Dane wyjazdu:
Temperatura:25.0
Sobota, 3 lipca 2021 ·
| Komentarze 0
Trasa: WISŁA-Ustroń-Oświęcim-Kraków-Szczucin-SANDOMIERZ
MAPAGALERIA (z opisem)
Nadeszła w końcu godzina startu i …poszły konie po szutrze
dróg masywu Baraniej Góry. Chwilę po
starcie było już pod górę, co może wydawać się dziwne, ale prawdziwe. Potem też
było ciekawe, interwałowe kilometry, podczas których widziałem pchających
rowery na tych lekkich jednak hopkach, liczne przebite dętki i subtelnie zjeżdżających
gravelowców na wyraźnie zbyt delikatnych oponach.
To wszystko były widoki dość dramatyczne, momentami zabawne i pouczające zarazem. Ja
tymczasem na pancernych Smart Samach+ 26x2,1 leciałem swobodnie, tym bardziej że
poranna mgła zapewniła zupełny brak widoczności na dalszych dystansach i można
było skupić się tylko na jeździe terenowej po różnej wielkości kamyczkach.
Widoczność poprawiała się wraz z utratą wysokości i
zbliżaniem się do centrum Wisły. Oczywiście znalazłem czas na kilka fotografii Beskidu
Śląskiego i Jeziora Czerniańskiego, jak tylko wyszło słońce.
Najbardziej niebezpiecznym momentem całego zjazdu do Wisły była
jego końcówka, tuż przed wjazdem na asfalt. Stromy spadek na drodze z betonowych
płyt i brak jednej z nich na zakręcie spowodował, że jeden z bikerów poleciał z
rowerem na barierkę ochronną. Na szczęście nie połamał się i mógł kontynuować dalszą
jazdę.
A ona zaczęła prowadzić już przy połączonej Wiśle i na
płasko. Sprawnie przebiłem się z grupą przez
centrum Wisły i zaczęła się jazda w kierunku Ustronia i Skoczowa. Jazda szybkim
szutrem, jakimś dziwnym, wąskim asfaltem, ale generalnie nawierzchniami
łatwymi i przy samej rzece raz z jednej,
raz z drugiej strony, chociaż wyglądającej jeszcze bardzo niepozornie.
Oznakowanie wskazywało, że jedziemy Wiślaną Trasą Rowerową ,
ale jadąc w grupie zdałem się na nawigację innych , swoją oszczędzając na jazdę
solo ;-) Zaprowiantowany byłem solidnie, upału nie było, pamiętałem jednak ,żeby
uzupełnić wodę przed sławnym odcinkiem
trawiastej przeprawy na wale Jeziora Goczałkowickiego.
Zabawa w trawie Goczałkowic trwała około 1,5 godziny w
tempie nie przekraczającym 10 km/h. Klasyka urlopu :-))) Pogoda była idealna, nie smażyło słońce,
nie padał żaden deszcz.
Dalsza droga prowadziła przez koronę tamy na Wiśle tworzącej
ten największy sztuczny zbiornik w Polsce południowej, Śląskie Morze. Znajdowała się tutaj infrastruktura
turystyczna, więc podczas przerwy
najadłem się solidnie. Wcześniej obejrzałem sobie sesję zdjęciową
ekipy dziewczyn jadących na tandemie w
ramach jazdy dla Fundacji ,,Na Kole” na którą czekały tutaj lokalne media.
Po wypoczynku ruszyłem w dalszą trasę, wiodącą przez
Czechowice-Dziedzice w kierunku Brzeszcz (tak, tych sławnych ;-) i Oświęcimia.
W Czechowicach czekał na uczestników maratonu pierwszy, spontaniczny i oddolny,
punkt cateringowy przygotowany przez kibiców Wisły 1200. Na całej trasie do Gdańska
takich miejsc było kilka; to dość niesamowite, że ludziom chciało się poświęcać
swój czas, pieniądze i zaangażowanie w pomoc zawodnikom. Szacun i ukłony z mojej
strony za wsparcie.
Tymczasem jak to na
Śląsk przystało, na horyzoncie pojawiła się kopalnia węgla kamiennego, konkretnie
Silesia z wielką hałdą węgla, widokiem
dla człowieka z północy Polski zawsze ciekawym i oryginalnym. Bardzo interesujący okazał się też wodowskaz,
stojący dość daleko od koryta Wisły, ale pokazujący jej potencjał
powodziowy.
Za Czechowicami –Dziedzicami skończyło się województwo
śląskie i Wisła 1200 wjechała do Małopolski. Minąłem Brzeszcze z kolejną kopalnią
na horyzoncie, za nią można było skorzystać z punktu nawodnienia sygnowanego
logiem Natanrower.pl.
