INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.92 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

ŻYCIÓWKA

Dystans całkowity:1806.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:95:17
Średnia prędkość:18.95 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:20222 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:451.50 km i 23h 49m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
620.00 km 0.00 km teren
40:05 h 15.47 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:30.0
Podjazdy:8277 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 4

Czwartek, 11 lipca 2024 · | Komentarze 11

Trasa: JELEŚNIA-Międzybrodzie Bialskie-Bielsko Biała-Żywiec-Koniaków-Wisła-Cieszyn-Racibórz-Głuchołazy-Paczków-Złoty Stok-Stronie Śląskie-Międzylesie-Zieleniec-Kudowa Zdrój-Głuszyca-Chełmsko Śląskie-Kowary-Karpacz-SZKLARSKA PORĘBA

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

WYNIKI

RELACJA MARCIN (+ filmy)



Spanie w Jeleśni zakończyłem o godzinie 8 i udałem się na śniadanie, które ten punkt miał w ofercie. Z zawodników byłem chyba jedyny, w restauracji hotelu Vesta zastałem jeszcze ekipę wolontariuszy i fotograficzną.

Pomny tego co mnie czeka w Beskidzie Sądeckim, a potem Śląskim nie żałowałem sobie kcal, dogadzałem sobie różnymi smakołykami w nieumiarkowanych ilościach ;-)

W końcu jednak trzeba było się ruszyć. Skorzystałem jeszcze z przepaku, który tutaj sobie wysłałem ze startu w Warszawie i założyłem nową potówkę, nowe skarpetki, nowe rękawiczki i świeżą chustę pod kask. Na MRDP 2025 to wszystko jak będę chciał, to będę musiał sobie wieźć od startu sam, albo to gdzieś kupię.

Użyte rzeczy albo wyrzucę, albo odeślę paczkomatem. Tutaj mi je zabrano, chociaż dotarły do mnie dopiero w Elblągu, dzięki Robertowi, bo na mojej mecie w Szklarskiej Porębie ich nie było.

Wyjeżdżając z Jeleśni zajrzałem jeszcze do apteki, bo po raz pierwszy w historii skończył mi się krem na odparzenia, czyli popularny do d…py. Miałem prawie całą tubkę! To też świadczy o ekstremalnym obciążeniu i bardzo wysokich temperaturach w których przyszło jechać tę urlopową trasę.

Ten ,,wrażliwy” temat rzadko pojawia się w relacjach, ale że celem tego mojego pisania jest też pełna informacja dla, przymierzających się do dalekich tras, ultrasek i ultrasów, to dodam, że pierwsze smarowanie było już w Przemyślu, czyli na 500 km.

Już wtedy moje niezwykle wygodne spodenki Endura SL dostały pierwszą porcję Nivea Baby. Potem była powtórka przed Tatrami, tak solidna, że od tego czasu jechałem na białym siodełku.

Krem się topił razem ze mną, ale działał i o to chodziło. Działać należy profilaktycznie, a nie wtedy kiedy już nie można siedzieć, czy nogami ruszać – bo i w pachwinach też trzeciego dnia zaczął robić się cyrk …

Także kupiłem w aptece Alantan Plus, maść bez cynku, ale też na odparzenia i takie tam inne niemowlęce przygody z pieluszkami. Czyli w sam raz :-))) Był to w sumie eksperyment, a tego się nie robi na ultra – ale zaufałem opisowi i pani farmaceutce, bo miałem ten specyfik po raz pierwszy.

Tak wyposażony, najedzony i opity ruszyłem w góry. Beskid Żywiecki czekał, a tam przełęcz Kocierska, przełęcz Targanicka i przełęcz Przegibek. Było już po godzinie 9, także zaczynałem góry w najgorszym możliwym momencie, przed południem.

Analiza mapy wskazywała, że te przełęcze są w lasach, ale jak gęstych i czy dających dobry cień, to miało się dopiero okazać.

Okolica była dla mnie zupełnie nowa, pierwszy raz jechana i gdyby nie opisy Niradhary i Kajmana, starych Bikestatowiczów z Kobiernic, nawet nazwy miejscowości nic by mi nie mówiły.

Pierwsza sztajfa nastąpiła zaraz po zjechaniu z DW 945 i w niewinnie brzmiącej miejscowości Rychwałdek zaliczyłem pchanie. Podjazd był krótki, ale szedł w pełnym słońcu a mi się nie chciało mordować, bo już wtedy wyglądało na to, że kolejne nocki to ja będę jechał, a nie spał.

Zostały mi do mety dwie doby, a na liczniku pojawiła się liczba 1220 km. Nadzieję na sukces dawał płaski przelot od Zebrzydowic do Złotego Stoku, grozą napawały Kotlina Kłodzka i Karkonosze na deser ;-)

I tak to pracowicie się wspinając, a to zjeżdżając po różnej jakości asfaltach pokonałem w końcu Beskid Żywiecki i zameldowałem się na Orlenie w Bielsku Białej. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć Góry Żar i elektrowni wodnej Porąbka na Sole.

Wcześniej przeleciałem za zgodą ekipy przez budowany most w Porąbce, bo znowu nie zauważyłem informacji o objeździe na grupie WhatsApp zawodów. Ja naprawdę nie miałem czasu na czytanie mediów społecznościowych :-)) Ale jak ma się gadane, to przez most udało mi się przejechać ;-)

Ciekawostką był ruch wahadłowy od zapory elektrowni, który był regulowany sygnalizacją świetlną w trybie … 16 minutowym. Tak, nie przesłyszeliście się. 16 minutowym – tak mi dwukrotnie powiedział pracownik remontujący drogę, bo sam myślałem, że coś źle słyszę.

Oczywiście nie czekałem ;-)

Z Bielska Białej boczną drogą podążałem ku Żywcowi w którym to zjadłem obiad w McD. Brakowało dolewek napojów znanych z KFC, a reszta była jakby podobna. Spędziłem tutaj dobrą godzinę doładowując też elektronikę.

Przejazd przez Żywiec wypadł w najgorszym możliwym momencie, czyli wczesnym popołudniem, kiedy ruch na drodze był maksymalny. Kierowcy spod znaku SZY nie dali jednak powodów do krytyki, zapewne mrugający Bontrager miał w tym swój udział.

Zrobiłem kilka zdjęć browaru, skoro trasa już przy nim prowadziła, a ja tutaj byłem po raz pierwszy w życiu. Potem zaczęła się Węgierska Górka i Milówka, czyli miejsca znane już z tras GMRDP.

Nadszedł czas na Beskid Śląski i wspinaczkę do Trójwsi Beskidzkiej, czyli Koniakowa, Jaworzynki i Istebnej. Jechałem drogą techniczną wzdłuż S1 w tak nagrzanym powietrzu, że prawie 2 litry wypiłem na tym odcinku. Masakra.

W miejscowości Laliki zobaczyłem na balkonie mieszkankę domku, którą pozdrowiłem machnięciem ręki, a ona się spytała ,,Chce Pan wody”? Nieźle ja musiałem wyglądać :-))))

Na taką zachętę od razu skręciłem w bramę posesji. Dostałem butelkę Muszynianki, ofertę obiadu z makaronem i prysznica! Przemili ludzie okazali się rowerzystami, zwłaszcza gospodarz był kiedyś aktywnym bikerem.

