INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 301.707 kilometrów, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.89 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:31460.00 km (w terenie 918.00 km; 2.92%)
Czas w ruchu:1484:16
Średnia prędkość:21.11 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:155712 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:642234 kcal
Liczba aktywności:79
Średnio na aktywność:398.23 km i 21h 30m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
625.00 km 0.00 km teren
27:28 h 22.75 km/h:
Maks. pr.:58.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:3555 m

MRDP 2017 - I etap

Sobota, 19 sierpnia 2017 · | Komentarze 0

Trasa: ROZEWIE-Gdynia-Gdańsk-Sobiszewo-Stegna-Marzęcino-Elbląg-Tolkmicko-Braniewo-Górowo Iławeckie-Bartoszyce-Węgorzewo-Gołdap-Sejny-Kuźnica-KRYNKI

FOTOGALERIA (z opisem)





Motto: ,,Do trzech razy sztuka''



Kategoria G/MRDP, SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
442.00 km 0.00 km teren
21:49 h 20.26 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:11.0
Podjazdy:1560 m

ZACHODNIM ŚLADEM MRDP - III DZIEŃ

Czwartek, 4 maja 2017 · | Komentarze 2

Trasa: ZGORZELEC-Krosno Odrzańskie-Kostrzyn nad Odrą-Cedynia-Gryfino-SZCZECIN

MAPA

MAPA (całość)

GPS

GPS (całość)

GALERIA (z opisem)



Jazda po śladzie MRDP w celu zapamiętania nawigacyjnych szczegółów trasy, zapoznania się z układem sławnych lubuskich (niemieckich) bruków oraz turystycznych ciekawostek na trasie. Plan został zrealizowany z naddatkiem, bo przeprawę promową na Odrze w Połęcku obejrzałem sobie z dwóch stron wezbranej mocno rzeki, gdyż prom wtedy nie pływał. Na tym etapie była też najgorsza pogoda, bo kapało na mnie przez prawie dobę. Podróż PKP ze Szczecina odbyłem w samych skarpetkach, bo buty nie nadawały się do jazdy w towarzystwie innych ludzi ;-). Zabrakło czasu aby kupić nowe.

>>>1 dzień>>>

>>>2 dzień>>>


107 dni do MRDP.

Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
598.00 km 2.00 km teren
29:39 h 20.17 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:-5.0
Podjazdy:1463 m

CHOPIN MARATON

Sobota, 28 stycznia 2017 · | Komentarze 21

Trasa: ELBLĄG-Dzierzgoń-Susz-Iława-Lubawa-Żuromin-Bieżuń-Drobin-Wyszogród-Brochów-Żelazowa Wola-Kampinos-Czosnów-Modlin-Pomiechówek-Ciechanów-Mława-Działdowo-Ostróda-Małdyty-Pasłęk-ELBLĄG

GPS

MAPA

GALERIA




CHOPIN MARATON

Plan odwiedzenia Żelazowej Woli powstał wiosną zeszłego roku i był pokłosiem wysłuchanego fragmentami Konkursu Chopinowskiego z roku 2015. W pierwszej wersji miała to być jazda od razu w pierwszy weekend stycznia, tak żeby rozpocząć rok od mocnego akcentu, ale że w tym roku było to święto Trzech Króli, zaplanowałem jazdę tydzień później. Pogoda jednak w piątek 13 postanowiła mi udowodnić, że wtedy się nie da, a Eliza z Warszawy potwierdziła, że lodowisko faktycznie jest wszędzie :-). Szkoda, bo była wtedy pełnia księżyca zapewniająca jasną noc.

Okienko pogodowe w dniach 27-28 stycznia wyglądało pięknie. Słońce za dnia, bezchmurna, gwiaździsta i lekko mroźna noc z nieznacznym wiatrem a powrót z wiatrem w plecy. Mus był jechać :-).

Z Elbląga ruszyłem kilka minut po godzinie 15 i skierowałem się na Dzierzgoń. Nie będąc do końca przekonany co do jakości nawierzchni na mnie czekających, wziąłem rower MTB na oponach 2,2. Co prawda zarzekałem się że po Rapie, nie będzie już długich przelotów po asfaltach na oponach zwących się Mountain King (sic!), ale podobno nigdy nie mówi się nigdy.

Tak więc z radosnym huczeniem toczyłem się po suchym asfalcie na szerokich kapciach dotlenionych do 4,5 atmosfery. Trzeba było bardzo uważać przy wszystkich zjazdach, zatokach autobusowych i skrzyżowaniach, bo lodowe jęzory czaiły się już kawałek za poboczem lub wręcz wchodziły na jezdnię. Ruch z każdą godziną był coraz mniejszy, tak więc jechałem sobie środkiem drogi rzadko kiedy niepokojony przez blachosmrody.

Zimowe maratony mają to do siebie, że trasę trzeba zaplanować w oparciu o źródła ciepła. Nie jestem zwolennikiem rozpalania ognisk, wolę odwiedziny sklepów i stacji benzynowych.

Pierwszy postój przypadł więc na Orlen w Iławie, gdzie zjadłem hot-doga popijając go kawą i uzupełniając termosy herbatą. Dalsza droga przez zaczynającą weekend Iławę była dość nerwowa, ale szybko się skończyła. Wyjazd w kierunku Lubawy to rzęsiście oświetlony ciąg pieszo-rowerowy, który z powodu oblodzenia ominąłem szerokim łukiem. Ciągnął się on przez dłuższy czas, ale pomimo tego kierowcy nie trąbili.

Przed Lubawą krótki odcinek DK 15 dostarczył mi sporych emocji, bo wyprzedzały mnie same TIR-y. Oświetlony z tyłu byłem jak dobrej klasy choinka, ale droga jest tam bez pobocza i to był problem, bo te giganty nie zawsze zachowują odstęp.
W Lubawie coś mnie tknęło, aby sprawdzić logger i intuicja mnie nie zawiodła-świeciła się już czerwona kontrolka, pomimo trzymania go pod trzema warstwami odzieży. Powerbank poszedł w ruch i już można było jechać dalej. Jak to jednak robić, skoro w Lubawie po remoncie DW 541 pojawił się las znaków B-9, a ścieżka rowerowa wymagała opon z kolcami.

Przygotowałem się tekstowo na spotkanie z policjantami i ruszyłem suchym i równym asfaltem. Problemy nie wystąpiły. Droga wojewódzka 541 towarzyszyła mi aż do Bieżunia, a jadąc nią zaliczyłem zupełnie niepotrzebnie obwodnicę Lidzbarka (+4 km gratis).
Kolejna przerwa konsumpcyjna miała miejsce na Orlenie w Bieżuniu, gdzie dwie miłe panie nie robiły kłopotów z wjazdem rowerem do środka stacji, a tym bardziej nie widziały problemów z laniem wrzątku w dwa termosy 0,7 litra każdy. Dobrą herbatę tam mają, bo taka ilość wyszła z jednej torebki i nie była to lura :-). Do tej herbaty doszła standardowa kawa i zapiekanka z pieczoną wołowiną jako test nowości.

Dalsza droga to podziwianie w dalszym ciągu pięknie rozgwieżdżonego nieba bez towarzystwa łysego kompana, za to w towarzystwie pobudzających zmysły i odganiających senność odorów z licznych ferm drobiu.
W Bieżuniu zakończyłem jazdę DW 541 i wjechałem na DW 561, która doprowadziła mnie do DK 19 kilka kilometrów przed Drobinem. W tej miejscowości pojawiło się na liczniku 200 km, co oznaczało że jestem już niedaleko celu, a dochodziła dopiero godzina 3 rano. Do świtu było jeszcze daleko, a tym razem nie widziałem potrzeby robienia nocnych fotek. Odwiedziłem więc Statoila w Drobinie, łyknąłem kawę, umyłem się i rzuciłem okiem na mapę, bo teraz zaczynał się najtrudniejszy nawigacyjnie odcinek.

Jeszcze przez kilka kilometrów jechałem DK 10 (wypatrując, czy jakieś rządowe delegacje nie szaleją w okolicy), ale poza normalnym ruchem na krajówce było OK. Ma ona w tym rejonie wygodne pobocze, wiec śmigało się bez stresu.
W miejscowości Góra, mimo wcześniejszego wpatrywania się w mapę, przegapiłem zjazd z krajówki, bo mocno oświetlone rondo jest bez wątpienia nową inwestycją i zmieniona organizacja ruchu nie była dla mnie od razu oczywista. Po jednym nadmiarowym kilometrze już była :-).

Bocznymi drogami w towarzystwie licznych w tym rejonie saren jechałem dalej na południowy wschód. Drogi, pomimo niskiej kategorii, były suche i bez lodu. Niebawem dotarłem do DK 50, czyli drogi popularnie zwanej obwodnicą Warszawy dla TIR-ów. W sobotni poranek więcej było na niej jednak osobówek, a że jeszcze było ciemno zjechałem na śniadanie do Wyszogrodu.
Konsumpcja dokonała się w otwartym już od 6 rano sklepie, gdzie właśnie wjechały ciepłe i pachnące pączki. Do tego doszedł jogurt i tak to się można bawić :-).

Pokręciłem się po miasteczku i chwilę potem przekroczyłem Wisłę. Z dawnych lat pamiętam jeszcze drewnianą konstrukcję, ponoć najdłuższą w Europie, po której teraz oczywiście śladu nie ma. Wisła jeszcze płynęła, ale pokryta była płatami kry na całej szerokości. Zaczynał się już świt, więc można było pokusić się o fotki. Nieopodal widać też było ujście całkowicie zamrożonej Bzury. W widłach tych rzek zanotowałem najniższą temperaturę podczas całej jazdy na poziomie -9 stopni.

Za chwilę opuściłem DK 50 i ruszyłem w kierunku Brochowa - pierwszego celu wycieczki związanego z Chopinem. W tutejszym kościele odbył się bowiem chrzest kompozytora, a wcześniej ślub jego rodziców. Zgodnie z prognozami z ciemności wyłaniał się błękit nieba i promienie słońca zaczynały oświetlać brochowską bazylikę.

Tak doskonałe warunki sprzyjały fotografowaniu, więc z tej możliwości skwapliwie skorzystałem. W samym kościele trwała msza, więc wejście do środka sobie podarowałem.
Po sesji zdjęciowej w Brochowie ruszyłem w kierunku zasadniczym, czyli do Żelazowej Woli. Po drodze mogłem przyjrzeć się mazowieckim równinom, różniącym się od Żuław Wiślanym tym, że są miejscami zalesione. No i u nas nie ma Kampinoskiego Parku Narodowego, którego tablice pojawiły się przy drodze.

