Dane wyjazdu:
Temperatura:18.0
Sobota, 23 sierpnia 2014 ·
| Komentarze 26
Trasa: ŚWINOUJŚCIE-Płoty-Drawsko Pomorskie-Kalisz Pomorski-Bydgoszcz-Toruń-Włocławek-Łąck-Gąbin-Sochaczew-Żyrardów-Mszczonów-Grójec-Białobrzegi-Radom-Rzeszów-Brzozów-Sanok-Lesko-Ustrzyki Dolne-USTRZYKI GÓRNE
FOTOGALERIA (łącznie z dojazdem do Świnoujścia i powrotem do Przemyśla - 490 zdjęć)
Po pierwszej, typowo turystycznej w 2010 roku jeździe na trasie BB Tour (
TU i
TU) nadszedł czas na jazdę bardziej zgodną z ideą
tej imprezy, która jest w końcu wyścigiem. Oczywiście wszystko było osadzone w
granicach rozsądku, bo na trasę zabrałem
mojego ulubionego ,,Kubusia’’, który tylko oponami przypominał rower szosowy. A
czerwony bagażnik o wszystko mówiącej nazwie Piknik sprawiał wrażenie jazdy na
podmiejską działkę :-).
Podstawowym celem jazdy było sprawdzenie, czy zeszłoroczna
kontuzja karku podczas
MRDP ponownie objawi się w podobny sposób i po podobnym dystansie. Dlatego też
zdecydowałem się obudować BB Tour 2014 dodatkowymi wycieczkami, tak aby łącznie
zbliżyć się do dystansu 1500 km
pokonanego podczas zeszłorocznego MRDP w podobnym czasie. Celami pobocznymi było poprawienie czasu
przejazdu BB Tour z 2010 roku , który wynosił 65 h 8 minut oraz sprawdzenie nowej (w
stosunku do 2010 roku) trasy tego maratonu.
Nocna jazda ze Szczecina do Świnoujścia i objazd wyspy Wolin
dzień później to ponad 300 km przygotowawczych, potem nastąpiła jazda
zasadnicza i na deser 150 kilometrowy powrót z Ustrzyk Górnych do Przemyśla na
PKP. Przeżyłem :-).
Start w sobotę miałem wyznaczony o godzinie 9:58 co
pozwoliło mi niesamowicie się wyspać, najeść, spakować się i bez pośpiechu zameldować się na starcie. Był
czas na kilka rozmów, fotek z
Robertem,
spokojny montaż GPS i słuchanie zapowiedzi spikera wyprawiającego w
Polskę kolejne grupy szosowych harpaganów.
Wreszcie nadeszła oczekiwana godzina i ruszyliśmy. Wiadomo
było, że wieje bardzo korzystny wiatr,
a i chmury nie zwiastowały
problemów. Szosowcy od razu wskoczyli na
poziom ponad 30km/h i nie musiałem się głowić, jak zachować regulaminowy odstęp
kategorii solo :-)).
Krajowa ,,3’’ wprowadziła mnie pod górę ze Świnoujścia i
niebawem na terenie Wolińskiego Parku Narodowego pojawiły się pierwsze hopki. W
okolicach Dargobądza pojawiły się znaki zakazu dla rowerów i trzeba było jechać
przez wieś. Podjazdu to nie pozwoliło ominąć ;-).
Wyspę Wolin opuszczam przez miasto o tej samej nazwie po
niespełna godzinie kręcenia i widzę, że z tym wiatrem to będzie jazda!
Adrenalina podsuwa pomysł aby cisnąć dobrze ponad 30 km/h ale rozum
podpowiada, że wtedy z Torunia, no najdalej z okolic Warszawy, wrócisz sobie
do domku pociągiem.
Pierwszy postój robię w Golczewie, gdzie kupuję colę i loda.
Zaś na pierwszy punkt kontrolny w Płotach (12:47) docieram
17 minut po jego zamknięciu (wg. opisu w karcie kontrolnej), ze średnią
prawie 29 km/h. Oczywiście zamknięty nie był, ja zaś o dziwo nie byłem ostatni.