Porozmawialiśmy sobie całkiem zgrabną chwilę, ale że ja już nie miałem prawa zamulać, tylko zakończyć te góry i lecieć dalej na zachód, więc wziąłem jeszcze tylko butelkę wody na zapas i ruszyłem ku ostatniej w tym rejonie przełęczy, czyli Kubalonce między Istebną a Wisłą.

Wcześniej w okolicach Karczmy Ochodzita spotkałem kampera z Ojcem Dyrektorem RAP Remkiem Siudzińskim oraz fotografem Zbyszkiem Myślińskim, więc i stąd będę miał pamiątkowe zdjęcia. Niby jechałem pierwszy w kategorii, ale że Dawid Salamon się wycofał z przyczyn technicznych w okolicach Zakopanego, to w sumie jechałem też ostatni.

Tak przy okazji - nie pamiętam już kto mi raportował, że ,,Aśka Balawajder jest 20 km za mną, a Dawid mnie goni”. To naprawdę nie miało znaczenia, walczyłem z pogodą, z trasą i ze samym sobą – w tej kolejności. Zakopane było pierwszym miejscem, gdzie spojrzałem w kierunku stacji PKP … Różne myśli się pojawiały, różne …

Tymczasem jechałem grzbietem Beskidów przez Koniaków i Istebną, podziwiając szerokie panoramy i ciesząc się na nadchodzącą noc. Do zmroku było jeszcze kilka godzin, ale ja byłem zadowolony, że najtrudniejsze góry już za mną.

Z Istebnej szybko i sprawnie podjechałem Kubalonkę i zacząłem zjazd do Wisły, a jakby tak szerzej spojrzeć, to mam wrażenie że aż do Cieszyna nad Olzą było z górki.
Po drodze zatrzymałem się w Ustroniu, wizja kolacji z magią dolewek w KFC zadziałała :-)))

W Cieszynie mogła się zakończyć moja przygoda na RAP, bo jadący za mną samochód nagle z piskiem opon zahamował. Zobaczyłem kobietę za kierownicą z szokiem w oczach i za nią drugi samochód z którego leciały ku niej obelgi. Ona mnie chyba nie dostrzegła i gwałtownie hamując sprowadziła zagrożenie dla tego drugiego samochodu. Na szczęście skończyło się bez kraksy.

Droga wiodła teraz ku Zebrzydowicom, skąd po raz pierwszy miałem okazję jechać Żelaznym Szlakiem Rowerowym do Godowa.

Tak, do tego Godowa, gdzie w zeszłym roku pociliśmy się z Endrju na TdS :-)

Teraz była nocka, pusty szlak i nierówny asfalt na nim. To dość dziwne, ale mam wrażenie, że idealnie równy to on tam nie jest.

Za Godowem jechałem bez zatrzymania do Raciborza, na przedmieściach którego postanowiłem chwilę odpocząć. Od Ustronia miałem pomyślny wiatr w plecy i czas do punktu kontrolnego w Złotym Stoku na to pozwalał.

Odpoczynek trwał godzinę na zielonej łące przy czereśniowym sadzie, który bardzo mi pomógł po tym, jak pomruki burzy i pierwsze krople podniosły mnie z tego miejsca. Wiecie jak dobrze duża, mocno liściasta czereśnia chroni przed deszczem? Bardzo dobrze chroni.

Ściana deszczu w zasadzie nie zrobiła mi krzywdy, efekty wizualno-dźwiękowe były pierwszej klasy i co najważniejsze – nie trwały długo.
Jak tylko największy opadł przeszedł ruszyłem w drogę, bo po coś w końcu te błotniki ku zdziwieniu innych wożę.

To nie było koniec burzowych atrakcji, bo na horyzoncie było już widać kolejną, ale ona dopadła mnie z kolei za Raciborzem. Wcześniej namierzyłem przystanek autobusowy, ale kiedy próbowałem zamknąć oko, skoro już czekałem na jej uderzenie, to po pierwszych kroplach okazało się, że ma on blaszany dach. Spróbujcie zasnąć pod czymś takim :-)))

I ta burza jednak szybko przeszła, więc i ja odpaliłem pojazd. Dodam, że przywitałem te deszcze z radością, żadnej kurtki nie ubierałem, ochraniaczy na buty także – po co, jak temperatura cały czas przekraczała +20 stopni. Kurtka to miała zastosowanie nad ranem w Bieszczadach, kiedy to zjazdy odbywały się we mgle i wtedy robiło się chłodno, czy też w innych, tego typu sytuacjach.

W międzyczasie minął 1400 km trasy, do mety były 4 stówki, taki tam Maraton Elbląski ;-) Płaskiej Opolszczyzny miałem jeszcze ze 125 km, potem czekała Kotlina Kłodzka, znana i lubiana nie tylko od strony ultra.

Krótka, ale jakże dynamiczna noc w końcu się skończyła i zaczynał się czwartek, ostatni pełny dzień maratonu.
W galerii zobaczycie jabłkomat, gdzie zakupów nie zrobiłem, bo na 5 litrów soku z tych pysznych owoców to jednak i miejsca, i ochoty nie miałem ;-)

Były za to McD w Prudniku, menu śniadaniowe i poranna kawa. I to było dobre, chociaż tuż obok był też Orlen. Prudnik to fajne miasto :-)

Dalej były Głuchołazy, przed którymi drogę krajową pięknie spowolniły dwa kombajny, za którymi i ja sobie wygodnie pedałowałem. Nie pędziły one tak jak nowe traktory po 50 km/h, a tak bardziej w granicach 30 km/h.

Nie trwało to wiecznie i w końcu trzeba było się zmierzyć z blachosmrodami na DK 46 od Otmuchowa do Złotego Stoku. Dużo ich było, miały tendencję do wyprzedzania ,,na gazetę” więc z uwagą patrzyłem w lusterko i blokowałem pas, żeby tego nie robiły.

Kiedy na obwodnicy Paczkowa pojawił się zakaz jazdy rowerami, to grzecznie zjechałem na równoległą drogę, nieco dłuższą, żeby nie łamać zakazu i przez wieś Kamienica dotrzeć do Złotego Stoku. Dlaczego piszę o tym drobiazgu? Bo za dobę miało się okazać, że ten szczegół zapewni mi formalne zwycięstwo w RAP 1800 :-) Ale po kolei …

Tymczasem wybiła godzina 11 a ja byłem na punkcie kontrolnym w Złotym Stoku, umiejscowionym w obiekcie noclegowym kopalni złota o nazwie Sport Kompleks. Od przekroczenia limitu dobowego dzieliło mnie 36 minut, no ale zdążyłem.

O spaniu nie było mowy, zresztą nie chciało mi się. Skorzystałem z prysznica, zjadłem dwa talarze makaronu ze szpinakiem – rewelacja – chwilę porozmawiałem z Remkiem i kolegą wolontariuszem.

