Dane wyjazdu:
Temperatura:38.0
Sobota, 8 lipca 2023 ·
| Komentarze 4
Trasa: GODÓW-Orlova-Dobratice-Lysa Hora 1324 m-Lubno-Frýdlant nad Ostravicí-Chlebovice-Kylesovice-Bruntal-Praded 1491 m-Zlate Hory-Vysoka-Prudnik-Głogówek-Kędzierzyn Koźle-Kuźnia Raciborska-Rybnik-Pszczyna-Czechowice Dziedzice-Jasienica-Skoczów-Zebrzydowice-GODÓW
GPSMAPAGALERIA (z opisem, całość wyjazdu + zdjęcia Andrzeja Demczuka, Michała-TdS oraz Mateusza Bireckiego (TdS))
WYNIKIDalejZ maratonem Tour de
Silesia (TdS) pierwszy kontakt miałem w
pamiętnym roku 2020 kiedy to na wiosnę pandemia COVID rozłożyła świat na
łopatki. Ale nie dała rady chłopakom ze Śląska, którzy stworzyli edycję zdalną,
covidową, tej imprezy. To posunięcie bardzo przypadło mi do gustu i
tak to grupa elbląskich bikerów wzięła udział w
Tour de Silesia Covid Edition.
Trasę 250 km wszyscy spokojnie pokonali, a mi przyszło poczekać
chwilę na udział w kanonicznej wersji TdS. Chwila trwała 3 lata, ale warto było
czekać. W moim ultra podróżowaniu bardzo ważne – kto wie czy nie najważniejsze
– jest to, aby trasa imprezy była mało znana, tajemnicza i z niespodziankami
przejezdnymi rowerem.
TdS 2023 wpisał się w te oczekiwania idealnie, a nawet bardziej. Kompletnie
nieznane Czechy, dwa szczyty górskie z których każdy większy od rekordowej dla
mnie Czarnej Góry 1205 metrów w Kotlinie Kłodzkiej, bardzo mało znana część polska maratonu, 6000
metrów przewyższeń na 500 km. Perfekt!
Do startu w maratonie zachęciłem Andrzeja, który w zeszłym roku był
spiritus
movens mojego udziału w maratonie terenowym
Baltic Bike Challenge 700 km Świnoujście-Krynica Morska, więc teraz ja byłem jego
spirytusem w TdS :-)) Nie mógł mi odmówić ;-)
Do Godowa, gdzie był start i meta maratonu przybyliśmy w
piątkowy wieczór, na spokojnie pobraliśmy pakiety startowe z chustą (bufem) i
zimową czapką pod kask na czele.
Zwłaszcza to drugie akcesorium wskazywało, że orgowie wiedzą
coś, czego nie wie cała polska meteorologia, która prognozowała na weekend 8-9
lipca dzikie upały. Zacząłem obstawiać śnieg na Pradziadzie, czyli najwyższej
górze maratonu – 1491 metrów.
Poza tym kupiliśmy z Andrzejem okolicznościowe T-shirty Tour
de Silesia, czarne jak główne bogactwo tych okolic i napiliśmy się dla
równowagi finansowej darmowego piwa.
Po zrobieniu kilku
fotek oraz okolicznościowego wywiadu z Sebastianem Dusikiem (Gustav) – jednym z głównych organizatorów TdS obok Pawła
Pieczki zrobiliśmy zakupy spożywcze i udaliśmy się do Łazisk, gdzie już czekało
na nas słońce, na razie tylko w nazwie hostelu Słoneczny Anioł ;-)
Nocka szybko minęła, udało się normalnie pospać i po
śniadaniu spokojnie ruszyliśmy na start. Nasza grupa ruszała o godzinie 8:05 i
tak też punktualnie to nastąpiło.
Ściganci z miejsca odpalili 5 bieg
i tyle było ich widać.
Ja chciałem przynajmniej
przez jakiś czas korzystać z ogonów naszej grupy jako nawigacji na
czeskich drogach – bo po starcie może z 5 km było w Polsce – ale szybko okazało
się, że to my jesteśmy ogonem :-)))
Trzeba było więc odpalić telefon, tym bardziej że Andrzeja nawigacja coś tam
wariowała i musiał on ją resetować. Jako
że po kilkunastu km było już widać Łysą Górę to w sumie na ekran za często nie
trzeba było zerkać. Góra ta wydawała się niebotycznie wysoka, wyraźnie
wystająca ponad całą okolicę i okoliczne wzniesienia. Prawdziwa Królowa Śląska
Cieszyńskiego…
Asfaltami szerokimi i wąskimi, dobrym i popękanymi
dotarliśmy w jej pobliże, aby w okolicach 50 km trasy rozpocząć już tylko 15 km
wspinaczkę na szczyt (1324 metrów). Prawdziwa sztajfa zaczęła się po skręcie z
głównej drogi na drogę już tylko w jednym kierunku – szczytu.