Bułki drożdżowe znikają w oka mgnieniu i ruszam dalej. Tutaj też zmieniam mocowanie GPS bo niefortunne umieszczenie go w
Świnoujściu nad górną rurą powoduje, że obcieram o niego udami.
PK Płoty
© MARECKI
Ktoś mnie wyprzedza, kogoś wyprzedzam ja, jest ruch na
szosie. W końcu startuje nas prawie 180 osób, dobrze ponad sto więcej niż w
2010 roku. W Drawsku Pomorskim (15:00)
punkt kontrolny wg. opisu jest przy
Biedronce z lewej strony drogi wjazdowej i widząc ją niewiele namyślam
się i daję na skróty przez pole. W końcu
mój rower ma geny MTB :-). Punktu
kontrolnego jednak nie ma, innej Biedronki w Drawsku też nie ma i już wiadomo, że punkt kontrolny jest
błędnie opisany. Cóż, zdarza się na elbląskich alleycatach, bywa i na BB
Tour. Wracam do głównej drogi i natykam
się na punkt, też przy sklepie, ale o nazwie Intermarche czy jakoś tak. Mają drożdżówki za które dziękuję, biorę
kanapki, wodę i jazda.
PK Drawsko Pomorskie
© MARECKI
Jazda przez Pojezierze Drawskie to zawsze wspaniałe
przeżycie. Nie dziwię się, że jest tutaj park narodowy. Emocjonujące są też tablice w pięciu, jak
dobrze pamiętam, językach zabraniające wstępu do lasu z uwagi na poligon
wojskowy. Ciekawe jakby wyglądała nasza jazda podczas działań poligonowych i ostrych strzelań? Też by była ostra?
Na jednym z podjazdów zatyka mnie na moment i powoduje że
spuszczam nieco z tempa, a tętno osiąga swój max – 177/min. Nie ma co
chojrakować. Niebawem długim zjazdem docieram do Kalisza Pomorskiego i skręcam
na zachód. Jadę bardzo przepisowo, zatrzymuję się na czerwonym świetle chociaż
w pobliżu ani żywej duszy. Ach te kary regulaminowe ;-).
Teraz do Torunia jazda będzie się toczyć (z małymi
wyjątkami) DK 10, która nie ma pobocza ale i ruch jest przeciętny. Wiatr za to
jest niezmiennie sprzyjający, a ja częściej niż na licznik prędkości patrzę na
kadencję. Staram się trzymać ją w granicach 90 obrotów na minutę, tak aby nie
było młynka, ale i przepychania korb kolanami. Wyprzedzam kilkunastu bikerów, jeden z nich utkwił mi w pamięci bo jechał z
dwoma sakwami. A mi się wydawało, że to ja robię za turystę :-). Interesujące
są też tablic ostrzegające przed …żubrami! Wiecie coś o żubrach w tych
okolicach?
,,Nielegalny’’ postój robię
na Orlenie w Wałczu. Obdzwaniam rodzinę, bo widzę że spragnieni wieści,
wciągam dwa hot dogi, kanapki, sezamki. To moja obiadokolacja, bo nie udaje mi się znaleźć baru w którym w
2010 roku konsumowałem pyszne, energetyczne i tanie pierogi z soczewicą.
Licznik wskazuje 200 km pokonane w czasie 7,5 godziny brutto. Pytanie, czy to
nie za szybko kołacze mi się z tyłu głowy?
Dalsza jazda to zjazd z DK 10 gdzieś za Wałczem, krótka
jazda w deszczu sprowadzonym przez pojedynczą chmurkę i wjazd do Piły inną
drogą niż w 2010 roku. Punkt kontrolny znajduję bez problemu (19:17) . Pobieram
kanapki i wodę, drożdżówek mam już dość. Ruszam dalej i mało optymalnie
wyjeżdżam z miasta wbijając się w środek obwodnicy (DK 10). Z pewnością kilka
kilometrów już mam gratis.