Odkleiłem też taśmy fizjo z karku, bo już się odklejały (mijał tydzień od ich założenia). Pamiętam, że stwierdziłem iż nie będę gnał szaleńczo do Szklarskiej Poręby, żeby być o 11:36 na miejscu. O jakże się myliłem ;-)

Ze Złotego Stoku zacząłem podjazd chwilę przez godziną 13, ale że przełęcz Jaworowa schowana jest w lesie, to ta fatalna słonecznie godzina nie miała większego znaczenia. Łatwy podjazd i zjazd do Łądka Zdrój poszły gładko i już leciałem do Stronia Śląskiego, gdzie przed podjazdem na Puchaczówkę zafundowałem sobie mrożoną kawę i takie też lody. Wiedziałem bowiem, że ten podjazd dla odmiany lasu nie ma prawie wcale …

Wspinaczka trwała równą godzinę, a potem była jazda bez trzymanki po równym i z długimi prostymi asfalcie. Tutaj zacząłem kalkulacje, że jak późnym wieczorem dotrę do Kudowy Zdrój, to może przez 12 godzin zrobię ostatnie 150 km ;-)

I tak kalkulując dotarłem do Międzylesia, skąd zacząłem wspinaczkę (przez chwilę z buta) do Zieleńca, tak z 300 metrów w pionie na 40 km. Droga (Autostrada) Sudecka to dobry i mniej dobry asfalt, którym na którym zaczynałem w roku 2008 podczas Klasyka Kłodzkiego swoją ultra przygodę.

To także kolejna sesja zdjęciowa z Remkiem i fotografem Zbyszkiem Myślińskim, pogawędka o limicie i różnicy w medalu finiszera i zwykłego uczestnika. Remek był gotowy ten zwykły dać mi już przed Zieleńcem, bo w sumie było wiadomo, że na metę to ja już teraz dotrę, pytanie tylko kiedy? ;-)

Jak usłyszałem tę propozycję, to jednak coś we mnie ,,pykło” i poczułem chęć udowodnienia sobie, że ten denerwujący limit wypełnię.

Zobaczyliśmy się jeszcze w Zieleńcu, gdzie bokiem przeszły opady deszczu i oczy można było nacieszyć spektakularnym widokiem Kotliny Kłodzkiej i tęczy.

Stąd zacząłem zjazd do Kudowy Zdrój, który od przełęczy Polskie Wrota prowadzi DK 8 i zawsze jest pięknym przeżyciem. Żaden TIR nie ośmielił się mnie wyprzedzić.

W Kudowie udałem się na kolację w znanej mi Cafe Domek, bardzo solidną kolację połączoną z ładowaniem wszystkiego: telefonu, czyli nawigacji, lampek a nawet powerbanka tak na wszelki wypadek. Tej nocy nic nie mogło zawieść poza mną ;-)

Byłem na 1641 km, meta była na 1806 km. Z Kudowy wyjechałem około godziny 22, miałem 13,5 godziny na pokonanie 165 km. W normalnych warunkach banał. Ale warunki nie były normalne …

Jazda zaczęła się wspinaczką na przełęcz Lisią, będącą częścią klimatycznej i bardzo pięknej za dnia Drogi Stu Zakrętów. Teraz nie było sensu liczyć zakrętów, ani podziwiać formacji skalnych przy drodze, tudzież Szczelińca Wielkiego, najwyższego szczytu Gór Stołowych w pewnym oddaleniu od drogi.

Teraz trzeba było jechać. Jechać i nie zasypiać tej drugiej bez normalnego spania nocki. Droga Stu Zakrętów skończyła się w Radkowie, skąd ruszyłem na Tłumaczów i Nową Rudę. Mozolnie zdobywałem kilometry, atakowałem się Kofactinem, jadłem sezamki, żelki, wszystko żeby nie odpłynąć.

Były także nocne rozmowy Polaka z Polakiem, czyli monolog :-)) Nie było jednak jednorożców na poboczu i rozmów z krzakami w kształcie ludzi, także oceniłem że to jeszcze nie jest prawdziwy kryzys. Jechałem więc.

Niebawem zacząłem wspinaczkę do Głuszycy, miasta, które odwiedzam tylko na ultra i które tylko raz, podczas GMRDP 2019, jechałem za dnia. Tam jest jakiś niekończący się podjazd przez miasto, który w nocy wydawał się jeszcze dłuższy.

W końcu dotarłem do skrętu na Unisław Śląski i zacząłem dalszą wspinaczkę. W Rybnicy Leśnej poczułem, że mam dość i muszę się przespać, bo się zabiję. Zaległem na przystanku autobusowym, spiąłem się z rowerem i zasnąłem. Teraz widzę na GSV, że po drugiej stronie skrzyżowania stoi Dom Seniora Jantar. Może by wpuścili? ;-)

Obudzony zostałem bynajmniej nie przez seniorów, ale przez ludzi jadących zapewne do pracy w Wałbrzychu. Była godzina 5:26, pamiętam jak dziś, kiedy to ruszyłem w pogoń za mijającymi nieubłaganie minutami. Byłem na 1706 km, do mety było 100 km i miałem na to 6 godzin 10 minut brutto. Po drodze do zaliczenia przełęcz Kowarską i cały Karpacz pod górę z jakimiś małymi górkami w Podgórzynie.

No i się zaczęło. Najpierw zjazd do Unisławia Śląskiego przez dalekie rogatki Wałbrzycha, potem gonitwa w dół do Mieroszowa, stamtąd zapomniany podjazd w kierunku Chełmska Śląskiego i remont drogi tamże, który przeleciałem, jakbym miał rower MTB. Pierwszy raz w życiu nie zatrzymałem się przy sławnych domkach tkaczy, ale mam już ich zdjęcia i za dnia, i w nocy, więc sobie darowałem :-)

Potem był zjazd do Lubawki i wspinaczka dookoła Jeziora Sosnówka, dość stroma, już w pełnym słońcu, męcząca i wkurzająca. Dalej została przełęcz Kowarska, po której wiedziałem, że będzie ładny zjazd do Kowar, gdzie miałem nadzieję spotkać już Koszmara na rowerze, który wakacje spędzał z rodziną w Jeleniej Górze.

Kowarska poszła szybko, to nie jest długi podjazd, końcówki przełęczy jakby nie poznałem, las zniknął …

Moment potem byłem już w Kowarach – Koszmara w Kowarach nie było – i ruszyłem na podbój Karpacza. Miasto znałem, bo kiedyś podczas majówki tutaj zajrzałem z zamiarem ataku na przełęcz Karkonoską, ale wtedy leżał jeszcze na niej śnieg..

Podjazd pod świątynię Wang pamiętałem, nie wiedziałem jak wygląda odbitka na skocznię narciarską Orlinek, także pod górę, a jak ;-)

Wspinając się uświadomiłem sobie, że ja w sumie jadę bez śniadania więc prawie nie zasiadając z roweru kupiłem w pączkarni dwa ciepłe pączki, butelkę Pepsi i już mogłem dalej się wspinać.

Karpacz opuściłem w granicach godziny 10:00, więc miałem dobre 90 minut i 30 km. Większość z góry albo przynajmniej bez podjazdów – tak mi się wydawało. Nie dostrzegłem na mapie jazdy pod górę przez Jagniątków i Michałowice na 10 km przed metą.