W Żelazowej Woli pojawiłem się kilkanaście minut przed otwarciem muzeum o godzinie 9, co wykorzystałem na obejrzenie obiektu z zewnątrz i zrobienie fotografii z tablicą miejscowości.
Po otwarciu bramy zakupiłem (7 zł) bilet wstępu do parku ( dom urodzenia jest nieczynny zimą ). Dowiedziałem się, że do parku nie mogę wejść z rowerem, o jeździe po nim nawet nie mówiąc. Zasugerowano mi zostawienie roweru na stojakach (wyrwikółkach) przed bramą, pod nadzorem kamer. Dodam, że byłem sam w muzeum, a w parku też nie było nikogo. Rozumiem taki zakaz w pełni sezonu, ale teraz? Cóż, strach obsługi przed wszechobecnym monitoringiem był duży i zauważalny.

Oczywiście na pozostawienie roweru pod ,,opieką’’ kamer ja nie mogłem wyrazić zgody, dlatego stanęło na tym, że rower zostanie pod nadzorem ochrony wewnątrz muzeum.
Tak też się stało i powolnym krokiem ruszyłem obejrzeć ogród. Po chwili włączono mi muzykę Chopina z rozmieszczonych w ogrodzie głośników i w tak pięknych okolicznościach przyrody i wysokiej kultury minęło mi dobre pół godziny. Zawiodłem się tylko brakiem popiersia kompozytora przy jego domu, ale jak się potem dowiedziałem zostało schowane na okres zimowy. Szkoda, bo liczyłem na wspólną fotkę z Fryderykiem.

Na zakończenie wizyty zajrzałem do sklepu z pamiątkami, gdzie może się zakręcić w głowie od ilości gadżetów. Mając mało miejsca w torbie nie szalałem z zakupami :-).
Opuszczając muzeum i będąc serdecznie zapraszanym przez obsługę w sezonie letnim (byli mocno zdziwieni styczniowym rowerzystą) ruszyłem na wschód. Główną drogą (DW 580) dotarłem do Kampinosu, gdzie skręciłem na północ, w kierunku Sosny Powstańców. Tym samym wjechałem do Kampinoskiego Parku Narodowego (KPN), którego drogami miałem się przez kilkanaście kilometrów poruszać.

Jeszcze nie miałem okazji eksplorować w żaden sposób KPN, więc z zaciekawieniem rozglądałem się dookoła. Widać było liczne wydmy piaskowe pokryte sosnami, a lokalne ścieżki były pokryte w całości lodem. Mimo to widać było sporo osób biegających, chodzących z kijkami i rozciągających się. Rowerów nie widziałem. Dostrzegłem też duże ziemianki, z daleka wyglądające jak głazy narzutowe lub bunkry. Jak na park narodowy przystało, sporo drzew leżało powalonych i zostawionych samych sobie.

Na granicy gmin Kampinos i Leoncin asfalt nagle się skończył i pojawiła się droga gruntowa z gruntownie wyślizganą przez samochody nawierzchnią. W takich chwilach docenia się szerokie opony, umożliwiające jazdę poboczem. Brak asfaltu trwał 2 km – w sumie mało, ale wystarczająco :-).
Po dotarciu do Sosny Powstańców w miejscowości Górki zrobiłem sobie chwilę przerwy i delektując się pięknym słońcem zadumałem się nad historią tego miejsca.

Dalsza droga też była krajobrazowo ciekawa, bo jechałem asfaltem mając po lewej strony wysoką krawędź wydm, zaś po prawej równinne tereny Puszczy Kampinoskiej.
W planach miałem jeszcze odwiedziny Palmir, ale względy czasowe, jak i raczej pewne oblodzenie dróg gruntowych w pobliżu tego miejsca pamięci kazały mi je zostawić na inny raz. Niebawem wyjechałem więc z obszaru KPN i skierowałem się do Czosnowa, gdzie miałem zaplanowane spotkanie z kochającą rower Elizą, która wcieliła się w rolę przewodniczki po swoich okolicach, zmieniając mi diametralnie koncepcję jazdy do Ciechanowa :-).

W drodze na północ interesował mnie bardzo most kolejowo-drogowy na Narwi w ciągu DK 85. Jest on ciekawą budowlą z racji tego, że nad jednym z dwóch torów kolejowych linii Gdynia-Warszawa jest puszczona jezdnia drogi krajowej. Wszystko na jednej konstrukcji, jedno nad drugim. Wiele razy przejeżdżałem go koleją, nigdy nie widziałem go od góry.

W drodze do niego zatrzymaliśmy się na moście im. Marszałka Józefa Piłsudskiego na Wiśle na krótkie spojrzenie w Wisłę i uchodzącą niedaleko Narew. Chciałem też zajrzeć do lokalnych mennonitów o których informowała mapa (dom modlitwy, cmentarz), ale jak Eliza orzekła, że niczego takiego tutaj nie ma, to się już nie odzywałem :-).

I tak dotarliśmy do Modlina, gdzie zajrzeliśmy we wschodnie okolice twierdzy (Brama Ostrołęcka), a potem lokalnym skrótem wzdłuż torów ruszyliśmy w kierunku Pomiechówka. Miejscowość znana z organizowanych brevetów kolarskich od teraz kojarzy mi się też z zajazdem ,,Magnolia’’ w którym ładowałem akumulatory pomidorową z makaronem i pierogami z kaszanką jęczmienną. Do tego doszły pączki od Elizy, przygotowane dla elbląskiej ekipy, której nie było, więc deser miałem w ilościach tłustoczwartkowych :-)). Bardzo dziękuję Elizie i dziękuję kolegom :-).

Po obiedzie pożegnałem się z moją sympatyczną przewodniczką i ruszyłem rekomendowaną przez nią drogą wzdłuż rzeki Wkry na obszar Rezerwatu Dolina Wkry. Dobrych kilka kilometrów miałem okazję popatrzeć sobie na tą sympatyczną rzekę, stanowiącą też szlak kajakowy. Dobry asfalt, znikomy ruch samochodowy i ładne widoki to rowerowy samograj, nic więcej nie trzeba do szczęścia. Rzeka Wkra niebawem się skończyła, kończył się też powoli dzień i zaczynało zmierzchać. Jadąc zakosami zbliżałem się ponownie do DK 50 na którą wjechałem około 10 km przed Ciechanowem.

Ruch na niej był duży, ale wyłącznie osobowy. Jechało sporo młodzieży na sobotnie imprezy w Ciechanowie. Zwracałem uwagę bogatym oświetleniem tylnym, więc pojawiło się kilka dialogów, z cyklu: skąd, dokąd, dlaczego rowerem, po co? Ekipy były jeszcze trzeźwe, więc nie było kłopotów z przestrzeganiem przepisów drogowych.
Coraz większe kłopoty miałem za to z napędem mojego Kubusia, który strajkował coraz częściej, a ja już nie miałem zbytnio siły, aby – pedałując nawet od Czosnowa z wiatrem – kręcić z blatu. Będąc zatem w Ciechanowie, zajrzałem na dworzec PKP, ale to co zobaczyłem w rozkładzie sprawiło, że dość szybko obrałem kierunek na Mławę :-). Najbardziej rozbawiła mnie propozycja połączenia do Elbląga przez uwaga: Olsztyn, Iławę i Malbork. W sumie spędziłbym noc w PKP, zamiast w siodełku.
Znienawidzony po tej jeździe odcinek Ciechanów-Mława jechany w odwrotnym kierunku z wiatrem był całkiem przyjemny i minął szybko i bezboleśnie.

W Mławie zjadłem kolację na Orlenie w postaci sprawdzonego zestawu hot-dog i kawa. Dorzuciłem do tego żelki Haribo i mogłem ruszać w ciemną noc. Tym razem nie było mowy o bezchmurnym niebie, bowiem zakryte było chmurami z których miało wg. prognoz nic nie padać. Termometr wskazywał -5 stopni i to była też temperatura odczuwalna, bo jak pisałem, wiało cały czas w plecy.
Zmodyfikowałem wstępne plany trasowe i podarowałem sobie jazdę przez Nidzicę, bo z takim napędem nie miało już sensu wydłużanie trasy. Tak więc znaną drogą DW 544 z Mławy przez Działdowo i Rychnowo (DW 542) dotarłem do DK 7 pod Ostródą, czyli na jeden wielki plac budowy S7.

Po drodze wyprzedziło mnie kilka samochodów, z których jeden po wykonaniu tego manewru uderzył w lisa. Usłyszałem głośny huk i po chwili mijałem ciepłe jeszcze, ale już bez życia zwierzę. Kierowca nie zatrzymał się, ja także.
Krajówka pod Ostródą była pusta, dlatego też miałem okazję porozmawiać z kierowcą samochodu, który przez kilka chwil jechał moim tempem i pytał się czy jadę rowerem, bo muszę, czy tak lubię. Jak mu powiedziałem skąd ruszyłem i po co, oraz dokąd jadę, to odparł, że słyszał o MRDP, ale rowerem jeździ tylko krótkie dystanse. Odpowiedziałem mu, że też tak kiedyś jeździłem a teraz to i tak, i tak :-).

Jeden z podjazdów przed Ostródą pokonałem z buta, bo manetka nie załapała zmiany biegów. Co za wstyd ;-).
W samej Ostródzie na skrzyżowaniu z DK 16 są obecnie jakieś ogromne hałdy, a układ drogowy zupełnie nie przypomina mi niczego znanego. Udało się jednak zjechać do miasta i zajrzeć na dworzec PKP. Nic ciekawego na mnie nie czekało, więc czując już niezłe zmęczenie zajrzałem na ostatni podczas tej jazdy Orlen. Eliza w rozmowie wspominała mi, że Orleny mają dobrą pitną czekoladę Milkę, więc skorzystałem z tej podpowiedzi. Faktycznie, smakowała mi i dała ,,kopa’’, ale jednak nie na długo. Zmęczenie było jednak już spore, godzina 3 w nocy, a do domu z 80 km.

Ostatnią – nie – przedostatnią atrakcją na trasie był także nowy dla mnie układ drogowy na wyjeździe z Ostródy, bo do tego miasta dochodzi już od niedawna wybudowana S7. Po pojawieniu się stosownego znaku pozostało mi pokonać dwa rowy, na szczęście płytkie i bez wody, aby znaleźć się na drodze technicznej.
Dobrze znana jazda starą DK 7 miała dla mnie ostatnią atrakcję, jeżeli tak można powiedzieć o lodowych koleinach, które skończyły się dopiero przed Pasłękiem.