Za Brzeszczami
lekko wyszło moje nieprzygotowanie topograficzne, bo zdziwiłem się że jadę obok zabudowań i drutu kolczastego pomnika
zagłady w Brzezince. Zupełnie nie
zdawałem sobie sprawy z tego, jednak dość pobieżnie studiując mapę maratonu. A
że byłem tutaj po raz pierwszy w
życiu, to nie mogło się obyć bez kilku zdjęć tego strasznego miejsca.
Za Oświęcimiem trasa skręciła na wschód i do Krakowa było
coraz bliżej. Wisła 1200 wjechała na wiślany wał razem z WTR i drogowskaz oznajmił 60 km do
Krakowa. Ktoś tam się zarzekał, że to 60
km asfaltu, no ale tak nudno to Leszek trasy nie zaplanował ;-). Zresztą, sama
WTR nie jest w całości pokryta asfaltem na tym odcinku. Jest też szuterek.
Niemniej, jazdy teraz nawigacyjnie była łatwa, Wisła była po
prawej stronie i tego trzeba było pilnować. Po drodze można było obejrzeć
kominy zakładów chemicznych w Oświęcimiu, konstrukcje Energylandii w Zatorze,
śluzę Smolice w miejscu ujścia Skawy do Wisły i most, którym pokonywałem Wisłę
podczas Maratonu Północ-Południe 2018.
Powoli dobiegał końca pierwszy dzień w trasie Wisły 1200, za
jasności udało się jeszcze odpocząć i zjeść pyszne jabłka na punkcie w
Czernichowie. Punkcie będącym świadectwem pasji jego właściciela, dawnego
kolejarza. Do tego będącym miejscem przyjaznym rowerzystom, czyli wszystko było
na swoim miejscu. Żal było szybko opuszczać to klimatyczne miejsce, ale cóż,
Kraków wzywał.
Zegarek pokazywał, że w dawnej stolicy Polski zamelduję się koło
północy. Idealna pora na spóźniony obiad i wczesne śniadanie łącznie.
Planowałem catering na krakowskim rynku, ale po dogonieniu kilku bikerów
postanowiłem zjeść i odpocząć wcześniej, w KFC. Oni też mieli takie plany, a ja nie
chciałem plątać się w zakamarkach Lasku Wolskiego samotnie, w ciemnościach i po zagmatwanym
śladzie.
Obżarstwo w KFC było solidne, długie i drogie. Ale że
chciałem pierwszą noc spędzić w siodle to
inaczej to nie mogło wyglądać. W końcu ruszyliśmy i zaczęła się wspinaczka w
kierunku Kopca Piłsudskiego. Znając
zaliczony rowerem Kopiec Kościuszki widziałem, że trochę pod górę będzie, tu
nie wiedziałem tylko jak? Okazało się w sumie łatwo, największa wspinaczka była
na Orlej, potem już był spokój.
Nie byłem pewny, czy nie będziemy też zdobywać Kościuszki,
więc grzecznie sobie jechałem w grupie, znającej znacznie lepiej okoliczne
ścieżki, co jednak i tak nie uchroniło nas od jednej skuchy nawigacyjnej, na
szczęście bezbolesnej, czyli nie zakończonej podjazdem. A jak się okazało, że Kopiec Kościuszki
robimy bokiem to ja przejąłem pałeczkę i dynamicznym zjazdem wprowadziłem grupę
na krakowskie Błonia. Stąd już rzut kamieniem było od Rynku Głównego, gdzie
pojawiliśmy się o 1 w nocy, i gdzie fotki zrobić trzeba było. Przy okazji można
było zobaczyć, że to miejsce w wakacje nie zasypia :-)
W tym nocnym tłumie zbyt długo nie zabawiliśmy, dalsza droga
czekała i wzywała z daleka. Wszak było to dopiero 200 km trasy. Jazda wiślanymi bulwarami pod ciekawie
iluminowanymi mostami i innymi obiektami
dostarczyła wiele przyjemności. Skończyły
się one za mostem kardynała Macharskiego, gdzie pojawiły się kontrowersje jak
jechać. Droga jakby zniknęła, okolica przypominała plac budowy, a ślad nie
prowadził WTR. Ostatecznie to nią zdecydowaliśmy się jechać jakiś czas, a jak
okoliczności się poprawiły to zjechaliśmy w kierunku koryta Wisły.
W końcu wydostaliśmy się z międzywala i lokalnymi asfaltami zaczęliśmy
zbliżać się do Niepołomic. Do mnie zaś zbliżył się kryzys senny i szybciutko pożegnałem
grupę, samemu zalegając na kilkanaście minut na przystanku autobusowym w
Grabiach. Taki resecik dobrze mi zrobił,
do tego już robiło się jasno, więc ruszyłem dalej. Na wysokości Niepołomic wjechałem na najbardziej wypasiony punkt
wsparcia, z myjką i serwisem rowerowym.