Dopóki podjazd
był w lesie upał nie był tak dokuczliwy, ale po wyjechaniu z niego zacząłem się
odwadniać prawie w oczach. Na szczęście dobrze oszacowałem swoje potrzeby i na
sam podjazd zostawiłem cały bidon. Pierwszy zużyłem podczas 50 km, drugi
podczas 16km. Zabawne ;-)
Na podjeździe trzeba było uważać, bo słoneczna pogoda sprawiła, że drogą
przemieszczały się albo ją przecinały grupy pieszych, do tego zjeżdżali –
czasami z lekko przesadzoną prędkością – inni uczestnicy TdS. Na szczęście to nie była to droga z
nachyleniem podjazdu na poziomie 20% i nie było potrzeby meandrować od pobocza
do pobocza, bo wtedy groziłoby to czołowym zderzeniem.
Na całym podjeździe miałem dwa momenty, kiedy chciałem zejść z roweru. Było to
w chwilach jak prędkość spadała do 7-7,5 km/h i jego prowadzenie nabierało
sensu w ramach urozmaicenie ruchowego.
Że jednak były to krótkie chwile to ostatecznie pchania nie było, ale przerwy
fotograficzne oczywiście tak, bo widoki były przednie a podczas zjazdu to wiedziałem, że nie będzie
ochoty na zatrzymywanie się.
Im bliżej szczytu tym bardziej gotowałem się na widok rowerów elektrycznych,
które swobodnie nas wyprzedzały. Na co
dzień oczywiście nic nie mam do takiej formy aktywności, bo i na nich trzeba
coś tam kręcić, ale w tym momencie … ;-)
Na szczycie pojawiłem się o godzinie 11:30, czyli w samym
apogeum upału. Nic więc dziwnego, że po postawieniu roweru i zdjęciu kasku
pierwszą czynnością było wylanie na siebie chyba z połowy baniaka z wodą.
I to było dobre, i to było fajne. I
teraz można było coś zjeść.
Na szczycie bowiem orgowie przygotowali bufet, pierwszy z
pięciu na całej trasie 500 km. Ciacho było dobre, arbuzy rewelacyjne, banany spoko, woda nieodzowna, batony KruKam
zabrałem na drogę, napoje Tymbark wypiłem a coli już nie było.
Na Andrzeja poczekałem około 25 minut, bo jednak słuszne
okazały się moje przestrogi, aby wymienił sobie kasetę z 28 na 34 zęby. Ja tak
zrobiłem i to z pewnością pomogło. On tego nie dokonał i na pewno miał trudnej.
Skończyło się pchaniem przez dobre 2-3 kilometry.
Po odpoczynku ruszyliśmy w dół około godziny 12:15 i tak
skończyła się przygoda z Łysą Górą. Stan asfaltu i tłumy ludzi uniemożliwiły
zjazd z prędkością o której czasami się marzy, więc na dole bolały nas palce
od częstego hamowania, a wiele km potem
dostrzegłem czarne ślady na tylnej tarczy hamulcowej. Coś musiałem przysmażyć
;-)
Kolejne kilometry mijały na jeździe czeskimi drogami z
raczej malutkim ruchem samochodowym, oszczędzaniu wody bo sklepów było jak na
lekarstwo a te co były – jakiejś sieci – to zamknęły się w sobotę o 11 i cześć.
Pracowały w sobotę zaś od godziny 7, jak
podawała informacja na drzwiach. Że też to się komuś opłaca na 4 godziny ludzi
spędzać w sobotę?