PK Piła
© MARECKI
Teraz należy pamiętać o zakazie jazdy rowerem na S 10 w
okolicach Wyrzyska i konieczności wjazdu do miasta. Tak też robię i podjazdem z kostki kamiennej
wracam na DK 10. Zapadł już zmrok i należy
rower przygotować do jazdy nocnej. Wkrótce
mijam Nakło nad Notecią i zbliżam się do dużego punktu kontrolnego w ,,Chacie
Skrzata’’ w Kruszynie. Duży punkt
oznacza możliwość zjedzenia coś na ciepło, przespania się i wykąpania. Melduję
się tam o 22:50 i na kolację zjadam schabowego z ziemniakami i surówką oraz
dużo rosołu z makaronem. Biwakuję tam
około 40 minut i ruszam w dalszą drogę.
PK Kruszyn
© MARECKI
Pomny zbędnego wjazdu
w 2010 roku do Bydgoszczy, teraz pilnuję się aby w odpowiednim momencie skręcić
w prawo. Zaraz zaczyna się nawigowanie
aby nie wjechać na S 10 i poruszać się drogą techniczną. Bardzo się przydało
sprawdzenie tego odcinka podczas czerwcowego
Maratonu 777, kiedy to za dnia
zapamiętałem wszystkie szczegóły. A więc jak mijałem kościół w miejscowości Ciele,
wiedziałem że jest OK. Potem jeszcze jeden węzeł drogowy pokonany jak po
sznurku i zanurzyłem się w czerń lasów Puszczy Bydgoskiej. Jest coś
niesamowitego w samotnej jeździe nocą przez las. Dlatego jak tylko zobaczyłem
przed sobą czerwone, mrugające światełka postanowiłem je dogonić. Minąłem
trójkę kolarzy, ale ich tempo było zbyt wolne dla rozpędzonego Mareckiego :-).
Przed Toruniem mijam bar w którym podczas mojej pierwszej
edycji BB Tour spałem na krześle czekając na hamburgera dobre dwie godziny. Teraz
na hamburgera jakoś nie mam ochoty ;-). Zbliżam się do toruńskiego punktu
kontrolnego, który został przeniesiony z pierwotnie podanej w karcie kontrolnej
lokalizacji. Nie mam jednak trudności z jego odnalezieniem i o 1:50 podpisuje
listę obecności. Coś tam jem, ale
doprawdy nie pamiętam już co.
PK Toruń
© MARECKI
Dalsza droga to krajowa ,,15’’ przez przedmieścia Torunia i
dojazd do DK 1, która po otwarciu A 1 w niczym nie przypominała dawnej
,,jedynki’’ Cisza, spokój i pustki. Zanim
to jednak nastąpiło miałem przymusowe postoje pod sygnalizatorami na skrzyżowaniach.
Czujniki nie wykrywały rowerzystów
dlatego jazda na czerwonym było nieunikniona. Po co swoją drogą w weekend sygnalizacja działa całą dobę?
Po przejechaniu nad autostradą (ona nie spała) zacząłem
odczuwać trudy jazdy i oczy zaczęły się same zamykać. Do tej pory ożywczo działał na mnie ruch samochodowy, ale tutaj nic się
nie działo. A autostrada była zbyt oddalona od DK 1 aby jej hałas mógł coś
pomóc. Uznając więc, że nie warto kopać się z koniem skorzystałem z
,,wygodnego’’ przystanku autobusowego w okolicach Wagańca. Zbyt ciepło nie
było, toteż włożyłem na siebie wszystko co miałem i tak sobie około godziny
pospałem.
Pobudka nastąpiła około 4 rano, ledwie ruszyłem w trasę a
wyłonił się zajazd ,,Wagant’’. Fajna nazwa - tak nazywał się 20 lat temu mój
pierwszy poważny rower. Pora na
śniadanie było idealna, więc postanowiłem skorzystać. Zestaw śniadaniowy za 17 złotych (jajecznica
z 3 jaj, pieczywo, szynka, ser żółty, herbata, ogórki i pomidory) wsparłem 10 pierogami z mięsem i po takiej biesiadzie
byłem gotowy na niedzielne kręcenie korbą
po kujawsko-mazowieckich równinach.
Włocławek pojawił się kilka minut po godzinie 6, punkt
kontrolny zorganizowany przez niezawodnego
Rebego z WTR był wyposażony we wszystko co
trzeba. Ale że ja byłem napchany to i za dużo nie zabrałem. Wyjazd z miasta na
drogę wzdłuż Zalewu Włocławskiego jest podobno łatwy i intuicyjny, ale ja temat
tak zamotałem, że wylądowałem z powrotem na DK 1 (dobrze że nie na punkcie
kontrolnym). Powolne zwiedzanie miasta w końcu udało mi się zakończyć, ale co
dokręciłem kilometrów to moje.