Zużyty napęd, koleiny i wiatr w plecy. Z taką triadą walczyłem na trasie ostatniego odcinka, aby nie zasnąć, nie przewrócić się i nie zerwać skaczącego napędu.
Spać się już chciało jak cholera i gdyby to było lato na pewno zaległbym na którymś z licznie mijanych przystanków lub po prostu w trawie. Zimą takich rzeczy robić nie wolno, więc trzeba było bawić się gimnastyką, bieganiem, truchtaniem i generalnie zmianami nużącej pozycji siodełkowej. Dobrze sprawdzał się też hit Maryli Rodowicz w wersji mocno sprofanowanej :-).

Strach przed brzemiennym w skutkach upadkiem spowodował, że jeszcze mijając Zielonkę Pasłęcką, spojrzałem, czy nie jedzie przypadkiem pociąg do Elbląga. A było to zaledwie 30 km od miasta.
W Pasłęku zajrzałem jeszcze na stację Lotos, ale tylko po to, aby się umyć, spędzić sen zimną wodą i chwilę odpocząć w cieple. Wykorzystałem też ogromną mapę Polski do wykonania ostatniego zdjęcia.

Kolejne kilometry to jazda w warunkach wstającego, niedzielnego poranka i wjazd do Elbląga o 8 rano. Kiedyś zasnąłem po maratonie w fotelu, tym razem na dwugodzinną drzemkę wybrałem wannę. Udało mi się nie utopić :-).

Dziękuję Elizie za pomoc organizacyjną przed wyjazdem i za przewodnictwo podczas samej jazdy. Miło było poznać liderkę klasyfikacji Bikestats za rok 2016. Wielkie dzięki za energetyczne prezenty na trasie :-).
Sam maraton pomógł mi odzyskać pewność, że wiem na co się piszę, startując w sierpniowym MRDP. Teraz powinno być tylko lepiej.


W związku z licznymi pytaniami, co jadłem i jak byłem ubrany informuję, że:

1. Ubrany byłem w trzy warstwy odzieży termicznej:
- koszulka potówka Adidas climacool,
- bluza Craft z membraną Windstopper,
- bluza Craft golf z zamkiem,
- bluza zimowa z membraną Rogelli,
- spodnie długie Biemme z membraną rzecz jasna,
- kalesony Craft,
- pod nimi krótkie spodenki Endura z dobrym pampersem, bo Biemme to ma pampersa już tylko teoretycznie,
- dwie pary skarpet pod kolano, co okazało się niewystarczające i wymagało użycia ogrzewaczy chemicznych,
- zwykłe buty Jack Wolfskin z membraną Gore-tex,
- rękawiczki Chiba Alaska i pod nimi zwykłe z włóczki za 8 zł.
- opaska na szyję z włóczki, czapka pod kask Accent.
Ubranie tego wszystkiego było nieco męczące :-).
Dodatkowo miałem krem mrozoodporny do twarzy i sztyft do ust.

2. Picie trzymałem w dwóch termosach z Biedronki po 0,7 litra każdy. Lałem do nich gorącą herbatę, zimną herbatę i soki (nieporozumieniem okazało się wlanie gęstego Kubusia, bo nie chciał lecieć i upaćkał mi cały termos). Na trasie jadłem fast foody ze stacji benzynowych, obiad w Pomiechówku, banany i słodycze w sklepach. Poza tym miałem ze sobą żelki Haribo  Roulette z Biedronki, batony sezamowe z Lidla i dwie czekolady z bakaliami. Zjadłem wszystko. ,,Dopingowałem’’ się też tradycyjnie karnityną w tabletkach i kofeiną z kawy, coli i czekolady.
Więcej grzechów nie pamiętam :-).








203 dni do MRDP.

Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
731.00 km 150.00 km teren
34:47 h 21.02 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy: m
Rower:

GREENVELO BIAŁYSTOK-LIDZBARK WARMIŃSKI

Sobota, 21 maja 2016 · | Komentarze 127

Trasa: EŁK-Białystok-Tykocin-Goniądz-Augustów-Suwałki-Gołdap-Węgorzewo-Barciany-Sępopol-Bartoszyce-Lidzbark Warmiński-Orneta-Pasłęk-ELBLĄG

GPS (tylko szlak GV)

BIKEMAP ( tylko szlak GV)

DUŻA FOTOGALERIA ( z opisem odcinkowym)






Szlak GreenVelo jest rowerowym tematem nr 1 w tym roku, więc dłuższa jazda po tej świeżynce polskiej turystyki rowerowej była koniecznością. Zwłaszcza jak zobaczyłem piękne spoty reklamowe, pokazujące niewątpliwe atrakcje przyrodnicze i kulturowe Polski wschodniej ale bez szczegółów wykonania trasy rowerowej. A jak wiadomo diabeł tkwi w szczegółach.

Wydawało mi się, że Elbląg jest dobrze skomunikowany ze stolicą Podlasia, ale jak doszło do analizy szczegółów połączeń kolejowych pod kątem wyrobienia się z całością przez weekend to okazało się, że nie jest ani dobrze, ani szybko.

Koncepcja zaproponowana przez kolegów aby wracać do Elbląga na rowerach okazała się lepsza od mojej i tak też pojechaliśmy. Na dworcu w Elblągu pojawili się Mariusz (Sierra), Sławek i Marcin. Mocna ekipa, mająca niejedną długą trasę na koncie.

Udało nam się dotrzeć PKP do Ełku, gdzie w piątek 20 maja o godzinie 23.30 ruszyliśmy DK 65 w kierunku Białegostoku. Zjawiskowo piękny księżyc w pełni i mgły unoszące się nad biebrzańskimi bagnami towarzyszyły nam w szybkim, komunikacyjnym przelocie na przedmieścia Białegostoku, gdzie w dzielnicy Starosielce wjechaliśmy na główny szlak Green Velo (są też trasy łącznikowe, mające oznakowanie liczbowe)

Wcześniej zjedliśmy śniadanie na stacji benzynowej i nieco się ogrzaliśmy, bo w okolicach Biebrzy mieliśmy temperaturę na poziomie +4 stopni.

Potem z każdą chwilą robiło się coraz cieplej, a my zagłębialiśmy się coraz bardziej w Zielony Rower (Green Velo). Z Białegostoku wyjechaliśmy długą prostą wzdłuż której jest zbudowana nowa, asfaltowa droga rowerowa. Żałując nieco że szlak nie prowadzi przez ciekawe turystycznie pływające pomosty na Narwi w Narwiańskim Parku Narodowym skręciliśmy w kierunku doliny Narwi na północ aby pokonać ją na jazie w Rzędzianach. Przed jazem zapoznaliśmy się z krótkimi odcinkami szutru oraz bruku i płyt betonowych zupełnie jak na naszych Żuławach Wiślanych. Poczuliśmy się jak w domu :-).

Chwilę potem dotarliśmy do drogi S8, wzdłuż której szlak ciągnie się przez kilka kilometrów po nowej drodze rowerowej. Wydaje się to ciężkim nieporozumieniem, aby rowerzyści musieli jechać wzdłuż drogi, gdzie jeżdżą całe ,,pociągi’’ TIR-ów powodujących potężny hałas i zanieczyszczenia, ale tak faktycznie jest.

Na szczęście szybko dotarliśmy do węzła Jeżewo i ciesząc nasze zmysły ciszą i ponownie dobrym asfaltem skręciliśmy w kierunku Tykocina. Miasto zdążyliśmy poznać już w zeszłym roku, ale jego urok sprawił że teraz ponownie do niego zajrzeliśmy.

Od Tykocina jechaliśmy do Strękowej Góry wzdłuż Narwi, mając ją kilka razy w zasięgu wzroku. Tutaj także nawierzchnia była urozmaicona ( patrz fotogaleria) a dobry, równy asfalt pojawił się pod naszymi kołami na Carskiej Drodze aż do Goniądza. Przy tej drodze widzieliśmy MOR-y, jeden z nich idealnie ulokowany przy wieży widokowej z ładną panoramą łąk nadbiebrzańskich. Ciekawe jest to, że MOR-y na Podlasiu ( na opisywanym odcinku) są wszędzie wykonane według jednego szablonu i nie mają toalet -w warmińsko-mazurskim projektanci puścili bardziej wodze fantazji.

Po 40 km jazdy równym asfaltem poczuliśmy znużenie równą nawierzchnią, tym bardziej że łosi było na Carskiej Drodze jak na lekarstwo a podziwianie lasu ma swoje granice ;-).
W Goniądzu zrobiliśmy krótki postój przy sklepie i wjechaliśmy na teren Biebrzańskiego Parku Narodowego ( do tej pory przebywając w jego otulinie). Spotkaliśmy tam parę rowerzystów pokonujących odcinek Białystok-Suwałki w tempie znacznie spokojniejszym niż my. Po krótkiej rozmowie ruszyłem za oddalającą mi się grupą.

Nawierzchnia szlaku ponownie stała się urozmaicona, był bruk, asfalt, szuter i katastrofalne 6 km szutru z ,,tarką’’ na odcinku Dolistowo-Jasionowo. Szlak biegnie tam bezpośrednio przy Biebrzy, ale z powodu bardzo nierównej nawierzchni jej obserwacja jest mocno utrudniona, by nie rzec - niemożliwa. Jadąc na rowerze trekingowym bez amortyzacji z kołami i oponami 700x35 udało mi się to dopiero przy prędkości 10-12 km/h. Cały czas musiałem mocno trzymać kierownicę i szukać jak najlepszego toru jazdy. Pozostaje mieć nadzieję, że ten odcinek zostanie do wakacji wyrównany bo obserwacja Biebrzy w wakacje to fajna sprawa. Pływa tam wtedy dużo tratw, kajaków, łodzi i rzeka żyje.

Dalsza droga prowadziła w kierunku Kanału Augustowskiego, ale szlak nie prowadzi bezpośrednio przy nim. Mamy możliwość obejrzenia pierwszej (ostatniej) śluzy w Dębowie a potem aż do Białobrzegów poruszaliśmy się drogą asfaltową. W Białobrzegach przekraczamy DK 8 i zagłębiliśmy się w Puszczę Augustowską.

Dobrej jakości szutrówka doprowadziła nas nad Jezioro Sajno, obok którego szlak GV się rozdziela na szlak łącznikowy o numerze 201 prowadzący do centrum Augustowa i szlak główny omijający miasto. Dostrzegłem też błędne oznakowanie szlaku łącznikowego, który zamiast liczby 201 często w okienku miał symbol GreenVelo, czyli kolorowy łańcuch.

Do centrum Augustowa dotarliśmy drogami szutrowymi, wydzielonymi asfaltowymi obok DW 664 oraz z polbruku. Nawigacja w mieście nie sprawiła trudności, znaki były widoczne i ustawione w czytelny sposób.

Pora była obiadowa, więc odwiedziliśmy lokalną pizzerię, gdzie uzupełniliśmy zapasy na dalsze zmagania terenowe. Zanim znowu wjechaliśmy w Puszczę Augustowską przejechaliśmy przez urokliwe zakątki Augustowa, wzdłuż jezior i Kanału Augustowskiego.

