Dane wyjazdu:
351.00 km
120.00 km teren
Temperatura:-8.0
Niedziela, 5 stycznia 2025 ·
| Komentarze 5
Trasa: ELBLĄG-Rychliki-Susz-Iława-Brodnica-Sierpc-Płock-Kutno-ŁÓDŹ>>>ELBLĄG
MAPAGALERIA (z opisem)
Wykorzystałem zimowe okienko pogodowe w styczniu (jak to
zabawnie brzmi ,,okienko” w zimowym przecież miesiącu!) na zrobienie dłuższej
trasy w Polskę. A że od pewnego czasu miałem na celowniku Łódź - ostatnie
wielkie miasto w Polsce, po którym nie jeździłem rowerem – to i tam się udałem.
Jazda miała też cel treningowy, trening głowy przed MRDP.
Jak wiecie z pkt.3 dekalogu ultra, treningi powinny być trudniejsze niż impreza
:-))
Nocka zapowiadała się mroźna (było od -1 do -8), bez opadów, które pojawiły się
odpowiednio wcześnie i już nie było ryzyka, że zakopię się z moimi kolcami. Do
tego miała być bezchmurna i z astronomicznymi atrakcjami spod znaku
Saturna i Księżyca. Innego rodzaju atrakcją miał być wiatr, zupełnie nie z tego
kierunku co potrzeba ;-)
Z Elbląga wyruszyłem w sobotę o godzinie 15 i jeszcze przez chwilę podziwiałem zachód słońca,
które ponownie ujrzałem około godziny 8 rano w niedzielę na wysokości
Gostynina.
Bocznymi drogami, a nawet po płytach w Stankowie dostałem
się do Rychlik, tam wskoczyłem na trasę
Maratonu Elbląskiego i nią jechałem do
Susza.
I przed Suszem, w Kamieńcu Suskim poczułem, że muszę zmienić rękawiczki,
bo zwykłe palczaste Bontragery przestały
już wystarczać. Zrobiłem więc postój w sklepie, ubrałem rękawice Chiba Alaska
poparte jeszcze cienkimi za 8 zł z włóczki i teraz to mogłem jechać dalej.
Przed Iławą spotkałem się z jakimś dziwnie wielkim ruchem
samochodów w obydwu kierunkach, co mi się nie spodobało i pijąc kawę na Orlenie
postanowiłem bocznymi drogami dotrzeć do Nowego Miasta Lubawskiego (NML), na
dawnej DK 15.
Ten odcinek był najbardziej oblodzony, dużo lasów robiło
robotę, za to minęły mnie 3 samochody. Schwalbe Marathon Winter sprawowały się
bez zarzutu, za to od Iławy jechałem z pękniętą szprychą. Pękła sobie na
rondzie wjazdowym do Iławy od Siemian, ot tak bez przyczyny zewnętrznej, z
jakże dobrze znanym mi dźwiękiem :-/
4 km dalej mijałem dworzec w Iławie, no i pojawiła się myśl
… Ale że z pękniętymi szprychami to ja już mam bogate, nawet za bogate
doświadczenia, to dopóki druga nie pęka, to i ja nie pękam. Pojechałem więc
dalej, w końcu linii kolejowych było dookoła całkiem sporo ;-)
Minąłem NML, miąłem Kurzętnik i na główny postój
grzewczo-kateringowy w nocy zatrzymałem się w Brodnicy. Marzyłem o zupie
pomidorowej, ale Orlen miał tylko żurek. Bida żurek, bez ziemniaków, bez jajka,
bez chrzanu, za to z ogromną ilością kiełbasy.
Wsparłem to bagietką, zalałem
termosy herbatą, udzieliłem wywiadu lokalnej młodzieży jedzącej pizzę
(wyglądała dobrze, jeszcze pizzy na Orlenie nie próbowałem) i po prawie
godzinie ruszyłem na południe. Dochodziła północ.