PK Włocławek
© MARECKI
Dalsza jazda wiodła drogą poznaną podczas maratonowej jazdy
Vistula Tour w 2010 roku. Teraz tylko należało pamiętać, aby w miejscowości
Soczewka skręcić na Łąck. Zjazdu udało się mi nie przegapić i dalsza droga
prowadziła drogami gmin Łąck i Gąbin. Pojawiły się interesujące, asfaltowe
drogi dla rowerów z których momentami nawet próbowałem korzystać. Na asfalcie widać było ślady deszczu, a
prognoza pogody zapowiadała deszczowy Armagedon w okolicach Warszawy. Na razie jednak
było ciepło, słonecznie i z lekkim wiatrem z boku.
W Gąbinie mieścił się kolejny punkt kontrolny na którym
zameldowałem się o 9:36. Widok śpiących
ludzi w namiotach wojskowych nieco zaczął podkopywać moje morale, więc zabrałem
swoje zabawki i ruszyłem dalej. Niebawem minęła doba od startu ze Świnoujścia a
licznik pokazywał 500 km z małym okładem.
PK Gąbin
© MARECKI
Jazda obwodnicą dla TIR-ów, bo tak popularnie nazywa się DK
50 okrążająca Warszawę to zawsze dreszczyk emocji. Chociaż w niedzielę
większość z nich stoi na parkingach to jednak nie wszystkie. Pojawiły się też
znaki zakazu jazdy rowerem co zmusiło do jazdy przez Sochaczew, potem Żyrardów
( w którym byłem o 13: 05 na ósmym na trasie punkcie kontrolnym z doskonałym,
makaronowym menu. ) i Mszczonów.
PK Żyrardów
© MARECKI
W tym ostatnim mieście zaczął padać deszcz, który z różną
intensywnością towarzyszył mi do Radomia. Jeszcze przed Mszczonowem z parą
bikerów poszukiwaliśmy drogi aby nie jechać na zakazach, ani tym bardziej nie
władować się na A 2 przez węzeł Wiskitki :-).
I znowu doszło kilka kilometrów gratis.
Byłem wyposażony w ochraniacze Fast Rider, ale jakoś tak je
umiejętnie założyłem, że został otwór który został przez wodę skwapliwie
wykorzystany. I tak miałem mokre nogi w ochraniaczach :-) . Ale przynajmniej
ciepło było.
Za Mszczonowem kończyła się powoli jazda DK 50, by w Grójcu
zjechać z niej i popedałować wśród sadów jabłoniowych i innych upraw w
kierunku Pilicy. Zanim to nastąpiło trzeba było jednak zasięgnąć języka wśród
mieszkańców bo wyjazd z miasta prosty nie był, a ja już miałem dość gratisowych
kaemów.
Droga wśród jabłonek była ładna, dobrej jakości i kusząca,
tak bardzo kusząca że jak zobaczyłem drzewko wyraźnie poza płotem to
skorzystałem z okazji i spróbowałem dorodnego okazu. Oj, nie wie Putin co traci :-).
Punkt kontrolny w Białobrzegach (17:03) to odliczone
drożdżówki i coś do picia, a że w sąsiedztwie odbywał się jakiś festyn z dziką
muzyką to uciekałem stamtąd szybko nie biorąc nic. Teraz zaczął się nawigacyjnie najtrudniejszy
dla mnie odcinek, bo droga techniczna wzdłuż S7 meandrowała jak, nie
przymierzając, zakola Amazonki. Do tego, żeby nie było zbyt łatwo drogowskaz
,,Radom’’ pojawił się słownie raz. Gdyby
nie pomoc okolicznych kierowców, których bez pardonu zatrzymywałem z
wyciągniętą mapą krążyłbym tam długo. I tak przeżyłem chwile grozy, jak droga
asfaltowa zgrabnie przeszła w stumetrowy odcinek gruntowy. Właśnie kładli tam
asfalt :-).