Niebawem szlak łącznikowy 201 się skończył i z powrotem wjechaliśmy na szlak główny. I zaczęła się walka z zapiaszczonymi drogami leśnymi. Żeby było ciekawiej, były też szutry przejezdne, a nawet drogi rowerowe z asfaltu. Nie sposób było się nudzić, co zakręt to niespodzianka i szybkie operowanie manetkami :-). Do tego wycinka drewna i brak gwarancji jak będzie trasa wyglądała po przejeździe ciężkiego pojazdu.

Okolice przyrodniczo rewelacja : Kanał Augustowski, Puszcza Augustowska, Czarna Hańcza. Prawdziwy samograj turystyczno-rekreacyjny. Szkoda tylko, że nieosiągalny na wszystkich typach rowerów i przez wszystkich rowerzystów.

Chłopaki na rowerach MTB odjechali mi znacznie do przodu, ja po zaliczeniu kilku odcinków pchanych dotarłem do nich na stacji benzynowej we Frąckach przy DK 16. Uzupełnienie picia i jedzenia było obowiązkowe, Puszcza Augustowska dała nam popalić.

Dalsza droga wzdłuż Czarnej Hańczy była już bezproblemowa, niebawem między drzewami pojawiło się Jezioro Wigry co oznaczało wjazd w kolejny na trasie park narodowy. Nie zatrzymując się przejechaliśmy przez Czerwony Folwark a że szlak GV ominął pokamedulski klasztor w Wigrach więc i my się tam nie pchaliśmy.

Ostatni odcinek przed Suwałkami to jazda po ciemnozielonym (!!!) asfalcie wydzielonej drogi rowerowej wzdłuż DW 653. Do Suwałk wjechaliśmy przed godziną 21 i niebawem zapadł zmrok. Oznakowanie GreenVelo jest wykonane zgodnie z obowiązującymi od kilku lat przepisami i umożliwia bezproblemową nawigację w nocy dzięki wykorzystaniu folii odblaskowej.
Ponieważ jednak celem wycieczki było przedstawienie wiarygodnych informacji na temat nawierzchni i przejezdności GreenVelo zarządziłem nocny odpoczynek w Suwałkach, tak aby z kolejnym porankiem ruszyć dalej na szlak.

Pierwszym miejscem naszego odpoczynku był McDonalds, gdzie siedzieliśmy, jedliśmy i drzemaliśmy do godziny 23, kiedy to trzeba było opuścić fastfooda. Kolejną miejscówką był park, gdzie wyciągnęliśmy się na ławkach. Folia NRC faktycznie grzeje, ale i tak około 1 w nocy przenieśliśmy się na ogromną stację Shell przy DK 8, gdzie siedząc, leżąc, jedząc, pijąc i chodząc doczekaliśmy świtu. Około 3 nad ranem zaczęło już robić się niebiesko, więc poderwałem ekipę i wróciliśmy na szlak kierując się na Mazury Garbate.

Z Suwałk wyjechaliśmy asfaltem na Jeleniewo ciesząc się tak bardzo z perspektywy kolejnego dnia w siodle, że przegapiliśmy zjazd nad jezioro Szelment Wielki. Cóż, wiele nie straciliśmy bo na nartach i tak byśmy nie pojeździli.

W Jeleniewie z wielkim żalem pożegnaliśmy Mariusza, który z powodu pęknięcia obręczy w tylnym kole zmuszony był zawrócić do Suwałk i wrócić do Elbląga komunikacją zbiorową. Dalsza droga pokazała, że była to bardzo dobra decyzja, jedyna i niepodważalna.

My zaś zaczęliśmy wspinaczkę na kolejne, coraz to większe górki docierając w okolicach Mierkiń w okolice 285 metrów n.p.m. Szlak prowadzi tutaj drogami asfaltowymi o małym natężeniu ruchu. Chwilę przerwy zrobiliśmy sobie na trójstyku granic, zjeżdżając nieco ze szlaku na sam punkt.

Kolejną atrakcją były mosty w Stańczykach, znane chyba wszystkim pedałującym po Mazurach Garbatych. Dotarliśmy do nich jadąc po drogach szutrowych, czasami w śladzie dawnej linii kolejowej. Za Stańczykami korzystaliśmy z wydzielonej rowerowej drogi asfaltowej wzdłuż DW 651. A jak ona się skończyła to z powrotem pojawiły się szutry na nasypach kolejowych, raczej niskiej jakości z luźno leżącymi kamieniami i kamyczkami.

Prawdziwy ,,sajgon’’ czekał na nas przed Gołdapią, gdzie pojazd gąsienicowy zrobił duże ślady nie dla rowerzystów. Na szczęście nie było to długi odcinek, ale na takie niespodzianki należy być przygotowanym. Chwilę potem pędziliśmy już po gładkim asfalcie wydzielonej drogi rowerowej ponownie wzdłuż DW 651 osiągając około godziny 9 Gołdap.

Przez chwilę wydawało się, że GV zahaczy o część uzdrowiskową miasta ale tak nie było. Podziwiając fikuśny most nad Gołdapą sprawnie nawigowaliśmy po mieście, zatrzymując się w centrum na małe śniadanie. Po nim pożegnał się z nami i z GreenVelo Marcin uznając ( bardzo słusznie, jak się okazało) że jadąc po szlaku nie zdąży do pracy na 2 w nocy w poniedziałek. Pojechał więc asfaltami do Elbląga i w ten sposób spokojnie się wyrobił.

Zostałem więc ze Sławkiem mającym też silne postanowienie zrobienia do zmroku GV przynajmniej do Lidzbarka Warmińskiego i powrotu na kołach do Elbląga już na skróty. Dotychczasowa jego życiówka nie przekraczała 500 km, tak więc determinacja kolegi bardzo mi się spodobała :-).

Z Gołdapi do Węgorzewa szlak prowadził drogami szutrowymi po dawnym nasypie kolejowym oraz odcinkami po wydzielonych asfaltowych drogach rowerowych wzdłuż DW 650. Ze szlaku zjechaliśmy kilkaset metrów w Baniach Mazurskich na ,,kultowe’’ lody, prawdziwe tradycyjne i tylko w trzech smakach :-).

Ten odcinek jechaliśmy już z Robertem w lutym wracając z Rapy. Zdecydowanie lepiej jechało się wtedy na góralu z amorem niż na sztywnym trekingu. Drobny szuter byłby fajną nawierzchnią, ale że kamyczki leżą na wierzchu powodując ryzyko poślizgu i wprowadzając niepewność przy wykonywaniu manewrów kierownicą to już tak fajnie nie jest. Dało się też zauważyć pierwsze braki w oznakowaniu pionowym ( bez większego znaczenia nawigacyjnego, ale zawsze) oraz zniknięcie biało-czerownych słupków zabezpieczających szlak przed wjazdem samochodów.

Nasyp kolejowy przed Węgorzewem zamienił się w wydzieloną, asfaltową drogę rowerową i wjechaliśmy do miasta. Nie zatrzymując się kierowani znakami szlaku przejechaliśmy przez miasto mając kłopot nawigacyjny tuż za dawną stacją PKP, gdzie skręt szlaku był nieoznakowany.

Spotkaliśmy tutaj grupę rowerzystów 50+. Sławek pogonił za ich liderem a ja uciąłem pogawędkę z końcówką kilkuosobowej ekipy. Wybrali się na niedzielą wycieczkę z Węgorzewa do Korsz i z powrotem. Poruszali się nieco wolniej niż my, zatrzymując się przy okolicznych atrakcjach. Mijaliśmy się jeszcze kilka razy, ostatni raz w Barcianach.

GreenVelo prowadzi tutaj po wydzielonej, asfaltowej drodze dla rowerów (ddr) wzdłuż DW 650. Nie przeprowadzone wyrównanie terenu skutkuje tym, że ddr ma charakter interwałowy, czyli góra-dół, góra-dół i tak jest do Srokowa. Droga wojewódzka ma znacznie łagodniejszy przebieg, mocny podjazd jest przed Srokowem i tyle.

Od Srokowa do Barcian wjechaliśmy na drogę szutrową z dobrą i niedobrą nawierzchnią
(znowu luźne kamienie). Tej gorszej jest niestety więcej, tak więc z ulgą powitaliśmy asfalt w Barcianach. Tutaj zaczyna się 14 kilometrowy odcinek wydzielonej, asfaltowej drogi rowerowej która prowadzi do stacji PKP w Korszach.

My 2 km przed Korszami skręciliśmy w Glitajnach na Sępopol (do Korsz prowadzi szlak łącznikowy 101). Jechaliśmy teraz aż do Bartoszyc lokalnymi asfaltami o różnej jakości. W Sępopolu zatrzymaliśmy się nad Łyną a potem jechaliśmy przez okolice tzw. końca świata blisko granicy z Rosją.

Do Bartoszyc wjechaliśmy DW 512 nie korzystając z polbrukowej drogi rowerowej. Znaki szlaku poprowadziły nas w kierunku Łyny a potem do centrum. Pora była stosowna dla obiadokolacji, bo zapowiadała się trzecia noc w trasie i należało dobrze naładować akumulatory.

Bartoszyce znam raczej słabo, ale uruchamiając najgłębsze zasoby pamięci hipokampa przypomniałem sobie o pizzerii przy DK 51. Była, działała i spędziliśmy tam dobrą godzinę jedząc i łatając przebitą dętkę w rowerze Sławka.

Na trasę wróciliśmy przed godziną 20 i szybko jadąc zaczęliśmy wyścig z zapadającym zmrokiem. Realia GV szybko nas osadziły na miejscu, dynamiczna jazda zakończyła się na zmasakrowanej trylince w Sędławkach ( tak stara, że krawędzie płyt są już zeszlifowane) oraz na drodze polnej w sławnych już Glitajnach. Tym razem było sucho.

W urokliwie położonym MOR-ze Dębiany poczekałem na Sławka i za chwilę wjechaliśmy do Galin. W końcu obejrzałem dokładnie zespół pałacowo-parkowy i już w ciemnościach ruszyliśmy dalej. Drogę w parku zagrodził nam szlaban, wyglądało że ktoś nam zamknął GreenVelo :-).

Ominęliśmy tą przeszkodę i jadąc po leśnej gruntówce, momentami zapiaszczonej, nawigowaliśmy dalej. Nie było to możliwe gdyby znaki szlaku nie były wykonane z folii odblaskowej. To niewątpliwa zaleta tego nowego oznakowania.