Uświadomił mi to dopiero Koszmar, który czekał na mnie na rondzie w Podgórzynie Dolnym. No i teraz zaczęło się wariactwo. Takiej końcówki ultramaratonu to nie miałem od czasu pamiętnego MPP 2020, kiedy to pędziłem z doliny Dunajca na metę w Schronisku Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej.

Nie był to stromy podjazd, pchać nie musiałem, tyle że był długi, wydawał się niekończący, kiedy wpatrywałem się w nawigację. Do tego doszła kontuzja karku – dokładnie to samo, co zakończyło mój pierwszy MRDP w roku 2013. Od Karpacza w zasadzie nie podnosiłem szyi, patrzyłem w dół. Wtedy przyczyną był mapnik na kierownicy i co za tym szło, licznik na mostku, czyli pod złym dla mnie kątem patrzenia. Teraz na mostku miałem zamontowany telefon z nawigacją, czyli też inaczej niż zwykle, za blisko i pod złym kątem.

Jak w końcu zaczął się wymarzony zjazd do Piechowic to zostawiłem Marcina i pognałem w dół. W Piechowicach nieco za szybko pokonałem przejazd kolejowy, jeden z dwóch, który był akurat placem budowy i pamiętam z niego tylko krzyki budowlańców i łyżkę koparki nad swoją głową. No, szaleństwo po prostu :-)))

Za chwilę pędziłem DK 3 w kierunku Szklarskiej Poręby Dolnej, gdzie należało skręcić na metę w Starej Piekarni. Jechałem sam, bo Koszmar gdzieś został przeze mnie zgubiony – sorry Kolego, spieszyło mi się trochę ;-)

Zacząłem podjazd od DK 3 w kierunku mety i sobie uświadomiłem, że nie wiem dokładnie, gdzie to jest. To się nazywa sportowe podejście :-))))

Za chwilę nie miałem już sił i ochoty pedałować, prawe kolano bolało jak cholera, ścięgien nie czułem i ogólnie miałem dość. Rower prowadziłem chodnikiem pod górę.

Zegarek pokazywał 11:36, kiedy to wyłoniła mi się flaga RAP oznaczająca punkt kontrolny, a dla mnie METĘ! Od razu wsiadłem na siodełko :-))) Jak podaje monitoring, dotarłem na metę 3 minuty 47 sekund po upływie limitu 144 godzin (6 dób).

Na mecie czekał Marcin z Joanną, był też Remek z wolontariuszką. Było mi gorąco, bardzo gorąco, więc Joanna na moją prośbę oblała mnie całego szampanem ze szczególnym uwzględnieniem głowy, a ja się przekonałem że alkohol i oczy to nie jest dobre połączenie :-)

Był też czas na zdjęcia z flagą Elbląga, którą pracowicie wiozłem ze sobą przez cały czas.

A co do czasu ukończenia maratonu? Remek uznał za zasadne moje zgłoszenie, że na wspomnianej wyżej obwodnicy Paczkowa, przed Złotym Stokiem, pojechałem objazdem z uwagi na zakaz jazdy rowerami nadkładając w ten sposób kilometrów po drodze gorszej jakości.

I tak to po przeliczeniu, wyszło, że nie przekroczyłem limitu o … 29 sekund. 29 sekund! Jak to mówi Endrju: ,,Płacę za imprezę, to i limit wykorzystuję do końca” :-)) Ja akurat za RAP nie płaciłem, bo udział w tej imprezie otrzymałem w prezencie urodzinowym od Roberta, ale wykorzystania limitu czasu możesz Andrzej ode mnie się uczyć ;-)

W międzyczasie, jak sędzia ogarniał losy mojego medalu finiszera i statuetki, ja ogarnąłem siebie – przynajmniej próbowałem, bo jakakolwiek czynność była mocno utrudniona. Zaczęła schodzić ze mnie adrenalina i bolało mnie w zasadzie wszystko. Nogi, kolana, kark, porażone dwa palce lewej dłoni. I tylko spać mi się nie chciało, jeszcze ;-)

Wziąłem długi prysznic z biczami wodnymi, spojrzałem na łóżko, ale okazało się, że zaraz trzeba zwalniać pokój, więc nawet jakbym chciał spać, to i tak nie tutaj. Odpoczywałem więc na dworze w dobrym towarzystwie, niebawem zostałem udekorowany i powoli zacząłem się zbierać na pociąg, aby pojechać do Szklarskiej Poręby Górnej, poszukać noclegu na zaplanowane kilka dni normalnego urlopu :-)

Jazda rowerem te parę km nie wchodziła w grę :-))) Absolutnie nie wchodziła, a pchać mi się go nie chciało ;-)
Że jednak przeoczyłem zjazd na stację Szklarska Poręba Dolna więc wylądowałem w Piechowicach i stamtąd pojechałem do Szklarskiej Poręby Górnej.

Króciutka podróż przebiegła z przygodami, bo zasnąłem w pociągu i konduktor obudził mnie, jak wracał on już do Wrocławia ze Szklarskiej Poręby. To był niezły odjazd, musiałem wysiadać awaryjnie, żeby nie dostać mandatu :-)))

W końcu udało mi się dotrzeć do celu, znalazłem przyjemny pensjonat Kanion przy samym deptaku (aktualnie remontowanym) w Szklarskiej Porębie Górnej i tam padłem do łóżka. RAP 1800 dla mnie się oficjalnie skończył.

 Podziękowania

1Roberto, przede wszystkim Tobie za ten prezent, bo widzę, że wierzyłeś we mnie bardziej niż ja sam :-)
2. Marcinowi, Joannie i Iggy’emu za kibicowanie na trasie, miłe powitanie na mecie i w Jeleniej Górze :-)
3. Rzeszom kibiców z Rowerowego Elbląga i spoza niego za niesamowite wsparcie. Dzięki!
4. Remigiuszowi Siudzińskiemu i całej ekipie za organizację z dużym rozmachem świetnej imprezy. Remek, znieś tylko te limity pośrednie ;-)
5. Fizjoterapeucie Łukaszowi Sałamacha z Elbląga za perfekcyjny taping przed maratonem.
6. Salonowi Serwisowi Rowerowemu WADECKI z Elbląga za wzorowe przygotowanie Treka do tego wyzwania.
7. Miejskiemu Ośrodkowi Sportu i Rekreacji (MOSiR) w Elblągu za promocję ultrakolarstwa w swoich mediach społecznościowych.
8. Wszystkim nieznajomym ludziom, których miałem szczęście spotkać w potrzebie na trasie.

Podsumowanie:

Po latach robienia życiówek z innymi i dla innych nadszedł czas na mnie :-)) Mój rekord miał już długą brodę i pochodził z innej epoki, epoki o 11 lat młodszej i został osiągnięty na kompletnie innym rowerze. Teraz rower był znacznie lepszy, dedykowany wręcz takim wyczynom, tylko nie było wiadomo czy silnik o 11 lat starszy udźwignie to wyzwanie. Sportowe wyzwanie, jakbym nie czarował otoczenia wyrazem ,,turystyczne” ;-)

Na wielodniowych ultra nie sposób wszystko zaplanować, nie ma to większego sensu, bo ilość zmiennych jest ogromna. Najwięcej zależy od pogody, która jest coraz bardziej nieprzewidywalna i w zasadzie tej nieprzewidywalności obawiałem się najbardziej.Tylko ogromnemu doświadczeniu i znajomości swojego organizmu zawdzięczam fakt, że przetrwałem w tych upałach, odpuszczając kiedy trzeba, a cisnąc kiedy było to możliwe.

