, raz nie działał, a generalnie nie było żadnego zasięgu. Pomimo ustawienia wszystkiego co możliwe w naszych telefonach.
Także od 177 km jechałem samotnie, chociaż po pewnym czasie dogoniłem kilku bikerów jadących przede mną. Z nimi tasowałem się już do samej mety.

Tymczasem na mapie zbliżałem się do Bruntala, jakiegoś większego miasta na trasie. Postanowiłem tutaj poszukać czegoś do picia, jedzenie powiedzmy że miałem. Na rynku namierzyłem tylko kilka restauracji i żadnych otwartych sklepów. Kiedy już machnąłem na to ręką moim oczom pokazał się otwarty kebab.

I to było dobre. Nie kebab i nie pizza w nim (sic!), ale chłodziarka pełna puszek Coca-Coli :-) Dwie poszły w torbę, jedna w siebie i już byłem gotowy do rozpoczęcia wspinaczki na Pradziada.

Bo to w sumie tutaj się zaczęło. Po drodze był jeszcze krótki zjazd do Małej Morawki a stąd to już zaczęła się jazda w górę. Około 16 km podjazdu, z czego 9 takiego już konkretnego, na szczyt.

W masywie Pradziada dało się zaobserwować chmury, ale to już była taka woda po kisielu bo to była już godzina 20 i upał w naturalny sposób zelżał. Fajnie za to wyglądał szczyt z masztem oświetlany przez zachodzące słońce. Takie oko Saurona ;-)

Około 21 pojawiłem się na dużym parkingu pod Pradziadem i zacząłem zasadniczy podjazd na szczyt. Ruch samochodowy nie istniał, gdzieś tam zamigotała mi czerwona lampka zawodnika, którego postanowiłem sobie dogonić. A że podjazd jednak nie przypominał tego z Łysej to i udało mi się tego dokonać.

Po drodze zatrzymywałem się oczywiście zrobić zdjęcia, ale myśli o prowadzeniu roweru nie pojawiły się. Metry wysokości wchodziły jak nóż w masło, było niespodziewanie łatwo. Organizator dał nam wybór, czy najpierw zdobywamy szczyt i potem jedziemy na bufet-punkt kontrolny w schronisku Chata Barborka czy też na odwrót – najpierw bufet, a potem 3 km na szczyt.

Ja wybrałem drugą opcję, bo nie lubię na zjazdach hamować jak nie trzeba, a i z pustym żołądkiem jechać na rekordową dla mnie wysokość – 1491 metry n.p.m. jeszcze z rowerem nie byłem – nie chciałem.

I tak wbiłem się na punkt, gdzie knedle z jagodami i bitą śmietaną posypane kakao podawał mi sam Paweł Pieczka, jeden z najlepszych zawodników polskiej sceny ultra, organizator Tour de Silesia.

Poza tym na punkcie było ciasto, była kawa, cola oraz banany i arbuzy. Było też ciepło, bo za oknami temperatura bardzo ładnie zleciała z +30 do +10 i zacząłem się cieszyć z cienkich, wełnianych rękawiczek, których użycie przewidziałem już w Elblągu.

Po najedzeniu się i wypiciu kawy ruszyłem na szczyt w towarzystwie pieszych turystów. Kilku próbowało się ścigać się ze mną, ale po informacji, że mam w nogach ponad 200 km i na pewno wygrają wyścig na szczyt, zahamowali i wdali się w rozmowę co, jak i dlaczego?

Na szczycie Pradziada majaczyła w ciemnościach wieża telewizyjna z czerwonymi lampkami sygnalizacyjnymi. Zrobienie zdjęcia bez statywu w tych warunkach graniczyło z cudem, ale od czego jest najmocniejszy tryb bocialarki ;-)

Oświetliła ona wieżę do pewnej wysokość i pozwoliła co nieco zobaczyć. Jeszcze więcej widać na zdjęciu Andrzeja, który zrobił takie cudo. Tak czy siak, Pradziada nocą mam zaliczonego, teraz trzeba będzie go zaliczyć kiedyś za dnia. To powinno być łatwiejsze ;-)

Chwilę potem rozpocząłem zjazd, ale asfalt i na Pradziadzie nie był pierwszej młodości i do linii lasu trzeba było zsuwać się ostrożnie. Zwłaszcza że ruch pieszy istniał, a bywali oni nieprzewidywalni w swoich manewrach.

Na wysokości schroniska dostrzegłem w lampie znaną sylwetkę Andrzeja, wspinającego się na Pradziada. Kurwa, jak ja się ucieszyłem widząc tego fightera w tym miejscu!!! Dałem po hamulcach, stanąłem koło niego i zapytałem, czy był już na punkcie kontrolnym/bufecie?