Dalsza jazda prowadziła przez Krawczyki i Krekole, gdzie wjechaliśmy na dobry asfalt którym dotarliśmy do Stoczka Klasztornego. Ciemna noc uniemożliwiła obejrzenie klasztoru, który jednak już widzieliśmy wcześniej. Za Stoczkiem szlak wjechał na dawną linię kolejową, pokrytą szutrem dobrej jakości. Przed Lidzbarkiem zauważyłem że jedziemy po grobli między zbiornikami wodnymi. Temperatura znacznie spadła, od wody wiało chłodem.

Po wykonaniu kilku ostatnich zakrętów na GreenVelo dotarliśmy do DW 513 i nią wjechaliśmy do Lidzbarka Warmińskiego urządzając nocną sesję zdjęciową zawsze pięknemu zamkowi i kierując się na miejscowy Orlen na ostatnie już zaprowiantowanie.

Pozostało nam 100 km do Elbląga już poza GV, bo co to za sens jechać trasą po raz pierwszy w nocy. Nic nie widać i Wy nic byście się nie dowiedzieli. Droga ,,na skróty’’ zaczęła się przed północą, kiedy to wyjechaliśmy z Lidzbarka Warmińskiego kierując się na Ornetę i Pasłęk. Idealny asfalt DW 513 pięknie prowadził nas na zachód i nasze siedzenia w końcu mogły nieco odpocząć.

Sławek jadąc nieco szybciej odjechał mi do przodu, a ja już kilka kilometrów za Lidzbarkiem poczułem że bez odpoczynku to daleko nie pociągnę. Krótka drzemka na przystanku w Runowie poczyniła cuda, chociaż było wiadomo, że trzecia noc bez normalnego snu łatwa nie będzie. Zapobiegawczo podjadałem żelki z Biedronki, chrupałem sezamki, generalnie ruszałem się w siodle aby nie zasnąć i zdążyć uciec przed porannym szczytem komunikacyjnym.

Po drodze zastałem Sławka drzemiącego na przystanku za Ornetą i już razem dotarliśmy do Elbląga, meldując się w nim około godziny 5.30. Tym samym nasza epopeja GreenVelo dobiegła końca. Sławkowi gratuluję potężnego poprawienia życiówki, pozostałym chłopakom dziękuję za towarzyszenie na trasie.

Podsumowanie wycieczki:

- szlak GreenVelo jest szlakiem trudnym,
- szlak GreenVelo nie jest dla początkujących rowerzystów, takich co na rowerze jeżdżą
rzadko lub od niedawna,
- szlak GreenVelo prowadzi po wszystkiego typu nawierzchniach, często
nieutwardzonych lub słabo przyczepnych ( luźne szutry),
- szlak GreenVelo jest bardzo dobrze oznakowany w znaki wysokiej jakości, zdarzają się
jednak skrzyżowania bez oznakowania,
- szlak GreenVelo jest bardzo dobrze wyposażony w infrastrukturę towarzyszącą, tj. Miejsca
Odpoczynku Rowerzystów (MOR) i Miejsca Przyjazne Rowerzystom (MPR),
- szlak GreenVelo prowadzi przez wspaniałe okolice,
- szlak GreenVelo musi zobaczyć każdy rowerowy turysta :-)

Rekomendacje sprzętowe:

- jazda możliwa na rowerach górskich lub trekingowych wyposażonych w dwie przerzutki - inne typy rowerów nie mają możliwości pokonania wszystkich odcinków,
- konieczna amortyzacja przednia rowerów z blokadą, amortyzowany tył podniesie komfort jazdy,
- opony tylko z wystającym bieżnikiem, najlepszy będzie klockowy,
- opony do rowerów trekingowych minimum 700x35 a do rowerów MTB 26x, 27,5x, 29x2,00,
- opony z wkładką antyprzebiciową, żadnych lekkich modeli sportowych,
- po GreenVelo lepiej poruszać się ,,na lekko’’, bez ciężkich sakw.
 
Pierwsza jazda GreenVelo Elbląg-Pieniężno

Ciąg dalszy GreenVelo Lidzbark Warmiński-Pieniężno-Pakosze

Wszystko co jeszcze chcecie wiedzieć o GreenVelo Elbląg-Białystok a baliście się zapytać.




455 dni do MRDP.


Dane wyjazdu:
437.00 km 0.00 km teren
18:42 h 23.37 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:2082 m

GNIEZNO 1050

Wtorek, 3 maja 2016 · | Komentarze 2

Trasa: ELBLĄG-Malbork-Starogard Gdański-Czersk-Tuchola-Nakło nad Notecią-Kcynia-Wągrowiec-Skoki-Imiołki-GNIEZNO>>>PKP>>> Ostróda-Miłomłyn-Małdyty-ELBLĄG

GPS Elbląg-Gniezno

BIKEMAP Elbląg-Gniezno

BIKEMAP Ostróda-Elbląg

FOTOGALERIA (z opisem)




Trasa maratonu do Gniezna podlegała licznym modyfikacjom, pewne było tylko to, że po drodze do pierwszej stolicy Polski i jednego z domniemanych miejsc chrztu księcia Mieszka I chcę odwiedzić Lednicę ze sławną bramą-rybą.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu i o 22 ruszyliśmy wraz z Robertem w ciemną noc.
Bez zbędnych eksperymentów jechaliśmy do Czerska spokojną o tej porze DK 22, chociaż do węzła Swarożyn na A1 trochę samochodzików się kręciło. Potem to już tylko kręciliśmy korbami my, tak, że zatrzymaliśmy się na lekki posiłek na Orlenie w Czersku.

Zaczynał się już wschód słońca i niebawem pędziliśmy przez Bory Tucholskie w promieniach słońca. W Tucholi zamotaliśmy się w plątaninie dróg i zamiast na Sępólno Krajeńskie pojechaliśmy w kierunku Koronowa na Mąkowarsko. Pomyłka nie miała wielkich konsekwencji, poza tym, że trochę powtórzyła się trasa z tego wyjazdu. Minęliśmy zatem ponownie most kolejowy w Buszkowie, miejscu gdzie na ,,zakręcie śmierci’’ zginął znany aktor Bogumił Kobiela i dotarliśmy na rondo nad Koronowem.

Roberto zaczął odczuwać głód, więc minęliśmy Koronowo i sprawdziliśmy w miejscowości Stopka lokalny wyszynk, połączony z imponującym skansenem ruchomości i nieruchomości z Krajny. Niestety, lokal był jeszcze zamknięty, więc pozostało nam jechać dalej.

Trasa prowadziła do Mroczy, gdzie na urokliwym ryneczku zjedliśmy śniadanie delektując się specjałami z lokalnego sklepu i ciszą poranka w promieniach mocno już grzejącego słońca. Po śniadaniu spojrzeliśmy jeszcze na mroczański kościół i pojechaliśmy dalej, w kierunku Nakła nad Notecią.

Niebawem przecięliśmy DK 10 będącą obwodnicą Nakła znaną nam z BB Tour i wjechaliśmy do miasta. Mocno kręcąc kierownicami drogowskazy wyprowadziły nas z miasta i zatrzymaliśmy się na moście nad Notecią. Krótka sesja zdjęciowa portu rzecznego, w którym było widać rękę funduszy unijnych i już jechaliśmy dalej.

Za Nakłem minęliśmy strefę ekonomiczną, charakteryzującą się dużą ilością piasku, lamp i samotnej drogi asfaltowej. Zabudowań na razie brak. Chwilę potem zobaczyłem wijącego się w poprzek drogi węża. Ominąłem go darując mu życie, ale że zobaczyłem charakterystyczny zygzak szybko się zatrzymałem kilka metrów dalej. Obraz żmii zygzakowatej widziany wielokrotnie w książkach i filmach miałem dobrze zakodowany, toteż na żywo rozpoznałem ją bez cienia wątpliwości. Gad w tym czasie zdążył już opuścić niebezpieczny dla niego asfalt i schował się w trawie, gdzie mógł być groźny dla nas.

Uzbrojeni w kij delikatnie rozgarnęliśmy trawę i zrobiliśmy zdjęcia jedynej przedstawicielce jadowitych gadów w Polsce. Żmija, a raczej żmijka była jeszcze bardzo mała, ale już wykazywała swoje niezadowolenie głośnym syczeniem i próbami atakowania kija. Jako że żmije są pod ochroną po sesji zdjęciowej daliśmy jej spokój i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Niebawem naszym oczom ukazała się Kcynia z widocznym na wzgórzu kościołem. No i trzeba był wspiąć się na górkę, całkiem sporą jak na okoliczne równiny. Pod kościołem odbywał się festyno-odpusto-piknik i handel na całego połączony z tłumem ludzi. Zjedliśmy tam lody i opuściliśmy hałaśliwą Kcynię.

Kolejną miejscowością na trasie był Wągrowiec, który minęliśmy obwodnicą i do centrum nie wjeżdżaliśmy. Za Wągrowcem pojawiły się odcinki asfaltowej drogi rowerowej, z której skorzystaliśmy. Zbliżał się moment zmiany kierunku jazdy i skręcenia we kierunku Lednicy i Gniezna. Wiatr, do tej pory wiejący nam przeważnie w plecy teraz zrobił się boczny a na niebie widzieliśmy coraz więcej chmur.

Na trasie pojawiły się oznakowania szlaku kościołów drewnianej wokół Puszczy Zielonka. Jeżeli kościół stał przy drodze to uwieczniałem go fotograficznie, poszukiwania dalej położonych muszą poczekać na inną okazję. Dało się zauważyć liczne grupy i grupki rowerzystów na drodze w tych okolicach.

Niebawem skręciliśmy z drogi wojewódzkiej w kierunku wsi Imiołki, za którą rozciągają się Pola Lednickie. Teren jest bardzo rozległy i stworzony do poruszania się po nim rowerem, no może niekoniecznie na wąskich oponach szosowych ;-).
Sesja zdjęciowa w tym miejscu trwała dość długo, przyspieszyła ją hałasująca chmura burzowa, która oznajmiła nam, że ostatnie 10 km do Gniezna może nie być takie miłe jak przejechane już ponad 300.

Chmura pozostała jednak z boku i deszcz popadał na nas bardzo symbolicznie. Na ostatnich kilometrach przed Gnieznem zobaczyliśmy plac budowy obwodnicy tego miasta, przez które przebiegają dwie drogi krajowe i wjechaliśmy do centrum. Znalezienie Starego Miasta i katedry nie było trudne, ale zanim weszliśmy pokłonić się koronowanym w tym miejscu pierwszym królom Polski odpoczęliśmy w lokalnej pizzerii u stóp wzgórza katedralnego przy konkretnym obiedzie. Była godzina 15, tak, więc do pierwszej stolicy Polski dotarliśmy po 17 godzinach w trasie.