Że jeszcze udało mi się zrobić trochę zdjęć to prawdziwy cud, no ale geny turystyczne nie tak łatwo wyrzucić z siebie ;-)

Pamiętajcie, że RAP był dla mnie tylko etapem, treningiem w drodze do celu jakim jest ukończenie Maratonu Rowerowego Dookoła Polski 2025 (MRDP), imprezy której już 2x nie ukończyłem (2013,2017) i o której marzę od roku 2013.Z niej zresztą pochodziła wspomniana życiówka (1554 km) poprawiona teraz na 1865 km.

Podstawowym założeniem RAP było sprawdzenie, czy 6 dni po średnio 300 km dziennie (nocnie) jest dla mnie do przejechania. Bez zbytniego oglądania się na te dobowe limity.

Na MRDP do przejechania będzie 3200 km w limicie 240 godzin (10 dób).Po tej wyrypie nabrałem przekonania, że MRDP to już nie jest porywanie się z motyką na słońce. Dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna, więc i tutaj się pocieszam, że górski odcinek MRDP jest nieporównywalnie łatwiejszy niż RAP-owy.

A że będzie 1400 km więcej – cóż, czymś się muszę pocieszać! :-)))

Oby tylko dowieźć siebie i formę do sierpnia 2025!









Dane wyjazdu:
305.00 km 0.00 km teren
17:21 h 17.58 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:40.0
Podjazdy:4906 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 3

Środa, 10 lipca 2024 · | Komentarze 0

Trasa: PIWNICZNA ZDRÓJ-Knurów-Czorsztyn-Łapszanka-Trybsz-Ząb-Gliczarów Górny-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Czarny Dunajec-Zawoja-Stryszawa-JELEŚNIA

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

DALEJ >>> 




Kilka godzin snu szybko minęło i czas był wstawać. Wziąłem jeszcze szybki prysznic na pobudzenie a ciąg dalszy pobudki przebiegł na Orlenie, gdzie w roli śniadania wystąpiły hot dogi i kawa. To miał być dzień pod znakiem fastfodów, bo w Poroninie wiedziałem, że zjem ,,obiad” w KFC przed Gliczarowem i wspinaczką do Bukowiny Tatrzańskiej.

Tymczasem zacząłem wspinaczkę na jakieś kosmicznie strome wzniesienia Beskidu Sądeckiego (Gaboń, Bystry Wierch) trochę pamiętane z maratonu Góry MRDP 2019. Tutaj zaliczyłem pierwsze pchania na tym maratonie, bo jazda z prędkością 6 km/h to sensu nie miało. Czasami warto też pochodzić ;-)

W końcu te interwały się skończyły i zjechałem w dolinę Dunajca. Tylko na chwilę, bo za chwilę zaczęła sie wspinaczka na przełęcz Knurowską, znaną z MPP 2020 i z tegorocznej majówki. Wsie Ochotnica Dolna i Ochotnica Górna ciągnęły się i ciągnęły, ale w końcu na przełęcz i ja się wtoczyłem.

Szybko zjechałem ponownie do Dunajca i ruszyłem zatłoczoną DW 969 w kierunku Czorsztyna. Tak sobie myślę, że na przyszłość to chyba lepiej poprowadzić ten odcinek RAP przez Velo Czorsztyn, który od Knurowa też do Czorsztyna prowadzi, co też Remkowi niniejszym sugeruję.

W Czorsztynie nie miałem potrzeby odwiedzać punktu, a że organizator dopuszczał taką możliwość, to z tego skorzystałem. Byłem tam 2 godziny przed upływem limitu kolejnych 24 godzin.

Z Czorsztyna zjechałem na poziom Jeziora Czorsztyńskiego i przez zaporę w Sromowcach Wyżnych zacząłem zdobyć wysokość w kierunku Łapszanki – najwyższego punktu na trasie RAP.

W Niedzicy zatrzymałem się na drugie śniadanie przy stojącej tam od lat budce lokalnej cukierni-piekarni Steskal. Zrobiło się słodko, pączki szły jak marzenie. Cola także. Spotkanej grupie kolonistów opowiedziałem co ja tutaj robię, gdzie i skąd jadę. Słuchali z zainteresowaniem, opiekunowie pytań nie mieli :-))

W tej sytuacji zdobywanie Łapszanki, dłuuuuugiego ale niezbyt stromego podjazdu poszło całkiem sprawnie. Na szczycie przełęczy zatrzymałem się na przerwę foto z flagą Elbląga, bo ja po prostu nie potrafię tego przepięknego miejsca z majestatyczną panoramą Tatr, nie skażoną żadną cywilizacją, od tak sobie przejechać. Szczegóły w galerii.

W końcu jednak trzeba było się ruszyć i puścić w dół, przez Jurgów. Zgodnie z zaleceniami orga na grupie WhatsApp zawodów, powinienem ominąć Czarną Górę z uwagi na roboty drogowe. No, ale tego nie zrobiłem bo to było tylko kilkaset metrów twardego terenu, a opony 32 mm na dużo pozwalają.

Poza tym nie chciało mi się jechać DK 49, więc zafundowałem sobie pchanie roweru a potem zjazd słabiutkim asfaltem w kierunku Gronkowa. Straciłem z dobrą godzinę, bo po co słuchać się organizatora :-)) Zyskałem ładny widok z Czarnej Góry i tysięczny km, który tam właśnie mnie zastał. Zaraz też minęła 3 doba jazdy i 1020 km na liczniku.

Potem zaczęło się górskie okrążanie sam nie wiem czego, ale zbieranie przewyższeń szło w najlepsze. Wszystko w dzikim słońcu i bez cienia. Z widokiem na Tatry albo i bez, bo pot zalewał oczy. Woda szła w siebie i na siebie, czasu traciło się multum.

Było jechane, było pchane, było wszystko. Był też upór, determinacja i inne mniej szlachetne odczucia. W końcu dotarłem do Zębu i zaczął się zjazd do upragnionego Poronina. Upragnionego z uwagi na klimatyzowany KFC i zaplanowaną tam – już w Elblągu – przerwę na obiad, ładowanie elektroniki i odpoczynek.

Już mi nawet nie przeszkadzał sfrezowany asfalt na zjeździe do miasteczka, bo jak wspomniałem, opony 32 mm na dużo pozwalają ;-)

Przerwa w KFC trwała długo, ochłonąłem, naładowałem sprzęt i naładowałem siebie przede wszystkim. 8 dolewek różnych napojów mówi samo za siebie, do tego jakieś bułki, kubełek, a raczej kubeł z kurczakami, frytki i lody. Kaloryczny kosmos :-))

Że ja się po tym ruszyłem, dziwi mnie do dzisiaj, ale na ultra dzieją się często rzeczy nierealne w życiu codziennym ;-)

Nawet takie wsparcie i tak nie pomogło za zaczynający się kilka km dalej gliczarowski podjazd Tour de Pologne, który od momentu wyjścia z lasu pchałem z uśmiechem na twarzy, bo po co jechać, jak można pchać. Jak na złość pojawiło się tutaj foto auto wyścigu spod znaku Damiana Ługowskiego. Zdjęć pchania na pewno nie usunął :-)))

Potem byłem jeszcze fotografowany kilka razy, na szczycie Gliczarowa i na zjeździe do ronda w Bukowinie Tatrzańskiej. Jak zobaczyłem Damiana leżącego na ziemi i robiącego mi zdjęcia, to wiem, że takie chwile i takie zdjęcia na żadnym ultra nie mają szans się powtórzyć. Z niecierpliwością czekam na całą galerię.