Powiedział, że nie był więc prawie siłą zawróciłem go z podjazdu i kazałem jechać coś zjeść, napić się i odpocząć. Nie protestował, chyba się mnie wystraszył :-)))))
Za chwilę ponownie byłem więc w schronisku, Andrzeja zostawiłem pod opieką Pawła, ojca-dyrektora TdS a sam ruszyłem dalej w dół.

Zjazd leciałem na hamulcach, bo noc, bo nieznana droga, bo las, bo wizja sarenek i innych borsuków, bo chęć dotarcia do mety w jednym kawałku ;-)

Na parkingu pod Pradziadem byłem ponownie po 3 godzinach od pojawienia się tutaj po raz pierwszy i tak akcja zdobywania tego szczytu się zakończyła. Droga dalej prowadziła z górki, a na kolejnych kilometrach czekały jeszcze dwie krótkie wspinaczki na jakieś pomniejsze górki.

Przed nimi dogoniłem innych bikerów z maratonu, przez chwilę jechaliśmy razem, no ale na tych dwóch podjazdach za Pradziadem ich zgubiłem.

W końcu o godzinie 3:16 wjechałem do Polski przez Trzebinę i chwilę potem zameldowałem na wytęsknionym – nigdy nie sądziłem, że taki stan może dotyczyć stacji paliw :-))) – Orlenie w Prudniku.

To nic, że za 10 km był przygotowany bufet w Laskowicach. Musiałem zjeść i wypić coś znanego. W tym przypadku były to zapiekanki i kawa.

Po tym wczesnym śniadaniu ruszyłem pełny optymizmu ku wschodzącemu nad Opolszczyzną słońcu, które przywitałem na pustej i dobrej jakościowo DK 40 jadąc w kierunku Kędzierzyna Koźla.

Po drodze zajrzałem na wspomniany bufet w Laskowicach. Nic tam nie jadłem, chociaż ryż z warzywami wyglądał spoko. Popiłem sobie coli, zjadłem banany i ruszyłem dalej.

W drodze do Kędzierzyna przyglądałem się typowym w tym województwie dwujęzycznym nazwom miejscowości. Podobne co do zasady są w województwie pomorskim, tam w języku kaszubskim, a w opolskim w języku niemieckim z uwagi na mieszkającą tutaj mniejszość niemiecką.

W Kędzierzynie-Koźlu zatrzymałem się nad Odrą zrobić kilka zdjęć i rzucić okiem na miasto, które miałem okazję widzieć po raz pierwszy. Kojarzyłem je właśnie z Odrą i z zakładami chemicznymi, które dało się z trasy dostrzec.

Za Kędzierzynem rozpoczęły się lasy Kuźni Raciborskiej spustoszone w 1992 roku przez największy w historii powojennej Polski pożar. Teraz po tym katakliźmie nie było już śladu i drzewa dawały piękny cień w ten kosmicznie upalny dzień. Wsparcie zaczęło także nadchodzić od Koszmara, który też informował, że Andrzej jest z 30 km za mną.

Lasami dotarłem do Rybnika, także miasta w którym jeszcze moje rowerowe koła się nie kręciły. Pierwszą tablicę z nazwą miasta przyjąłem zwyczajnie, drugą – po iluś tam kilometrach – z lekkim uśmiechem, a gdy zobaczyłem po raz trzeci RYBNIK to pomyślałem, że tego miasta już nie opuszczę.

Ta miejscowość ma bardzo nieregularny kształt – co widać na mapach – i dlatego tak wiele razy wjeżdżałem i wyjeżdżałem z niego :-)

Za Rybnikiem minął 400 km trasy i do mety zostało jeszcze 108 km i jeden punkt kontrolny. Gdzieś tam na horyzoncie pojawiły się znane z początkowych kilometrów dwa wysokie kominy Detmarovic, albo to była fatamorgana, bo one lubią tworzyć się w gorącym powietrzu.

Żywota dokonały także akumulatory w moim aparacie, bo zabrałem tylko 3 sztuki, zamiast 5. Na szczęście główny akumulator działał należycie, chłodzony solidnie wodą z licznie mijanych po drodze Żabek. Otwartych Żabek ;-)

Tak na marginesie, to logistyka ultra w Czechach i w Polsce to dwa światy. Tam ciężko było coś znaleźć otwartego, u nas sklepy zwykłe, Żabki i Orleny czynią jazdę w każdych warunkach banalną nawet w niedzielę.

Trasa teraz prowadziła przez najmniej atrakcyjne okolice. Nie było na czym oka zawiesić, nie było górek, był za to spory ruch aut – pomimo niedzieli – wskazujący, że Śląsk to liczebnie zupełnie inna bajka niż puste województwo warmińsko-mazurskie.