Po obiedzie pojechaliśmy na dworzec PKP żeby się dowiedzieć, że na pociąg w kierunku Gdyni biletów już nie ma. Były za to w kierunku na Olsztyn – bardzo nam się to spodobało  :-).

A potem nadszedł czas na zwiedzanie. Najpierw ja ruszyłem do katedry, a potem Robert. Świątynia robi wrażenie swoim bogatym, historycznym wyposażeniem. Było już po uroczystościach 3 majowych, więc największe tłumy już były za nami. W katedrze można swobodnie wykonywać zdjęcia, chociaż widziałem zakazy dotyczące tej czynności. Dostęp do Drzwi Gnieźnieńskich był wolny, chociaż spotkałem się z opisami, że za ich obejrzenie płaci się dodatkowo. Płatny był tylko wstęp na wieżę, sam wstęp do katedry też był za darmo.

Poza katedrą objechaliśmy Stare Miasto z ładnym rynkiem, wypełnionym ogródkami gastronomicznymi pełnymi turystów i mieszkańców. Przed samą podróżą ( 19:34) zjedliśmy jeszcze kolację i niebawem zajęliśmy miejsca w pociągu.

Bilety mieliśmy kupione do Ostródy, bo z tego miasta jest najbliżej do Elbląga – około 70 km. Im bliżej byliśmy momentu wysiadania, tym mocniej padał za oknem deszcz. Perspektywa jazdy remontowaną i przebudowywaną, DK 7 w towarzystwie TIR-ów i deszczu była średnio podniecająca, ale w końcu nie takie rzeczy już się na rowerze przeżyło.

Łaskawie opady nieco w Ostródzie zelżały i w lekkim deszczu ruszyliśmy do Elbląga po drodze prowiantując się na lokalnym Orlenie. Dynamiczna jazda trwała do Miłomłyna, gdzie zjechaliśmy na starą DK 7 i w ciszy oraz już bez deszczu spokojnie kręciliśmy do Elbląga w którym pojawiliśmy się około 2 w nocy.

Tym samym maraton Gniezno 1050 dobiegł końca. Dzięki Roberto za wspólne kręcenie i już zapraszam na Gniezno 1100 jak tylko dotrwamy w siodełku do tej daty :-)).



473 dni do MRDP.


Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
455.00 km 25.00 km teren
22:16 h 20.43 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:-1.0
Podjazdy:3065 m

RAPA

Sobota, 27 lutego 2016 · | Komentarze 8

Trasa: Elbląg-Pasłęk-Orneta-Lidzbark Warmiński-Stoczek Klasztorny-Galiny-Korsze-Srokowo-Węgorzewo-Rapa-Banie Mazurskie-Węgorzewo-Barciany-Sępopol-Bartoszyce-Górowo Iławeckie-Pieniężno-Młynary-Milejewo-ELBLĄG

GPS

BIKEMAP

GALERIA (z opisem)




Piramida w Rapie zaprzątała moją uwagę już od jakiegoś czasu i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy należało tam pojechać. Pierwotne zamierzenia opierały się na wykorzystaniu siły wiatru z zachodu i powrotem do Elbląga za pomocą PKP. Ale że nie chciało wiać zbyt mocno …

Z Elbląga ruszyliśmy z Robertem o 22 w piątek, tak aby pod wieczór w sobotę wrócić. Pojechaliśmy na rowerach MTB co w moim przypadku oznacza, że przejechałem jak dotychczas najdłuższy dystans na oponach 2,2 cala. Chyba nie zamierzam go już poprawiać :-).

Pierwsze kilometry to jazda dobrze znanym asfaltem DW 513 do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie popychani lekkim wiatrem zameldowaliśmy się około 2.30. Na Orlenie wypiłem profilaktycznie dużą kawę, bo noc jeszcze długa i ogrzaliśmy się trochę, bo pojawił się lekki mróz.

Za Lidzbarkiem zjechaliśmy z głównej drogi do Stoczka Klasztornego – miejsca, gdzie w czasach PRL więziony był przez rok prymas Wyszyński. Byłem tam w 2003 roku i wtedy klasztor nie wyglądał za dobrze. Teraz jego stan jest znacznie lepszy, ale nie mogliśmy się zbytnio o tym przekonać bo budowla tonęła w mrokach warmińskiej nocy – czyżby zapomniano o iluminacji zabytku?

Ze Stoczka ruszyliśmy w kierunku wsi Krekole, gdzie planowałem skręcić do Galin – miejsca mi jeszcze nieznanego w którym jest obecnie zabytkowy pałac z folwarkiem pruskiego rodu Eulenburgów przekształcony w hotel. Niestety i tutaj zabrakło iluminacji umożliwiających podziwianie zabytku w nocy. Do tego skrót terenowy doprowadził Roberta do stanu pewnej nerwowości bo jechaliśmy i szliśmy po zmrożonych koleinach traktorowo-gąsienicowych, przy których mazurska tarka to równa autostrada :-).

Po tych spowalniających jazdę ,,atrakcjach'' terenowych dotarliśmy w końcu do drogi wojewódzkiej Bartoszyce-Kętrzyn i ruszyliśmy dalej na wschód. Na wysokości Korsz skręciliśmy w lewo i w tym miasteczku zatrzymaliśmy się na śniadanie (6:30).

Dalsza droga prowadziła szlakiem łącznikowym GreenVelo (GV) z Korsz do Glitajn, gdzie wjechaliśmy na główną nitkę GV. I aż do Barcian mogliśmy cieszyć się z 14 km asfaltowej drogi rowerowej, która jednak jest bardziej pofałdowana niż biegnąca obok droga asfaltowa.

Po drodze zatrzymaliśmy się w Drogoszach przy kolejnym zabytkowym pałacu, będącym obecnie zamkniętą własnością prywatną oraz obejrzeliśmy w Barcianach zamek krzyżacki będący w stanie długotrwałego remontu.

Dalsza droga prowadziła w kierunku Węgorzewa, a na szlak GV ponownie wjechaliśmy w Srokowie (wydzielona droga asfaltowa do Węgorzewa, znacznie bardziej pofalowana). Zaraz za tym miasteczkiem czekał na nas masywny, najdłuższy podjazd na trasie a potem szybki zjazd do Leśniewa nad Kanałem Mazurskim. Rzuciliśmy okiem na widoczne z drogi ruiny śluzy i jeszcze przed Węgorzewem zatrzymaliśmy się na MOR-ze GV nad Jeziorem Mamry. To jedno z najładniej zlokalizowanych miejsc odpoczynku rowerzystów jakie dotychczas widziałem.

Kilka kilometrów dalej wjechaliśmy do Węgorzewa (9:30), gdzie nadszedł czas na drugie śniadanie. Po solidnej wyżerce ruszyliśmy dalej, aby w Budrach skręcić na północ w kierunku Rapy. Nie lubię bowiem powtarzać trasy, a tak trzeba było by zrobić gdybyśmy do Rapy jechali tradycyjnie od strony Bań Mazurskich.

Na tym odcinku nawierzchnia asfaltowa płynnie przeszła w luźną trylinkę z czasów PRL, potem w nieco bardziej zwartą trylinkę i gdy już myśleliśmy, że tak będzie do samej Rapy pojawiła się droga brukowana polnymi kamieniami z pewnością pamiętająca niemieckich właścicieli tych ziem :-).
To była masakra dla naszych napompowanych maksymalnie opon! Do tego po dotarciu do Rapy (12:00) nigdzie nie było najmniejszej nawet wzmianki o piramidzie. Ludzi też jak na lekarstwo – 2 km od granicy z Rosją to już koniec świata. W końcu jednak zasięgnąłem języka i samodzielnie (Robert w tym czasie jechał już na lody do Bań Mazurskich) dotarłem do celu wycieczki. Na tych wertepach aparat przełączony w tryb zdjęć pod słońce przestał reagować na przyciski i w takim trybie musiałem fotografować piramidę von Fahrenheidów. Dobrze, że w ogóle działał :-).

Wzmożonego promieniowania pozytywnego ani negatywnego przy piramidzie nie odczułem, rower też nie głupiał. To wszystko miało miejsce wcześniej ;-). Po sesji zdjęciowej podczas której wykonałem zdjęcia piramidy z każdej strony i jej wnętrza z trumnami ruszyłem za Robertem do Bań Mazurskich. Zaprowadził tam dobrej jakości asfalt, także 9 km przeleciało szybko.

Za Baniami wjechaliśmy na szlak GV, aby nie powtarzać się z nudnym asfaltem. Odcinek do Węgorzewa to dawny nasyp kolejowy, który przystosowano do ruchu rowerowego i – niestety – też samochodowego poprzez wysypanie szutru.

W Węgorzewie pora była bardzo obiadowa, więc władowaliśmy się z rowerami na piętro lokalnej pizzerii i zjedliśmy obiad. Fantazja podpowiadała nam różne warianty drogi powrotnej, a każdy był coraz dłuższy. W końcu jednak odpuściliśmy sobie na inny czas wszystkie Giżycka, Kętrzyny i Święte Lipki, że o pałacu w Łężanach nie wspomnę …

Z Węgorzewa ruszyliśmy tą samą drogą w kierunku Korsz przed którymi skręciliśmy na Sępopol. Po drodze zrobiło się już ciemno i tak przez Bartoszyce (do których wjechaliśmy nie do końca od tej strony co oczekiwaliśmy), Górowo Iławeckie i Pieniężno ( gdzie byliśmy o 23 i była to dobra pora na konsumpcję zup w moim wykonaniu) zmierzaliśmy do domu.

Kładąc wisienkę na torcie naszej jazdy z Młynar pojechaliśmy do Milejewa, aby jeszcze trochę się powspinać na szczyt Wysoczyzny Elbląskiej. W Elblągu byliśmy około 2.30 czyli dobre kilka godzin po czasie. Tak to czasami bywa :-).

Dzięki Roberto za wspólną jazdę.




Dane wyjazdu:
326.00 km 0.00 km teren
20:04 h 16.25 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:4744 m

GÓRY MRDP - II ETAP

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · | Komentarze 0

Trasa:OTMUCHÓW-Złoty Stok-Lądek Zdrój-Międzylesie-Zieleniec-Kudowa Zdrój-Radków-Głuszyca-Chełmsko Śląskie-Lubawka-Kowary-Podgórzyn-Szklarska Poręba-ŚWIERADÓW ZDRÓJ

GPS (całość)

BIKEMAP

FOTOGALERIA




Pobudka wyznaczona na 4 rano przeciąga się do 4.30 i przed szóstą jesteśmy już w trasie. Płaska i odkryta droga krajowa 46 to krajobraz wyjęty żywcem z Żuław Wiślanych, tylko garbaty horyzont mówi że do morza to mamy daleko. Za Paczkowem zaczyna nas demolować silny, zachodni wiatr – marzę o schowaniu się do lasów za Złotym Stokiem. Po drodze mijamy dwóch bikerów z kategorii Sport – panowie spotkają sie z nami jeszcze nie raz na ostatnich kilometrach.