PK Białobrzegi
© MARECKI
W końcu dotarłem do Jedlińska, gdzie S 7 przechodzi w DK 7 i można było jechać już bez łamańców. W Radomiu lekko wjechałem do centrum i po
swojemu dotarłem do DK 9, która była ostatnią krajówką na trasie BB Tour.
Wyjazd z Radomia w okolicach godziny 20:00 w strugach deszczu, za pomocą
asfaltowych ścieżek rowerowych aby zmniejszyć chlapanie wodą przez setki,
tysiące samochodów wracających z weekendu do miasta to zdecydowanie
najtrudniejsze doświadczenie tegorocznej edycji.
W końcu jednak blachosmrody poszły spać, a TIR-y jeszcze się
nie obudziły ( nastąpiło to po 22:00) i na spokojnie dotarłem do drugiego
dużego punktu kontrolnego w Iłży. Zajazd MOYA (21:15) oferował tak jak Chata
Skrzata posiłek w postaci rosołu,
schabowego z ziemniakami i surówką, możliwość noclegu i prysznica.
Schabowego skonsumowałem ze smakiem, chociaż nie ma to jak makaron z sosem lub
inny ryż.
Nocleg nie był mi potrzebny, postanowiłem wykorzystać
definitywny koniec deszczu (prognoza na poniedziałek była wzorcowa włącznie z
kierunkiem wiatru) i od razu ruszać dalej. Uczciwie przejechana nocka
gwarantowała dojazd na metę za dnia. Po
kilku kilometrach doszedłem grupę 4 bikerów i zachowując stosowny odstęp
jechałem sobie za nimi. Jeden z nich co podjazd ( zaczęły się bardziej
konkretne podjazdy) wyraźnie odpadał od grupy, ale jego towarzysze czekali na
niego. Mnie taka jazda nie urządzała, także włączyłem 5 bieg i kolegów
szosowców odstawiłem. Moc w nogach czułem potężną, trafiłem chyba na swój
dzień. Dodatkowo pomagał mi ruch
ciężarówek, bo ich hałas odganiał sen i powodował skupienie na jeździe.
Nie potrafiłem jednak zrezygnować z nocnej fotki
iluminowanej Bramy Warszawskiej w Opatowie (0:20) i dłuższej przerwy
konsumpcyjno-fotograficznej przy moście kolejowo-drogowym na Wiśle koło Tarnobrzegu
(2:20). Tym samym wjechałem do ostatniego województwa trasy wyścigu - podkarpackiego. Zbliżał się punkt kontrolny w Nowej Dębie,
opisany skomplikowanie: ,,50 metrów za Karczmą Jargula, po prawej stronie’’. Weź tu człowieku znajdź Jargula w środku nocy :-).
Nowa Dęba mocno się zmieniła w stosunku do 2010 r. Ruch w miasteczku uspokoiły
dwa ronda, przez które przejechałem z duszą na ramieniu, że karczmę gdzieś minąłem,
ale w końcu ją dojrzałem.
PK Nowa Dęba
© MARECKI
Teraz tylko chwila i już pakowałem się w ciepłe mury, chyba szkoły (3:55). Ciepło pochodziło z elektrycznych
ogrzewaczy i jedną z tych ,,farelek’’ postanowiłem podsuszać sobie buty. Po dobrej godzinie takiego grzania byłem
prawie suchy i niebezpiecznie zacząłem się kiwać na krześle, a oczy zaczęły się
zamykać. Poza tym chrapanie z głębi korytarza zupełnie nie nastrajało do jazdy
:-). Oj, dobrze tam było, ale szybko poderwałem się na równe nogi, założyłem
buty i w drogę. Zaczynało świtać i to też pomogło spędzić ochotę na sen. Dodam,
że punkt było obsługiwany przez sympatyczną ekipę, służącą rowerzystom na osiemsetnym
kilometrze wszystkim co najważniejsze. W
menu był makaron i to też miało potężne znaczenie. Na tym punkcie spędziłem
najwięcej czasu, prawie dwie godziny.