Po dobrych 100 km przestałem w końcu widzieć ogromne dwa kominy elektrowni
Detmarovice, czyli w sumie miejsca naszego startu w Godowie. Bo do tej pory to
była taka wycieczka dookoła komina :-)))
A gdy zobaczyliśmy z Andrzejem pylon ze znajomym symbolem
orlenowskiego orła, to nie bacząc że stacja benzynowa stała przy autostradzie nr 1 niedaleko
Ostrawy, chcieliśmy do niej z nasypu, przez płot schodzić ;-) Tam była bowiem
szansa na picie, jedzenie a może i nawet program Vitay :-)))
Ostatecznie, oczywiście pozostało to w sferze żartów. Ale
wjazd rowerami z autostrady na czeski Orlen to byłoby coś ;-)
Za kilkanaście km namierzyliśmy otwartą lodziarnię, co przy
nagrzanym do abstrakcyjnych temperatur powietrzu jawiło się jak oaza na
pustyni. Ja zakupy lodów
zapoczątkowałem, za chwilę kupowało je już kilku ultrasów jadących za mną, w
tym Andrzej. Była też granita, ale to
cholerstwo jest tak lodowate, że sobie kiedyś gardło tym załatwiłem. Więc nie
brałem.
To ochłodzenie było dobre, bo do punktu w Kylesovicach
dotarłem za dobrą godzinę. Andrzej jechał nieco wolnej i na ten bufet dotarł z
5 minut po mnie. Menu było opisane jako ,,zupa-krem” i byłem pełen niepokoju,
co to za krem dla ultrasów orgowie przygotowali. Bo generalnie znam jeden na
ultra, mało jadalny ;-)
Krem okazał się pomidorową z makaronem, czyli był to strzał
w 10! Już wiedziałem, że Pradziada sobie łyknę na deser razem knedlami, które
były tam przewidziane.
Ale tymczasem połykałem drugi talerz pomidorowej i popijałem
zimną colą ze stojącej tam lodówki, którą zaangażowana obsługa co chwila zapełniała kolejnymi butelkami. Na punkcie były też arbuzy i banany oraz
napoje Tymbark.
A jak komuś było mało, to już za korony mógł udać się do restauracji i poprawić sobie np. pizzą.
Z Kylesovic ruszyliśmy z Andrzejem razem i dopóki trasa była
płaska to Endrju napierał, tak jak on potrafi. Czyli ogień … Problemy zaczęły
się przy najmniejszych zmarszczkach, gdzie kolega momentalnie zostawał z tyłu. A
przed nami był raczej niekrótki podjazd na Pradziada …
Jeden z postojów na którym czekałem na Andrzeja, skończył
naszą wspólną jazdę na TdS. Limit 30 godzin, który sobie założyliśmy przed
startem (organizatorzy dawali 34 h) godzin był coraz mniej realny, a prognoza
pogody na niedzielę nie dawała nadziei na radykalne przyspieszenie – miało być
jeszcze goręcej niż dzisiaj.
Jedynym plusem był fakt, że Czechy się kończyły i niebawem trasa wchodziła do
Polski. Polski, gdzie logistyka zakupów jest bajką w stosunku do naszych
południowych sąsiadów.
Andrzej kazał mi jechać samemu, gdyż jemu coraz bardziej doskwierała prawa stopa,
która bolała, piekła i ogólnie cierpiała po chyba zbyt długim spacerze w
SPD-ach na Łysą.
I tak zaległ na trawie, wyglądając naprawdę słabo. Rad
nierad, ruszyłem dalej solo, zostawiłem mu 400 koron żeby w razie czego mógł
sobie coś kupić, zrobiłem fotkę wioski w której zaległ i postanowiliśmy
skontaktować się telefonicznie już w Polsce.
Bo w Czechach roaming raz działał, raz nie działał, a
generalnie nie było żadnego zasięgu. Pomimo ustawienia wszystkiego co możliwe w
naszych telefonach.
Także od 177 km
jechałem samotnie, chociaż po pewnym czasie dogoniłem kilku bikerów jadących
przede mną. Z nimi tasowałem się już do samej mety.
Tymczasem na mapie zbliżałem się do Bruntala, jakiegoś większego miasta na trasie.
Postanowiłem tutaj poszukać czegoś do picia, jedzenie powiedzmy że miałem. Na rynku namierzyłem tylko kilka restauracji
i żadnych otwartych sklepów. Kiedy już machnąłem na to ręką moim oczom pokazał
się otwarty kebab.
I to było dobre. Nie kebab i nie pizza w nim (sic!), ale
chłodziarka pełna puszek Coca-Coli :-) Dwie poszły w torbę, jedna w siebie i
już byłem gotowy do rozpoczęcia wspinaczki na Pradziada.
Bo to w sumie tutaj się zaczęło. Po drodze był jeszcze
krótki zjazd do Małej Morawki a stąd to już zaczęła się jazda w górę. Około 16
km podjazdu, z czego 9 takiego już konkretnego, na szczyt.