Od wjazdu na DK 15 pod kołami nie miałem już ani grama
śniegu, lodu, tylko asfalt, posypany asfalt. Zostałem z ciężkimi oponami, super oporami toczenia, wiatrem w twarz,
pękniętą szprychą i pięknym odgłosem kolców na asfalcie. Zaczął się więc prawdziwy trening głowy i fizyczne
próby utrzymania średniej na poziomie 20 km/h.
Dobre było to, że coś mnie tknęło w Elblągu napompować opony
na maksa z tyłu (5 barów) i 4 bary z przodu. Normalnie to dużo za dużo, żeby
wykorzystać cały potencjał i szerokość rozmieszczenia kolców, ale wyczułem, że
totalnej ślizgawicy to mieć nie będę. No i to ciśnienie trochę mnie uratowało,
bo boczne kolce dzięki temu nie miały kontaktu z podłożem.
Minąłem uśpiony Rypin, minąłem Sierpc, gdzie zatrzymałem się
na pierogi, bo walka z wiatrem i rowerem wysysała siły szybko i sprawnie. Od
Sierpca klimat jazdy tworzył płomień ,,świeczki” płockiego Orlenu wyglądający z
daleka na tle dymiących kominów oraz naturalnej chmury jak Mordor albo inne
piekło. A ja tam właśnie jechałem ;-)
Przez Płock przejechałem bez zatrzymywania się, poza krótkim
postojem na moście aby uwiecznić panoramę wysokiego brzegu Wisły ze Starym
Miastem i bulwarami.
Powoli robił się świt, ruch nieco się zagęścił, a ja
zauważyłem że do odgłosów roweru doszedł suchy łańcuch – zapomniałem wziąć
olej, a jedno smarowanie na starcie okazało się za mało. To był mój największy
błąd tego wyjazdu, nie znoszę tego odgłosu a musiałem się w niego wsłuchiwać
godzinami. Trening głowy ;-)
Sprawdziłem na Orlenie w Gostyninie czy nie mają czegoś
stosownego, ale że nic nie było to łyknąłem tylko kawę i pojechałem dalej.
Rozpoczął się dzień i moim oczom ukazały się przeraźliwie
długie i płaskie drogi środka Polski. Dosłownie środka, bo za Kutnem pojawiłem
się w
Piątku,
geometrycznym środku Polski. Wcześniej było Kutno, w którym ponownie zajrzałem
na legendarny dworzec PKP a wcześniej najechałem lokalnego McD na śniadanie.
Od Kutna poruszałem się w towarzystwie blachosmrodów w
ilościach niespotykanych w okolicach Elbląga w niedzielny poranek. Cóż,
bliskość dwóch autostrad i licznych krajówek generuje ruch. Lampka Bontragera
robiła dobrą, mrugającą robotę, kłopotów nie miałem.
Człowiek ma zakodowane w głowie, że te okolice są płaskie,
ale pod wiatr to podjazd wjazdowy do Zgierza wydał mi się wspinaczką. No, ale
to już była końcówka trasy to i zmęczenie widziało w każdej zmarszczce górę :-)
Chwilę potem wjechałem do Łodzi, co uczciłem stosowną fotką,
a nawet dwoma –
vide galeria – i raźno ruszyłem w kierunku ulicy
Piotrkowskiej, jednego z symboli miasta.
Czasu do odjazdu pociągu miałem z 2 godziny, więc należało
się streszczać.
Starczyło na pobieżne obejrzenie tej oryginalnej oraz ciekawej
ulicy do Stajni Jednorożców i z powrotem, zjedzenie ciepłych pączków i zakup
magnesu na lodówkę, który mogłem mieć za darmo, jak miła pani usłyszała skąd i
jak przyjechałem :-). Kupiłem ze sporą zniżką.
Potem przyszło zająć miejsce w fajnym pociągu, który
sprawnie zawiózł mnie prosto do Malborka. Stąd pierwotnie chciałem wrócić
rowerem, ale uszkodzona szprycha popsuła ten plan.
Do Łodzi jeszcze wrócę, już na normalnym rowerze, w zielonej
porze roku, no i chyba nie samotnie ;-)