Otwarty bar też był. Zaatakowałem pierogi, popiłem kawą i czułem się prawie
jak na Orlenie, tylko lepiej.
Dowiedziałem się, że teraz do granicy Małopolski w Szczucinie Wisła 1200 jedzie po asfaltowym
dywaniku WTR i Velo Dunajec z rzadka tylko zmieniając nawierzchnię. Velo Dunajec może dziwić, ale to objazd promu
w Wietrzychowicach, który w normalnych czasach (czyli podczas pierwszych dwóch edycji
W1200) był wykorzystywany przed zawodników, którzy startowali z Wisły wspólnie,
bez podziału na grupy).
Nudy na takiej ilości asfaltu zrobiły się potężne, ale w
gratisie był Dunajec w dolnym odcinku,
Nieciecza z eleganckim stadionem otoczonym polami kukurydzy, pszenicy i
innego dobra oraz zjawiskowe Zalipie, gdzie spędziłem dobre pół godziny
podziwiając kunsztownie udekorowane domy.
Cudo!
Za Zalipiem wróciłem na WTR i tym samym nad Wisłę, widocznie
większą dzięki wodom Dunajca. Do Szczucina było już niedaleko, pora obiadowa
wskazywała, że wypadało by w tym miejscu coś zjeść, bo potem to nie wiadomo kiedy
nadarzy się okazja. Pewnie dopiero w Sandomierzu ;-)
Tak więc żegnając się
bez żalu z asfaltem WTR zjechałem z
trasy i udałem się na poszukiwania obiadu w Szczuczynie. Restauracja Sovrana
okazała się być otwarta, zamówiłem dwa talerze rosołu z makaronem, do tego
makaron ze szpinakiem i kurczakiem i tak to można do Sandomierza kręcić. W knajpie
nie byłem sam, kilka osób z trasy też tu zjechało.
Po obiedzie pożegnałem się z województwem małopolskim i zacząłem wiślaną eksplorację świętokrzyskiego.
Tutaj już nie będzie nadmiaru asfaltów, nudnych, płaskich prostych i jazdy bez
cienia. Zaczyna się za to szlak elektrowni węglowych - pierwsza jest ta w
Połańcu - który zakończy się Żeraniem w Warszawie.
Połaniec to także miejsce podpisania Uniwersału
Połanieckiego, którego przypomnienie zajęło mi dobre kilka minut – do Googla
zaglądać mi się nie chciało :-) Z ciekawostek terenowych to odnotowałem całkiem
ładny podjazd i zjazd przed Połańcem, cały terenowy, który był miłym urozmaiceniem
płaskiej wędrówki głównie przy wałach i na lokalnych asfaltach. Wisły na tym
odcinku w zasadzie nie było jak zobaczyć.
W Połańcu za to mogłem się przyjrzeć elektrowni, bo trasa wiodła przy jej płocie. Cóż,
duża i tylko szkoda, że taka nienowoczesna w obecnych czasach. Na dalszych kilometrach zacząłem obmyślać
koncepcję noclegu w Sandomierzu, bo po
pokonaniu 400 km trasy należało w końcu odpocząć w normalnych warunkach.
Pomny doświadczeń z GreenVelo, kiedy to nocleg w kwaterze na sandomierskim
rynku
kosztował 350 zł za pokój, wolałem nie powtarzać tego manewru ;-)
Zanim jednak ukazał się Sandomierz trzeba było jeszcze minąć
niewidoczny, po drugiej stronie Wisły, Tarnobrzeg, za którym zaczęły się
sandomierskie sady jabłoniowe. Piękne
widoki na jabłonie musiały wystarczyć, bo Wisła płynęła sobie za solidnymi już wałami
i nie była widoczna z trasy.
Przed Sandomierzem w miejscowości Koćmierzów namierzyłem
przy samej trasie miejscówkę o nazwie Gościniec Koćmierzów. Niewiele się zastanawiając
, zajechałem do niej i jak się okazało, że wolnych miejsc jest do oporu, to
postanowiłem szczęścia w Sandomierzu już nie szukać. Za całe 100 zł otrzymałem kolację, śniadanie –
zrobiłem samodzielnie, bo pora wyjazdu nie była normalna ;-), do tego miałem
nocleg i dowolną ilość świeżo wyciśniętego soku z jabłek. Gościniec ma też status Miejsca Przyjaznego
Rowerzystom, co objawiło się m.in. umyciem roweru z błota po trudach wiślanych
wertepów. A nade wszystko życzliwym i niezwykle empatycznym właścicielem tego
miejsca.
Na kwaterę dotarłem chwilę po 17, spać poszedłem około 20, a
ruszyłem w dalszą trasę około 5 rano.
Tak to można jeździć ,,ultra” :-)
DALEJ >>>