Tymczasem zjechałem do Bukowiny i zacząłem finałowy podjazd w Tatrach, w kierunku dobrze znanego Schroniska Głodówka, tradycyjnej mety Maratonów Północ Południe (MPP). Od górnego ronda w Bukowinie jechałem w przepięknie ożywczym deszczu i lekkich pomrukach burzy, które to przyszły zdecydowanie za późno. Ale dobre było i to. Niebawem zaczęła się Droga Oswalda Balzera, czyli zjazd do Zakopanego.

Deszcz w międzyczasie przestał padać, ale powietrze i od tego krótkiego opadu było bajkowo rozkoszne. Do tego doszły całkiem już stylowe i bliskie pomruki burzy, która rozwijała się nad szczytami Tatr. Nie padało zupełnie nic, ale grzmoty odbijające się od nagich, tatrzańskich szczytów wprowadzały ciekawy klimat w moim zjeździe do Zakopca. Chyba pedałowałem szybciej niż normalnie ;-)

W stolicy Tatr pojawiłem się w godzinach szczytu komunikacyjnego, ale że w korkach i paranoi ruchu ulicznego jeździć umiem, to w miarę sprawnie i bez postojów przeleciałem przez miasto zaczynając łagodny zjazd do Czarnego Dunajca przez Chochołów.

Tam skręciłem w lewo i obrałem kierunek zachodni, nieuchronnie zbliżając się do Królowej Beskidów, czyli Babiej Góry.

Słońce idealnie zachodziło za nią, więc postój na fotki zrobił się obowiązkowy. Szczegóły w galerii. Na drodze, która jest długą prostą z Czarnego Dunajca do Jabłonki panował spokój, chociaż z innych ultra nie wspominam tego odcinka najlepiej.

Niebawem słońce całkiem zaszło, w Zubrzycy Dolnej zatankowałem ,,bidony” i już byłem gotowy na zdobywanie przełęczy Krowiarki, tak dobrze znanej z różnych ultra wyjazdów.
Podjechałem i zjechałem ją sprawnie, znajdując się w najdłuższej wsi Polski, czyli Zawoi.

Stąd zaczął się podjazd na przełęcz Przysłop przed Stryszawą. Na jej szczycie, nie jakimś wybitnie stromym, dopadł mnie kryzys i poczułem konieczność przerwy na przystanku autobusowym.

Pospałem tam z pół godziny i ruszyłem dalej, bo do Jeleśni, gdzie czekał punkt kontrolny nr 4 z noclegiem i śniadaniem nie było już daleko – 30 km – i należało ten etap jak najszybciej zakończyć i zregenerować się w normalnych warunkach. Ten postój był błędem, nie był potrzebny, nie wiem czemu zrezygnowałem tam z wzięcia Kofaktin przygotowanego na takie wypadki.

Na zjeździe z przełęczy do Stryszawy dogonił mnie inny uczestnik RAP, Grzegorz Oszast jadący 3600 km, z którym tasowaliśmy się na trasie do samej Jeleśni w Beskidzie Żywieckim. On lepiej zjeżdżał, ja sprawniej robiłem podjazdy. W Jeleśni, w hotelu Vesta, pojawiłem się kilka minut po godzinie 3 i od razu poszedłem do łóżka, ustawiając budzik na godzinę 8 rano. Musiałem opuścić to miejsce najpóźniej do godziny 11:36 ...

Czekało mnie okrążanie Jeziora Żywieckiego nieznanym drogami przez jakieś lokalne Kocierze i inne Przegibki o których to słyszałem, że podjazdy w nich będą bolały. Ale po Tatrach już nic nie mogło mnie przestraszyć :-))







Dane wyjazdu:
375.00 km 0.00 km teren
17:15 h 21.74 km/h:
Maks. pr.:60.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:4863 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 2

Poniedziałek, 8 lipca 2024 · | Komentarze 0

Trasa: PRZEMYŚL-Ustrzyki Górne-Komańcza-Tylawa-Krempna-Uście Gorlickie-Krynica Zdrój-PIWNICZNA ZDRÓJ

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

DALEJ >>> 




Godzina 22 szybko nastąpiła i czas było wstawać. Coś tam zjadłem, sprawnie się ubrałem i już byłem gotowy do wyjścia. Chwytając rower zobaczyłem kapcia w przednim kole. Słów, które wtedy padły nie będę przytaczał ;-) Rad nierad rozebrałem się, wyciągnąłem jedną z dwóch zapasowych dętek i wziąłem się do roboty. Co zrobiło krzywdę dętce zobaczycie w galerii.

Wymiana poszła szybko, łącznie z pompowaniem – błogosławiłem swoją przezorność – bo przed maratonem wymieniłem już na stałe opony z 28 mm na 32 mm i nie musiałem pompować do 8 barów, a tylko do 5. Tak, że kompresora na jakiejś stacji w Przemyślu nie musiałem odwiedzać.

Wszystko kosztowało mnie z pół godziny i około 23 w końcu opuściłem hotel. Ulice Przemyśla były mokre, kałuże na poboczach wskazywały, że coś na miasto popadało jak ja spałem. To był dobry układ.

Za Przemyślem trasa zaczęła się wspinać i to nie było niespodzianką. Ciekawszą sprawą był duży ruch powrotny samochodów do miasta, co o tej porze nie powinno wystąpić. Rozwiązanie zagadki nastąpiło w Huwnikach, gdzie około 1 w nocy kończył się dość duży – patrząc na scenę – wakacyjny koncert muzyczny. Stąd jechały te samochody.

Za Huwnikami zostałem w końcu sam na drodze i przy szumie lokalnego potoku zacząłem wspinaczkę do Arłamowa. Podjazd długi, ale łagodny, coś w stylu elbląskiej Dębicy, tylko tak przez 10 km :-)

Wróciły wspomnienia z roku 2017, gdzie to właśnie w Arłamowie zakończyłem walkę na trasie MRDP tracąc w nocy dwie szprychy i nie zdołałem uzyskać pomocy w tamtejszym hotelu.
Tym razem wszystko w moim rowerze grało i mogłem zaczynać zjazd. Szaleństwa nie było, bo asfalt był wilgotny, jakieś oczy świeciły z pobocza i nie było to czas na chojrakowanie. 

Zjazd z małymi przerwami trwał do Krościenka, skąd ruszyłem do Ustrzyk Dolnych. Powoli kończyło się picie, ale nie chciało mi się odbijać z trasy do Orlenu i dodawać kilka km gratis. Noc była przyjemnie chłodna i postanowiłem dotrzeć do Ustrzyk Górnych, gdzie już za dnia chciałem coś kupić i zjeść.