W masywie Pradziada dało się zaobserwować chmury, ale to już
była taka woda po kisielu bo to była już godzina 20 i upał w naturalny sposób
zelżał. Fajnie za to wyglądał szczyt z masztem oświetlany przez zachodzące
słońce. Takie oko Saurona ;-)
Około 21 pojawiłem się na dużym parkingu pod Pradziadem i
zacząłem zasadniczy podjazd na szczyt. Ruch samochodowy nie istniał, gdzieś tam
zamigotała mi czerwona lampka zawodnika, którego postanowiłem sobie dogonić. A
że podjazd jednak nie przypominał tego z Łysej to i udało mi się tego dokonać.
Po drodze zatrzymywałem się oczywiście zrobić zdjęcia, ale
myśli o prowadzeniu roweru nie pojawiły się. Metry wysokości wchodziły jak nóż w masło,
było niespodziewanie łatwo. Organizator dał nam wybór, czy najpierw zdobywamy
szczyt i potem jedziemy na bufet-punkt kontrolny w schronisku Chata Barborka
czy też na odwrót – najpierw bufet, a potem 3 km na szczyt.
Ja wybrałem drugą opcję, bo nie lubię na zjazdach hamować jak nie trzeba, a i z pustym żołądkiem jechać na rekordową dla mnie wysokość –
1491 metry n.p.m. jeszcze z rowerem nie byłem – nie chciałem.
I tak wbiłem się na punkt, gdzie knedle z jagodami i bitą
śmietaną posypane kakao podawał mi sam Paweł Pieczka, jeden z najlepszych
zawodników polskiej sceny ultra,
organizator Tour de Silesia.
Poza tym na punkcie było ciasto, była kawa, cola oraz banany i arbuzy. Było też
ciepło, bo za oknami temperatura bardzo ładnie zleciała z +30 do +10 i zacząłem
się cieszyć z cienkich, wełnianych rękawiczek, których użycie przewidziałem już
w Elblągu.
Po najedzeniu się i wypiciu kawy ruszyłem na szczyt w towarzystwie pieszych
turystów. Kilku próbowało się ścigać się ze mną, ale po informacji, że mam w
nogach ponad 200 km i na pewno wygrają wyścig na szczyt, zahamowali i wdali się
w rozmowę co, jak i dlaczego?
Na szczycie Pradziada majaczyła w ciemnościach wieża
telewizyjna z czerwonymi lampkami sygnalizacyjnymi. Zrobienie zdjęcia bez
statywu w tych warunkach graniczyło z cudem, ale od czego jest najmocniejszy
tryb bocialarki ;-)
Oświetliła ona wieżę do pewnej wysokość i pozwoliła co nieco zobaczyć. Jeszcze
więcej widać na zdjęciu Andrzeja, który zrobił
takie cudo. Tak czy siak, Pradziada nocą mam zaliczonego, teraz trzeba będzie go
zaliczyć kiedyś za dnia. To powinno być łatwiejsze ;-)
Chwilę potem rozpocząłem zjazd, ale asfalt i na Pradziadzie nie był pierwszej młodości i
do linii lasu trzeba było zsuwać się ostrożnie. Zwłaszcza że ruch pieszy
istniał, a bywali oni nieprzewidywalni w swoich manewrach.
Na wysokości schroniska dostrzegłem w lampie znaną sylwetkę
Andrzeja, wspinającego się na Pradziada.
Kurwa, jak ja się ucieszyłem widząc tego
fightera w tym miejscu!!! Dałem po hamulcach, stanąłem koło niego
i zapytałem, czy był już na punkcie kontrolnym/bufecie?
Powiedział, że nie był więc prawie siłą zawróciłem go z podjazdu i kazałem
jechać coś zjeść, napić się i odpocząć. Nie protestował, chyba się mnie
wystraszył :-)))))
Za chwilę ponownie byłem więc w schronisku, Andrzeja
zostawiłem pod opieką Pawła, ojca-dyrektora TdS a sam ruszyłem dalej w dół.
Zjazd leciałem na hamulcach, bo noc, bo nieznana droga, bo
las, bo wizja sarenek i innych borsuków, bo chęć dotarcia do mety w jednym
kawałku ;-)
Na parkingu pod Pradziadem byłem ponownie po 3 godzinach od
pojawienia się tutaj po raz pierwszy i tak akcja zdobywania tego szczytu się
zakończyła. Droga dalej prowadziła z górki, a na kolejnych kilometrach czekały
jeszcze dwie krótkie wspinaczki na jakieś pomniejsze górki.