Opłotkami minąłem Pszczynę i dotarłem w okolice kojarzone z maratonu Wisła 1200. Goczałkowice Zdrój, Zabrzeg i kiedy już zacząłem wypatrywać trawy po kolana – uczestnicy Wisły 1200 wiedzą o czym piszę, reszta się dowie jak przejedzie albo poczyta relację – dotarłem do Międzyrzecza Górnego na ostatni podczas TdS bufet.

Wbrew nazwie miejscowości nie prowadził do niej jakiś podjazd z serpentynami czy też o nachyleniu 20%. Tutaj otrzymałem na talerzu kebaba z frytkami i surówką, dostrzegłem też zimne piwo 0%, które zafundował mi sam Paweł Pieczka – dzięki! W Elblągu będzie na Ciebie czekało zimne EB ;-) – które weszło jak marzenie w rozgrzany organizm.

Wypiłem też z litr zimnej coli z lodem. Lodem, który jak się potem okazało był inspiracją dla będącego z tyłu Andrzeja i jego bolącej stopy do zrobienia sobie lodowego okładu. Miałem ochotę poczekać tutaj na niego, tak aby razem finiszować, ale kibicujący Marcin jednym SMS-em sprawił, że postanowiłem walczyć.

Napisał: ,,W 32 powinieneś się zmieścić …” To było jak szpila, która sprawiła że ostatnie 50 km do mety pokonałem w 2 godziny. To mogło mnie zabić, ale co tam :-)))

Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Dzięki Koszmar!

I tak to w szaleńczym tempie przeleciałem ostatnie kilometry maratonu, odnajdując znajome obrazy z GMRDP w okolicach Zebrzydowic i Marklowic. Na chwilę znowu wjechałem do Czech, aby po chwili finiszować w Godowie. Po 31 godzinach 42 minutach śląska epopeja dobiegła końca.

Najgorętszy medal w mojej historii ultra wręczył mi Paweł Pieczka i po chwili siedziałem na trawie w cieniu solidnej lipy odpoczywając sobie po tej niesamowitej przygodzie.

Monitoring mówił, że Andrzej także dostał przyspieszenia na ostatnich kilometrach i wyrobi się w limicie 34 godzin.

Ja tymczasem podniosłem 4 litery i udałem się na obiad. Otrzymałem kotleta z piersi kurczaka, modrą kapustę i ziemniaki. Dokupiłem do tego browara i to wszystko było dobre. Bardzo :-)

W międzyczasie na metę dotarł Andrzej (33:11) i narzekając, że nikt go nie fetował i nie czekał z medalem dotarł na obiad. Medal miał ;-)

Teraz był czas na wymianę spostrzeżeń, wniosków i wymianę poglądów z innymi ultrasami. Po obiedzie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do Słonecznego Anioła. Nie było problemem zasnąć…

Podsumowanie:
Po raz pierwszy ktoś z Elbląga wziął udział w tym maratonie i tym bardziej cieszy, że obu debiutantom udało się go zakończyć w limicie czasu już za pierwszym razem. Prawdziwy ultra charakter pokazał oczywiście Andrzej, powstając jak Feniks z popiołów po czeskim kryzysie i finiszując ze sporym zapasem. Kiedy wiele znaków wskazywało, że ta sztuka może mu się nie udać. Brawo Endrju!

Oczywiście muszę wbić mu małą szpilę, bo gdyby mnie posłuchał i przed TdS wymienił sobie kasetę na 34z to pewnie nie musiałby pchać podjazdu na Łysą i w ten sposób stopy by sobie nie nadwyrężył. Nie zrobił tego, bo musiałby wymieniać też przerzutkę tylną. A tego nie chciał ;-)

Organizacyjnie impreza została przygotowana bardzo dobrze, a największy zarzut mam do organizatorów, że nie poinformowali na odprawie, jak wygląda kwestia sobotniej dostępności sklepów w Czechach. Ta wiedza – biorąc pod uwagę ekstremalne warunki – pomogłaby inaczej rozplanować logistykę zakupów.

Inne sprawy miały mniejszy kaliber i dotyczyły drobnych braków na bufetach zapowiadanych artykułów (cola na Łysej) albo menu niekoniecznie rowerowego (kotlety na mecie, kebab z frytkami w Międzyrzeczu).

Dzięki Paweł, dzięki Sebastian za zaangażowanie i pasję w tym co robicie. A Tour de Silesia polecam każdemu, kto chce poznać ciekawe okolice pogranicza polsko-czeskiego i zaliczyć dwa piękne czeskie szczyty. I niech Was nie zmyli te ,,kameralne” 500 km ;-)