Takie myślenie okazało się błędne, bo na dużej obwodnicy bieszczadzkiej nie było żywej duszy i gdyby nie sympatyczny staruszek ze wsi Procisne nie poratował mnie kilkoma butelkami wody mineralnej, to bym chyba pił wodę z Sanu albo w Wołosatego :-))

Sklepy mijałem, 6 rano już była, ale nic nie było otwarte. Warto o tym pamiętać …

Przed Ustrzykami Górnymi sfotografowałem kultowy drogowskaz z 14 km do tej wsi – kultowy, bo oznaczający końcówkę trasy BB Tour, jednego z najstarszych polskich ultra. Końcówkę, która dla wielu strasznie się dłuży ;-)

W samych Ustrzykach rzuciłem jeszcze okiem na Caryńską, zajazd w którym dwa razy odbierałem medale za ukończenie BB Tour. Też jeszcze była zamknięta i wizja śniadania musiała poczekać na punkt kontrolny Cień PRL w Wetlinie.

Tymczasem rozpocząłem podjazd na przełęcz Wyżniańską, a potem na przełęcz Wyżną, fotografując połoninę Caryńską, tak dawno nie widzianą.
Stąd zjechałem do Wetliny, gdzie w schronisku Cień PRL-u (630 km) był drugi bufet. Spotkałem tutaj dyrektora wyścigu Remka Siudzińskiego, który ze swoim kamperem tylko czekał, aby zbierać zawodników i zawodniczki, przekraczających pośrednie limity czasu ;-)

Ja tutaj byłem o 7:41, więc prawie 4 godziny przed limitem. Miałem więc trochę czasu, aby zjeść kilka talerzy pysznego żurku, odpocząć i porozmawiać. Tutaj też dowiedziałem się, że upały soboty i niedzieli zebrały obfite żniwo w postaci dużej liczy wycofań z trasy.

Tymczasem poniedziałek był pięknie chłodny, niebo było niegroźnie zachmurzone i skwaru nie było. Tak to można było podróżować. Z perspektywy widzę, że ten dzień chyba ustawił mi cały maraton, bo doprawdy sam nie wiem, czy dałbym radę jechać cały czas w upale.

I tak to pobyt w Wetlinie dobiegł końca. Ruszyłem dobrze znaną drogą w kierunku Cisnej, Komańczy i powoli opuściłem Bieszczady zaczynając jazdę po Beskidzie Niskim. W tych miasteczkach rzuciłem jeszcze okiem, czy są może jakieś sklepy sportowe, gdzie mógłbym kupić bidony, ale nic nie namierzyłem. Nie był to jakiś wielki problem, bo zdążyłem już nauczyć się odkręcać zakrętki w czasie jazdy, no ale ;-)

Spokojna jazda po generalnie pustej drodze w kierunku Tylawy została zakłócona przez dwóch zawodowych kierowców TIR-ów wiozących całe pnie drzew. Jeden zdecydował się mnie wyprzedzać na łuku drogi, z naprzeciwka oczywiście pojawił się samochód i ciężarówka szybko wracała na prawy pas. Tak szybko, że całkiem ładnie ją zarzuciło a ja oczami wyobraźni już widziałem te pnie w rowie. ,,Zawodowiec” ;-)

Kilkaset metrów za nim jechał drugi, podobny zestaw. Ten ,,zawodowiec” zaczął mnie wyprzedzać przed widocznym zwężeniem drogi w związku z remontem mostku. Naprawdę, lusterko w rowerze to bardzo, bardzo dobra rzecz. Ustąpiłem baranowi, bo przecież mi aż tak bardzo się nie spieszyło …

Po tym urozmaiceniu monotonii samotnego pedałowania dalsze km przebiegały spokojnie. Na obiad zatrzymałem się w Krempnej, zjadając dwie zapiekanki. Pierogi w lokalnym barze były, ale tylko w menu. Ale zapiecki też były OK. Poprawiłem to lodami, colą i już mogłem jechać dalej. W międzyczasie minęła druga doba jazdy, licznik pokazywał 716 km.

Dalsza jazda w Beskidzie Niskim to liczne zjazdy i podjazdy z kulminacją na przełęczy Małastowskiej, z której zacząłem zjazd, a potem podjazd do Krynicy Górskiej. W tej okolicy byłem rowerem dokładnie w roku 2000 więc nie pamiętałem już nic. Podjazd okazał się normalny, za to zjazd do Krynicy i przelot przez miasto mógł się podobać, czyli nie chciałbym jechać tego w odwrotnym kierunku :-)))

Krynica to już była około godziny 20 i powoli należało się rozglądać za miejscem noclegowym. W Krynicy znałem dobrą miejscówkę, ale oceniłem, że to za szybko. W Muszynie także byłem po chwili, wiec zdecydowałem, że pociągnę do Piwnicznej Zdrój, gdzie w razie braku noclegu można było zamknąć oko na tamtejszym Orlenie.

Zależało mi spać jak najbliżej Czorsztyna, czyli punktu nr 3, bo miałem w pamięci słowa Roberta, że na tym punkcie wiele osób w poprzednich edycjach RAP kończyło swój udział z powodu przekroczenia pośredniego limitu czasu.

Jak pomyślałem, tak zrobiłem i około 22 zameldowałem się w Piwnicznej Zdrój na 880 km trasy. Hotel restauracja Majerzanka znajdował się zaraz na wjeździe i miał wolne pokoje. Nie ociągając się szybko zająłem w jednym z nich strategiczną pozycję horyzontalną i odleciałem do Morfeusza. Budzik nastawiłem na 3 rano, czekały na mnie Tatry i … upał.

Tym etapem – z Przemyśla do Piwnicznej Zdrój – udowodniłem sobie, że niewyobrażalne dotychczas 300 km w górach jest do zrobienia na tym rowerze. To cenna wiedza ;-)






Dane wyjazdu:
506.00 km 0.00 km teren
20:36 h 24.56 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:40.0
Podjazdy:2176 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 1

Sobota, 6 lipca 2024 · | Komentarze 0

Trasa: WARSZAWA-Góra Kalwaria-Pilawa-Czemierniki-Parczew-Dorohusk-Hrubieszów-Mircze-Tomaszów Lubelski-Radymno-PRZEMYŚL

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

DALEJ >>>




Ze startu honorowego w Wilanowie ruszyłem sobie z Markiem niespiesznym tempem w kierunku wsi Obórki, gdzie zaplanowany był start ostry. Do przejechania było 9 km i godzina czasu, więc naprawdę nie było potrzeby się spieszyć. Tym bardziej, że bezchmurne niebo zwiastowało trudny początek walki na 1800 km dystansie.

Z Obórek start w trasę nastąpił o 11:36 (Marek 3 minuty wcześniej). Ta godzina miała mi teraz odmierzać dobowe limity na pokonanie około 300 km między punktami kontrolnymi (bufetami) na trasie Race Around Poland (RAP). Ten maraton ma bowiem formułę imprezy ze wsparciem, coś w stylu BB Tour.

Novum są tylko te pośrednie limity czasu, których także trzeba było przestrzegać pod rygorem dyskwalifikacji. W ten sposób tworzyły one limit główny imprezy na dystansie 1800 km - 144 godzin (6 dób). No i to było dla mnie najważniejsze – sprawdzić się podczas 6 dniówki.