Przed nimi dogoniłem innych bikerów z maratonu, przez chwilę
jechaliśmy razem, no ale na tych dwóch podjazdach za Pradziadem ich zgubiłem.
W końcu o godzinie 3:16 wjechałem do Polski przez Trzebinę i
chwilę potem zameldowałem na wytęsknionym – nigdy nie sądziłem, że taki stan
może dotyczyć stacji paliw :-))) – Orlenie w Prudniku.
To nic, że za 10 km był przygotowany bufet w Laskowicach. Musiałem zjeść i
wypić coś znanego. W tym przypadku były to zapiekanki i kawa.
Po tym wczesnym śniadaniu ruszyłem pełny optymizmu ku
wschodzącemu nad Opolszczyzną słońcu, które przywitałem na pustej i dobrej
jakościowo DK 40 jadąc w kierunku Kędzierzyna Koźla.
Po drodze zajrzałem na wspomniany bufet w Laskowicach. Nic
tam nie jadłem, chociaż ryż z warzywami wyglądał spoko. Popiłem sobie coli,
zjadłem banany i ruszyłem dalej.
W drodze do Kędzierzyna przyglądałem się typowym w tym
województwie dwujęzycznym nazwom miejscowości. Podobne co do zasady są w
województwie pomorskim, tam w języku kaszubskim, a w opolskim w języku
niemieckim z uwagi na mieszkającą tutaj mniejszość niemiecką.
W Kędzierzynie-Koźlu zatrzymałem się nad Odrą zrobić kilka
zdjęć i rzucić okiem na miasto, które miałem okazję widzieć po raz
pierwszy. Kojarzyłem je właśnie z Odrą i
z zakładami chemicznymi, które dało się z trasy dostrzec.
Za Kędzierzynem rozpoczęły się lasy Kuźni Raciborskiej
spustoszone w 1992 roku przez największy w historii powojennej Polski pożar.
Teraz po tym katakliźmie nie było już śladu i drzewa dawały piękny cień w ten
kosmicznie upalny dzień. Wsparcie
zaczęło także nadchodzić od
Koszmara, który też informował, że Andrzej jest z
30 km za mną.
Lasami dotarłem do Rybnika, także miasta w którym jeszcze
moje rowerowe koła się nie kręciły. Pierwszą tablicę z nazwą miasta przyjąłem
zwyczajnie, drugą – po iluś tam kilometrach – z lekkim uśmiechem, a gdy zobaczyłem po raz
trzeci RYBNIK to pomyślałem, że tego miasta już nie opuszczę.
Ta miejscowość ma bardzo nieregularny kształt – co widać na
mapach – i dlatego tak wiele razy wjeżdżałem i wyjeżdżałem z niego :-)
Za Rybnikiem minął 400 km trasy i do mety zostało jeszcze
108 km i jeden punkt kontrolny. Gdzieś tam na horyzoncie pojawiły się znane z
początkowych kilometrów dwa wysokie kominy Detmarovic, albo to była fatamorgana,
bo one lubią tworzyć się w gorącym powietrzu.
Żywota dokonały także akumulatory w moim aparacie, bo zabrałem
tylko 3 sztuki, zamiast 5. Na szczęście główny akumulator działał należycie,
chłodzony solidnie wodą z licznie mijanych po drodze Żabek. Otwartych Żabek ;-)
Tak na marginesie, to logistyka ultra w Czechach i w Polsce
to dwa światy. Tam ciężko było coś znaleźć otwartego, u nas sklepy zwykłe, Żabki i Orleny
czynią jazdę w każdych warunkach banalną nawet w niedzielę.
Trasa teraz prowadziła przez najmniej atrakcyjne okolice.
Nie było na czym oka zawiesić, nie było górek, był za to spory ruch aut –
pomimo niedzieli – wskazujący, że Śląsk to liczebnie zupełnie inna bajka niż
puste województwo warmińsko-mazurskie.
Opłotkami minąłem Pszczynę i dotarłem w okolice kojarzone z
maratonu Wisła 1200. Goczałkowice Zdrój, Zabrzeg i kiedy już zacząłem wypatrywać
trawy po kolana – uczestnicy Wisły 1200 wiedzą o czym piszę, reszta się dowie
jak przejedzie albo
poczyta relację – dotarłem do Międzyrzecza Górnego na ostatni
podczas TdS bufet.