Dalsza droga zbliżała mnie do ostatniego dużego miasta na
trasie – Rzeszowa. Pojawiłem się tam w porannym szczycie komunikacyjnym (był już
poniedziałek) i ten Sajgon ogarnąłem bez większych trudności. Doświadczenie w
jeździe miejskiej procentowało, a że ktoś tam trąbił . Życie :-).
Dwunasty punkt kontrolny to zajazd Taurus w Boguchwale
(7:57), na granicy z Rzeszowem. Punkt przygotowany bardzo profesjonalnie przez
Rowerowy Lublin z odżywkami, owocami (pokrojone brzoskwinie!!!), słodyczami, sokami, napojami oraz żurkiem w zajeździe. Miało
się ochotę zabrać całe stoły, tylko jak :-).
Po takim naładowaniu akumulatorów jazda przez góry wydawała się lekka, łatwa
i przyjemna.
PK Rzeszów
© MARECKI
W sumie tak też było, po drodze pamiętam poczucie smutku że
zbliżam się do końca tej fajnej imprezy.
Zanim jednak ujrzałem metę był jeszcze punkt w Brzozowie (10:21), gdzie
w 2010 roku lokalne OSP przygotowało super menu, a teraz w ich rolę wcieliły się
sympatyczne panie z Koła Gospodyń Wiejskich. W ofercie był .. żurek. W sumie bardzo lubię tą zupę, dlatego nie
było problemem zjeść ją po raz kolejny.
PK Brzozów
© MARECKI
Zaraz potem zaliczyłem Sanok, gdzie zatwardzenie na ulicach osiągnęło
lekko apokaliptyczny wymiar. Wszystko
stało, a ja jechałem chociaż z trudem, bo lokalni kierowcy nie mają w dobrym
zwyczaju zostawić marginesu z
prawej strony. No, ale jakoś udało się bez strat przelecieć i do Zagórza
dotarłem chwilę potem. Wspinaczkę na
sławną serpentynę nad miastem odbyłem sam, bo ruch wahadłowy wstrzymał na
chwilę blachosmrody.
Szybki zjazd do Leska, postój w sklepie i nadszedł czas na wspinaczkę do Ustrzyk Dolnych.
Najpierw powoli, a od Uherców Mineralnych to już regularnie pod górę. Nie forsowałem
się, jechałem 13-15 km/h, podziwiając widoki
i ciesząc się jak dziecko ładną pogodą.
Ostatni punkt
kontrolny w Ustrzykach Dolnych osiągnąłem o godzinie 14:05 po szaleńczym
zjeździe z Ustjanowej Górnej. Coś tam
zjadłem, chwilę odpocząłem i ruszyłem na ostatnie 46 km. Tylko kataklizm mógł
sprawić, że nie dałbym rady dotrzeć na metę.
PK Ustrzyki Dolne
© MARECKI
Spokojne patataj , pozwalające mimo wszystko wyprzedzić
jeszcze kilka osób, doprowadziło mnie do Ustrzyk Górnych , gdzie o godzinie
17.06 dzwon oznajmił mi po 55 godzinach 8 minutach koniec wyścigu. Ostatnie kilometry
jechałem w towarzystwie bikera, którego doszedłem
przed Lutowiskami i spędziliśmy ten czas na rozmowie oraz degustacji mini-oscypka
kupionego u przydrożnego sprzedawcy. Na mecie czekał obiad i zimny radler od Warki.
Smakowite. Na zasłużony wypoczynek w
Hotelu Górskim PTTK poszedłem około 19 i
spałem do rana dnia następnego.
PK - meta Ustrzyki Górne
© MARECKI
Tym samym poprawiłem wynik 65 godzin 8 minut z 2010 roku o
dokładnie 10 godzin. Biorąc pod uwagę czas netto jazdy (42,5h) widać, że jest
jeszcze z czego ściągnąć. Tylko po co? Szkoda zdrowia :-).
Dziękuję wszystkim osobom zaangażowanym w organizację tej
oryginalnej imprezy za ich pracę. Gratuluję
triumfatorom, triumfatorkom i finiszerom, a reszta niech się nie przejmuje tylko podchodzi spokojnie do kolejnej edycji.
To już za 2 lata. Pozdrower.
Ps.
A tutaj czeka już przyszłoroczne wyzwanie :-). Się kręci i to jest najważniejsze!