W Złotym Stoku (PK 11 na 846 km - 7.09) jestem pierwszym klientem lokalnej Biedronki otwieranej o 7 rano – czemu nie czekały na mnie kwiaty albo chociaż darmowe zakupy? Po zaprowiantowaniu ruszamy na pierwszą z kotlińskich przełęczy, czyli Jaworową. Spokojnie pokonywany slalomem między dziurami, kawałkami drzew podjazd ma na części nowy asfalt, ale kładziony wedle jakiego algorytmu to nie wiem. Podobnie było na zjeździe – część zmasakrowana, część nówka.

Do Lądka Zdroju docieramy w całości, po krótkiej chwili jesteśmy w Stroniu Śląskim, gdzie rozpoczynający się deszcz zagania nas pod dach kolejnej Biedronki. Siedząc pod dachem jemy sobie II śniadanie, piszę SMS z kolejnego, dwunastego już punktu kontrolnego 871 km – 8.56. Jak ulewa nieco przechodzi ruszamy pod górę na przełęcz Puchaczówka. Dawno na niej nie byłem, pamiętam że jest długi i łagodny. Kręcą sobie korbami na poziomie 12km/h wspinam się prawie godzinę, przeżywając lekki szok po zobaczeniu zmian budowlanych pod Czarną Górą.

W 2003 r. i nawet jeszcze w 2008 r. podczas Klasyka Kłodzkiegoto były puste pola, a teraz jest gęsto od wyciągów, domów wczasowych i innych ciekawostek. Przed przełęczą zaczyna kropić, odpoczywamy z Wikim w bacówce nieopodal szczytu. Chmury są tak nisko, że Czarnej Góry i wieży na jej szczycie zupełnie nie widać.

Zjazd w deszczu do Idzikowa to nie jest to co lubimy najbardziej, ale przynajmniej nie przegapiamy zjazdu na Wilkanów. Nowy asfalt prowadzi nas do tej wsi, gdzie twardo ruszam do Międzygórza, myląc je z Międzylesiem. Wszystko jakieś takie podobne :-). Wiki gromkim krzykiem i machaniem nawraca mnie na jedynie słuszną drogę i już spokojnie zmierzamy do kolejnego punktu kontrolnego. W Międzylesiu na 902 km jesteśmy o 11:36 i zaczynamy jazdę w kierunku Zieleńca. Jakoś tak ułożyłem sobie w głowie że stąd będzie cały czas pod górę, więc miłym zaskoczeniem jest szybki zjazd do Różanki. Czekając na Wikiego doceniam twórczość mieszkańców tej wsi, którzy symbolami róży udekorowali różne w niej obiekty. Mija też trzecia doba imprezy, na liczniku 910 km.

Zaczynamy wspinaczkę na przełęcz nad Porębą. Jedziemy Autostradą Sudecką, ale bez przesady z tym nazwami. Jest na szczęście pusto, napisy z tegorocznego Klasyka Kłodzkiego każą hamować, zwalniać, uważać. Ostrzę sobie zęby i aparat na nieznany mi Zamek Szczerba, ale gęste listowie sprawia, że jest on dalej dla mnie niepoznany.
Na przełęczy odbijamy w kierunku granicy czeskiej i do samego Zieleńca (który teraz jest częścią Dusznik Zdrój) jedziemy po dobrej nawierzchni i wcale nie cały czas pod górę. W jakiejś miejscowości kurier UPS pyta mnie o lokalny numer, ale co ja mogę mu powiedzieć?

W Zieleńcu też duże zmiany w stosunku do 2008 roku, przybyło wyciągów, restauracji, cały czas coś się buduje. Obiad mamy zaplanowany w Kudowie więc ruszamy zjazdem na przełęcz Polskie Wrota na DK 8. Po drodze zatrzymujemy się na punkcie widokowym nad Dusznikami Zdrój, bo pogoda z każdą chwilą robi się coraz lepsza i o deszczu nie ma już mowy.
Na krajówce czekamy dobrą minutę aby włączyć się do ruchu bo jadą jakieś ,,karawany’’ blachosmrodów osobowych wymieszanych z TIR-ami. Jeden pas prowadzi w dół, a dwa pod górę i urzekające jest patrzeć jak te dwa pasy zajmują wyprzedzające się TIR-y. Gdyby nie 60 km/h to zrobiłbym fotkę.

Szybko i sprawnie docieramy do Kudowy (PK 14 959 km – 15.41), i szukając obiadowej miejscówki spotykamy Lucjana i Marcina. Lucjan po złamaniu karbonowej obręczy jedzie na sztukowanym kole, a Marcin uszkodzone wiezie na swoich … plecach! Podziwiam.
Zatrzymujemy się na mocarny obiad, makaron wręcz mnie owija i wychodzi ze mnie :-). Po godzinie odpoczynku nie mogę się ruszyć, ale łagodny podjazd Drogą Stu Zakrętów na przełęcz Lisią pozwala obiadkowi się ułożyć. Rzucam okiem na Szczeliniec Wielki, zjeżdżamy do Radkowa po częściowo nowym, częściowo starym asfalcie i przy sklepie uzupełniamy zapasy.

Skręcamy na Tłumaczów, jest lekko pod górę a potem mocno z góry. We Włodowicach skręcamy na drogę do Głuszycy żegnani współczującymi spojrzeniami pewnej pani która powiedziała, że tam jest cały czas pod górę i jest zniszczona nawierzchnia. Tak faktycznie było, ale w końcu uporaliśmy się z tym odcinkiem. Zakończyły się też widoki na Góry Sowie i zaczęła się ostatnia noc na trasie.

W Głuszycy, gdzie jest przedostatni punkt kontrolny (20.40 – 1013 km) Daniel zaplanował jazdę przy dworcu PKP i tak też jedziemy ulicą Kolejową docierając do DW 380 prowadzącej do Unisławia Śląskiego. Tutaj zakończyłem moją jazdę w 2012 roku i jestem trochę niezadowolony, że cały nowy dla mnie odcinek jechać będę w nocy, kiedy g… widać. Ale nie ma się co wygłupiać, bo jest zawsze ryzyko nie zmieszczenia się w 96 godzinach. Za dnia zrobię ten odcinek w przyszłym roku.

Za Unisławiem jedziemy w kierunku Mieroszowa, gdzie należy skręcić na Chełmsko Śląskie. Przejeżdżamy to miasteczko i zbliżamy się do granicy. Znowu mamy kilometry gratis o czym informuje nas z okna mieszkaniec .. Golińska. Pada komenda w tył na lewo i wracamy na właściwą trasę.
Zapowiadam Wikiemu, że w Chełmsku to ja muszę , obowiązkowo muszę zrobić sesję fotograficzną zabytkowym chatom śląskich tkaczy, choćbym nie wiem co :-). Wiki nie protestuje, więc pomimo ciemności kilka fotek wychodzi w miarę przyzwoicie.

Zaraz potem jest Lubawka czyli ostatni punkt kontrolny na trasie GMRDP. Jesteśmy tam o 1.15 – 1050 km i już tylko kataklizm może sprawić że nie zdążymy na metę. Szukamy w Lubawce stacji paliw bo robi się chłodno i ciepła kawa to coś czego pragniemy. Znajdujemy ją nie bez małego trudu – jakiś taksówkarz informował nas, że najbliższa czynna stacja jest w … Kowarach. Na szczęście Lotos jest w Lubawce, tylko na wyjeździe z miasta w kierunku Kamiennej Góry.

Po przerwie kawowej ruszamy na przełęcz Kowarską, która okazuje się podjazdem chyba długim, a na pewno łagodnym. Starannie czytając drogowskazy nie jedziemy na Okraj tylko ruszamy zjazdem do Kowar. Tutaj pamiętam z analizy mapy że trzeba wjechać do miasta, bo jak się człowiek zapomni to wyląduje w Jeleniej Górze.

W lekkiej panice zjeżdżam z głównej drogi nieco za szybko i klucząc po ulicach Kowar w końcu wydostajemy się na drogę do Karpacza. Potem jeszcze jedno newralgiczne skrzyżowanie i zostawiając Karpacz z lewej ruszamy w kierunku Piechowic.
Niesamowicie marznę jadąc świtem koło zbiornika Sosnówka ale w końcu wychodzi słońce i od razu robi się miło. W Piechowicach docieramy do DK3, ja ruszam do Szklarskiej Poręby Górnej sprawdzając po drodze czy można kupić bilet PKP na drogę powrotną. Nigdzie nie ma kas biletowych, bilety kupuje się w pociągu. Nie bardzo sobie wyobrażam zakup biletu na podróż przez Polskę z rowerem i miejscówkami u konduktora więc jadę dalej. Wiki w tym czasie zgodnie z GPS jedzie przez Szklarską Porębę Dolną w kierunku Zakrętu Śmierci. Po drodze spotykamy znowu Lucjana i Marcina z kołem na plecach. Szacun, chłopie!   

Zostaje mi do podjechania ostatnie 2, 5 km drogi do sławnego Zakrętu Śmierci a potem to, co jeszcze kilkadziesiąt godzin temu było wielką niewiadomą staje się faktem. Po wspaniałym, chociaż z wiatrem z twarz, kilkunastokilometrowym zjeździe melduję się na tablicy Świeradów Zdrój. Wykorzystuję fakt, że Robert wyjechał z miasta naprzeciwko i nie muszę robić wygibasów z aparatem na siodełku, tylko on robi mi fotkę.

Jeszcze chwila i jestem na mecie mieszcząc się w wąskiej furtce prowadzącej do środka. Jest środa, godzina 8.10, tak, więc byłem na trasie 92 godziny i 10 minut. Wiki dociera do bazy kilkanaście minut po mnie.
Czas niestety goni nieubłaganie, więc biorę szybki prysznic, próbuję maratonowego makaronu z brokułami lub szpinakiem (nie pamiętam już) przebieram się w świeże ciuchy i idę rzucić okiem na uzdrowisko. Pora jest wybitnie śniadaniowa, więc nie odmawiam sobie delicji. Senność nie występuje, tak więc postanawiam odebrać medal i pożegnać się.
Przez Mirsk z wichurą w plecy docieram do DK 30, która doprowadza mnie w licznym towarzystwie blachosmrodów fajnym zjazdem do Jeleniej Góry. Tam wsiadam w pociąg do Wrocławia, skąd jadę autobusem do Gdańska a potem pociągiem do Elbląga. I tak urlop dobiega końca.