Wbrew nazwie miejscowości nie prowadził do niej jakiś podjazd
z serpentynami czy też o nachyleniu 20%. Tutaj otrzymałem na talerzu kebaba z
frytkami i surówką, dostrzegłem też zimne piwo 0%, które zafundował mi sam
Paweł Pieczka – dzięki! W Elblągu będzie na Ciebie czekało zimne EB ;-) – które
weszło jak marzenie w rozgrzany organizm.
Wypiłem też z litr zimnej coli z lodem. Lodem, który jak się
potem okazało był inspiracją dla będącego z tyłu Andrzeja i jego bolącej stopy
do zrobienia sobie lodowego okładu. Miałem
ochotę poczekać tutaj na niego, tak aby razem finiszować, ale kibicujący Marcin
jednym SMS-em sprawił, że postanowiłem walczyć.
Napisał: ,,W 32 powinieneś się
zmieścić …” To było jak szpila, która sprawiła że ostatnie 50 km do mety
pokonałem w 2 godziny. To mogło mnie zabić, ale co tam :-)))
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Dzięki Koszmar!
I tak to w szaleńczym tempie
przeleciałem ostatnie kilometry maratonu, odnajdując znajome obrazy z
GMRDP w okolicach Zebrzydowic i Marklowic. Na chwilę znowu wjechałem do Czech, aby po chwili
finiszować w Godowie. Po 31 godzinach 42 minutach śląska epopeja dobiegła
końca.
Najgorętszy medal w mojej historii ultra wręczył mi Paweł
Pieczka i po chwili siedziałem na trawie w cieniu solidnej lipy odpoczywając sobie
po tej niesamowitej przygodzie.
Monitoring mówił, że Andrzej także dostał przyspieszenia na
ostatnich kilometrach i wyrobi się w limicie 34 godzin.
Ja tymczasem podniosłem
4 litery i udałem się na obiad. Otrzymałem kotleta z piersi kurczaka, modrą
kapustę i ziemniaki. Dokupiłem do tego browara i to wszystko było
dobre. Bardzo :-)
W międzyczasie na metę dotarł Andrzej (33:11) i narzekając,
że nikt go nie fetował i nie czekał z medalem dotarł na obiad. Medal miał ;-)
Teraz był czas na wymianę spostrzeżeń, wniosków i wymianę
poglądów z innymi ultrasami. Po obiedzie
udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do Słonecznego Anioła. Nie było problemem
zasnąć…
Podsumowanie:
Po raz pierwszy ktoś z Elbląga wziął udział w tym maratonie i tym bardziej
cieszy, że obu debiutantom udało się go zakończyć w limicie czasu już za
pierwszym razem. Prawdziwy ultra
charakter pokazał oczywiście Andrzej, powstając jak Feniks z popiołów po czeskim kryzysie i finiszując ze
sporym zapasem. Kiedy wiele znaków
wskazywało, że ta sztuka może mu się nie udać. Brawo Endrju!
Oczywiście muszę wbić mu małą szpilę, bo gdyby mnie
posłuchał i przed TdS wymienił sobie kasetę na 34z to pewnie nie musiałby pchać
podjazdu na Łysą i w ten sposób stopy by sobie nie nadwyrężył. Nie zrobił tego,
bo musiałby wymieniać też przerzutkę tylną. A tego nie chciał ;-)
Organizacyjnie impreza została przygotowana bardzo dobrze, a
największy zarzut mam do organizatorów, że nie poinformowali na odprawie, jak
wygląda kwestia sobotniej dostępności sklepów w Czechach. Ta wiedza – biorąc
pod uwagę ekstremalne warunki – pomogłaby inaczej rozplanować logistykę
zakupów.
Inne sprawy miały mniejszy kaliber i dotyczyły drobnych
braków na bufetach zapowiadanych artykułów (cola na Łysej) albo menu
niekoniecznie rowerowego (kotlety na mecie, kebab z frytkami w Międzyrzeczu).
Dzięki Paweł, dzięki Sebastian za zaangażowanie i pasję w
tym co robicie. A Tour de Silesia
polecam każdemu, kto chce poznać ciekawe okolice pogranicza polsko-czeskiego i
zaliczyć dwa piękne czeskie szczyty. I
niech Was nie zmyli te ,,kameralne” 500 km ;-)