Pierwsze kilometry, do Góry Kalwarii, to jazda w niemijającym peletonie warszawskich ustawek mniejszych i większych. Oni gnali, ja jechałem bo inaczej być nie mogło. Całe to towarzystwo pożegnałem przy Górze Kawiarni w Górze Kalwarii i po przekroczeniu Wisły ruch rowerowy zaczął zanikać.

Od początku trasy wiał sprzyjający wiatr z kierunków południowo-zachodnich i po obraniu kierunku wschodniego zaczął on dobrze napędzać. Tak dobrze, że pierwsze 100 km pokonałem w 4 godziny! Okupiłem to bólem w okolicach wyrostka robaczkowego, a potem żołądka.

Przyczyną była zbyt mocno ściśnięta ,,nerka”, którą nieco za mocno – względem torby podsiodłowej – wypchałem różnymi rzeczami. Odkryłem to z ulgą, bo już różne czarne myśli zaczynały się w głowie formować ;-)

W czasie tych 100 km był postój w Pilawie przy fontannie oraz brzemienny w skutkach postój na lokalnej stacji benzynowej w Miastkowie Kościelnym. Brzemienny, bo zostawiłem tam obydwa, napełnione pięknie lodowatą Nestea, bidony. O tym fakcie zorientowałem się po 5-7 km od tej wsi.

Krótko kalkulowałem powrót, ale myśl o stracie tak ładnie przejechanych km byłaby dla mnie nie do zniesienia, więc zdecydowałem, że będę od teraz kupował stosowne butelki, pasujące do moich dwóch różnych koszyków. Wiedziałem dokładnie, jakie pojemności to mają być ;-)

Następny dłuższy postój był w Czemiernikach, gdzie była połowa dystansu dla uczestników RAP 300 (Warszawa-Warszawa). Jechała go Patrycja, jedna z pięciu osób które z Elbląga brały udział w tej edycji RAP. Minęliśmy się w drodze, bo i jej i mi się spieszyło.

W Czemiernikach najadłem się pierogami z soczewicą oraz pierogami z mięsem, opiłem się kawą i ruszyłem czym prędzej w drogę. Zwłaszcza że na lokalnym boisku trwał koncert, a rytmy disco polo nie są moimi ulubionymi ;-) Zdążyłem też zamienić kilka słów z Robertem, który nieco wcześniej dogonił mnie na trasie (ruszał z Wawy godzinę po mnie) i jechał swoje 3600 km (główny dystans RAP) zgodnie ze swoim harmonogramem.

Dalsza droga ku wschodniej granicy to kolejne, zupełnie nieznane okolice, miejscowość Parczew, gdzie została wykonana pierwsza z moim udziałem sesja fotograficzna przez foto ekipę od organizatora. To także liczne wyprzedzania przez ekipy w kamperach, stanowiących wsparcie dla zawodników biorących udział w RAP w kategoriach ze wsparciem z każdej strony. My formalnie bowiem jechaliśmy w kategorii bez wsparcia.

W końcu nadszedł zmierzch i koniec męczącego upału stał się faktem. A jak zobaczyłem tablicę Wola Uhruska, no to zacząłem okolice już rozpoznawać. Byłem na ścianie wschodniej, na trasie znanej z innych maratonów, jak i GreenVelo. Byłem też na półmetku (250 km) drogi do Przemyśla, gdzie zaplanowałem pierwszy nocleg na maratonie.

Niebawem minąłem uśpiony Dorohusk, gdzie pracowała tylko na drodze Straż Graniczna, ale obyło się bez zatrzymywania i pytań, co ja tutaj w środku nocy robię.

Zbliżałem się powoli do pierwszego punktu kontrolnego na trasie we wsi Mircze. Wcześniej, na 300 km były Marcze i tam szukałem zawzięcie tego punktu. Prawie dwa razy przejechałem całą wieś, zanim przyjrzałem się opisowi punktów dostarczonemu przez orga. JPRD! :-))

Do bufetu miałem w tej sytuacji jeszcze dobre 50 km i pustkę w ,,bidonach”. Świt zastał mnie na rogatkach Hrubieszowa i dodatkowo były to zamknięte rogatki przejazdu kolejowego. W sznureczku aut spotkałem busa z ekipą dobrych ludzi, którzy poratowali mnie wodą mineralną. Dużo jej wypiłem, litr przelałem do butelki po soku i już mogłem w spokoju jechać na punkt w Mirczach. Miałem szczęście.

W Mirczach spotkałem całą elbląską ekipę, Grzegorza jadącego 900 km do Czorsztyna (wycofał się w Suścu na 416 km), Roberta smacznie jeszcze śpiącego i Marka, który zmroził mnie informacją, że wycofuje się tutaj z wyścigu, bo musi wracać z powodów prywatnych natychmiast do Elbląga.

To był przykry news, ale cóż – życie. W tym momencie zostałem solo na trasie 1800 km, bo jeszcze jeden uczestnik z 4 w sumie zgłoszonych do tego dystansu (Dawid Salamon) miał ruszyć w Warszawy z ponad dobowym opóźnieniem względem pozostałych.

W Mirczach spędziłem dobrą godzinę, ładując komórkę, jedząc makaron, chwilę rozmawiając z Robertem, który w międzyczasie wstał i ruszał na trasę zgodnie ze swoim harmonogramem. Tutaj też widzieliśmy się po raz ostatni.

Chwilę po jego ruszeniu dostrzegłem leżaki przed budynkiem i czując, że zaczyna mnie skręcać w ich kierunku czym prędzej odpaliłem rower i ruszyłem na Przemyśl. Zaczynał się drugi dzień walki z upałem.

Przed Tomaszowem Lubelskim pojawiły się pierwsze górki na trasie RAP, znane już z MRDP. Potem były odwiedziny Suśca, znanego z kolei z objazdu szlaku GV parę lat temu i rzut oka na klimatyczne ,,szumy” na Tanwi w Rebizantach. Na więcej nie można było sobie pozwolić, należało jak najszybciej dotrzeć do Przemyśla i zacząć regenerację.

Niebawem minęła pierwsza doba jazdy (11:36, niedziela)i licznik pokazał mi dobre 446 km w 19 godzin netto. Widać, ile tutaj można było poprawić, ale pogoda postawiła swoje warunki.
Przed Przemyślem większą przerwę zrobiłem jeszcze na stacji Moya w Radymnie, gdzie działająca klima zatrzymała jeszcze dwóch bikerów z RAP. Oj, ciężko było opuścić tę przyjemną przestrzeń, ale że Przemyśl był już na wyciągnięcie ręki to w końcu to zrobiłem.

Długie, nieosłonięte proste przed tym miastem jechało się wybitnie ciężko, ale w końcu zacząłem finałowy zjazd do centrum miasta i razem z wylewającym się z popołudniowym szczytem komunikacyjnym dotarłem około 16 do znanego z różnych rowerowych wypadów Hotelu Accademia, gdzie bez problemu zakwaterowałem się do pokoju, wziąłem długi prysznic połączony z biczami wodnymi i ruszyłem do łóżka.

Budzik nastawiłem na 22, bo po co spać, jak można jechać w …chłodzie ;-)