PODSUMOWANIE:
Maraton Góry MRDP to najtrudniejsza jak do tej pory pokonana przeze mnie trasa. Nie sposób jej porównywać z BBTour, ani nawet z dłuższym kilometrowo przejazdem podczas MRDP 2013. Fakt, że nie odnotowałem podczas tej ekstremalnej jazdy żadnych kontuzji (opuchnięte kolana i prawa kostka się nie liczą) bardzo mnie cieszy. Także sprzęt sprawował się bez zarzutu - zwłaszcza opony Schwalbe Durano warte są każdych pieniędzy.

Przepięknie poprowadzona trasa ułożona przez Daniela to prawdziwy majstersztyk. Gdyby tak jeszcze dało się zahaczyć o Góry Świętokrzyskie to byłby komplet …;-). Super robota Panie Dyrektorze:-).

Dziękuję za wspólną jazdę mojemu towarzyszowi Krzysztofowi – Wikiemu. Nigdy bym się nie spodziewał, że ktoś wytrzyma na tak długim dystansie mój - nieco specyficzny - sposób podróżowania:-). Przywykłem już pokonywać długie dystanse samotnie, niezależnie od kategorii open czy solo, ale zawsze to miłe jak można z kimś porozmawiać. Jeszcze raz dzięki za wspólne kręcenie:-).

I do zobaczenia w 2017 roku ...



Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
854.00 km 0.00 km teren
42:06 h 20.29 km/h:
Maks. pr.:75.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:9468 m

GÓRY MRDP - I ETAP

Sobota, 22 sierpnia 2015 · | Komentarze 9

Trasa: PRZEMYŚL-Arłamów-Ustrzyki Górne-Cisna-Tylawa-Nowy Żmigród-Gorlice-Banica-Tylicz-Muszyna-Stary Sącz-Niedzica-Łapszanka-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Zawoja-Stryszawa-Węgierska Górka-Wisła-Cieszyn-Jastrzębie Zdrój-Racibórz-Głubczyce-Głuchołazy-OTMUCHÓW

GPS (całość)

BIKEMAP

FOTOGALERIA

>>>DALEJ>>>



Zapisując się na maraton podałem w formularzu, że dystans 1120 km zamierzam pokonać w 110 godzin (limit ustalony przez organizatora to 120 godzin). Zakładałem tradycyjnie spokojną, turystyczną jazdę z dużą ilością fotek zwłaszcza z odcinków, których nie miałem okazji odwiedzić w 2012 roku.

Już w bazie zawodów w Przemyślu dowiedziałem się, że aby uzyskać kwalifikację do MRDP 2017 trzeba góry przejechać w maksymalnie 96 godzin, czyli 4 doby. I spokojną turystykę szlag w tym momencie trafił. Wychodziło że trzeba będzie w pierwszą dobę zrobić co najmniej 400 km, potem 300 km i dwa razy po 200 km. Bułka z masłem i banan ;-).

Start z ukośnego rynku w Przemyślu nastąpił bez podziału na grupy startowe, za to w eskorcie policji i przy zamkniętym ruchu samochodowym. Eskorta towarzyszyła nam do miejscowości Aksmanice, a droga była zamknięta i obstawiona przez strażaków z lokalnych OSP aż do Arłamowa. Zupełnie gratis policjanci kierowali lewoskrętem jeszcze w Ustrzykach Dolnych, ułatwiając nam skręt w kierunku Ustrzyk Górnych. Dobra robota!

Jazda w grupie w której niektórzy mieli sakwy jakby wybierali się na podbój Azji, spowodowała włączenie u mnie żyłki sportowego współzawodnictwa (miewam takową czasami, ale na ogół wyprzedzam dzieci i leśnych dziadków:-). Start ostry był więc naprawdę szybki, tak że na pierwszym podjeździe przed Huwnikami zagotowałem się porządnie, tętno wyższe niż wtedy już się nie pojawiło do samego Świeradowa.

Na zjeździe do Huwnik chciałem wykorzystać całą szerokość zamkniętej drogi do wyprzedzania na łukach, ale jednak stare przyzwyczajenie nie tak łatwo wykorzenić i grzecznie jechałem za zamulającymi zjazd bikerami. Moja ułańska szarża trwała do Arłamowa, gdzie dałem sobie spokój z pogonią nieuchwytnych celów i skupiłem się na jeździe, tym bardziej że blachosmrody zaczęły odreagowywać długi podjazd po nowym asfalcie pokonany z prędkościami rowerowymi.

Droga przez Ustrzyki Dolne do Górnych to na pamięć już znana trasa z poprzednich wyjazdów. Dla statystyki odnotuję, że pierwszy z zapowiadanych przelotnych deszczy pojawił się na mnie w Żłóbku, a przed Lutowiskami zaczęły mnie chwytać skurcze w mięśniach ud. Jakbym kończył BB Tour to bym to jeszcze zrozumiał, ale po 80 km 1220 trasy ? Na szybko stworzyłem teorię, że to przez deszcz, który schłodził rozgrzane nogi. Co sądzicie o takiej teorii? ;-) Skurcze już się więcej nie pojawiły, przed 17.00 byłem na pierwszym punkcie kontrolnym w Ustrzykach Górnych (107 km) jadąc ostatnie kilometry przed punktem z Wikim. Krótka przerwa na wodopój, SMS, zakup magnesu na lodówkę dla mojego młodego bikera i ruszam w prawdziwe Bieszczady - przełęcze Wyżniańska i Wyżna.

W międzyczasie przelotny po raz trzeci deszcz przeszedł w upierdliwą mżawkę, która na zjazdach ze wspomnianych przełęczy była oberwaniem chmury. Nisko wiszące chmury spowodowały, że już po 19 robi się ciemno. W Cisnej zatrzymuję się na obiadokolację, gdzie winszuję sobie smażone pierogi z kaszą gryczaną i zupę pomidorową z makaronem. Prowiantuję się w sklepie ,,na bogato’’, bo w Bieszczadach a zwłaszcza w Beskidzie Niskim nie wiadomo kiedy w niedzielę zechcą otworzyć sklepy.

Przed Komańczą trwa przebudowa drogi, o mały włos nie kończę udziału w maratonie na przejeździe kolejowym, którego szlabany wyrastają mi w ciemnościach przed nosem. Kreatywni drogowcy pozabierali wszystkie znaki ostrzegawcze, a przejazd jest umiejscowiony na łuku drogi i jadąc od Cisnej lekko z górki. Dobrze mieć na mokrym hamulec tarczowy.
W samej Komańczy oznakowanie też zniknęło. W momencie jak widzę i mijam wiadukt kolejowy obsługa samochodu zawodnika z kategorii Sport krzyczy do mnie, żeby skręcić w lewo na Tylawę. Ja już daję na Rzepedź, ale mnie też się przypomina, że pod tym wiaduktem to trzeba przejechać, a nie go mijać.

Na odcinku do Tylawy mijam grupki zawodników, ktoś na poboczu skuwa łańcuch, ktoś mnie wyprzedza, kogoś biorę ja. Z jakiegoś przystanku dochodzi chrapanie, ale nie wiem czy to był ktoś od nas czy zmęczony tubylec.
Od Tylawy jadę nowy dla mnie odcinek przez Mszaną i Chyrową mijając w ten sposób ruchliwą DK 19 i Duklę przy okazji. Większych górek na tym odcinku nie odnotowałem. Przed Nowym Żmigrodem znowu zaczyna kropić, wjeżdżam do zupełnie ciemnego miasta – w totalnych ciemnościach brakuje tylko żeby dostać w łeb. Jest tutaj drugi punkt kontrolny(235 km - 23:48) więc trzeba napisać SMS, że się żyje. Wykorzystuję do tego przystanek znajdujący się przy oświetlonym rynku (okolice urzędu gminy oświetlone rzęsiście) na którym siedzi sobie mieszkaniec i mówi, że otwarta jest stacja paliw przy drodze na Jasło). Ruszam tam z grupką zawodników odpoczywających po drugiej stronie przystanku. Na stacji jak zwykle – hot dogi, kawa i w drogę. Deszcz już nie padał, do Gorlic leciałem sam. Po zawsze sympatycznym zjeździe do tego miasta nie umiałem sobie odmówić odwiedzin na Statoilu, gdzie duża kawa i ciacho odganiają sen na kolejne kilometry.

Do Ropy docieram szybko jadąc DK 28 i skręcam w kierunku Brunar. Z MRDP 2013 dobrze zapamiętałem ściankę w Banicy, ale zapomniałem o pierwszym podjeździe jeszcze przed sławną Banicą. Spokojne patataj wprowadza mnie na szczyt, na zjeździe też nie szaleję bo krzaki żyją i ciągle widzę oczami wyobraźni jelenie i inne łosie na drodze.
Do Banicy na punkt numer 3 docieram przed 4 rano (293 km) i usiłuję wysłać SMS. Nic z tego – brak zasięgu na dole. Robię więc foto dokumentalne szkoły i wspinam się z buta na pierwszą cześć podjazdu. Na szczycie jest zasięg, SMS idzie w świat a ja z siodełka pokonuję dalszą cześć przewyższenia.

Przez Mochnaczkę i Tylicz lecę sobie w dół, myląc Muszynkę z Muszyną i w Tyliczu kierując się do przejścia granicznego ze Słowacją. W porę odkrywam błąd, ale z 2 km mam gratis. Mijam wytwórnie znanych wód mineralnych i w Muszynie na przystanku piszę SMS z pkt. kontrolnego nr cztery (320 km – 5.54). Dopada mnie tutaj senność, trochę odpoczywam na siedząco czuję że ktoś się zatrzymuje i na mnie patrzy. To Wiki (Krzysztof Wiktorowski) z Łodzi, z którym od tej pory aż do Szklarskiej Poręby Dolnej będę jechał razem.
Cudownie widokową drogą wzdłuż Popradu jedziemy sobie w kierunku Starego Sącza na piąty punkt kontrolny (366 km – 8.16). Po drodze zajeżdżamy na stację paliw w Piwnicznej Zdrój, gdzie śniadanie pałaszują LucjanMarcin, czyli ekipa z Żuław Wiślanych. My też coś tam pijemy, coś jemy i ruszamy dalej bo 24 godziny niebawem miną, a do 400 km jeszcze daleko.

W Starym Sączu za szybko wjeżdżamy w miasto i jedziemy po remontowanej ulicy. Wiki ma trekinga z amorem na szerokich oponach, ja górala z amorem na slickach więc ogarniamy temat szybko i sprawnie.
Za Starym Sączem Poprad zamieniamy na Dunajec i lecimy drogą widokową wzdłuż tej ładnej rzeki. Niestety, niedzielny poranek to też wysyp blachosmrodów i to fajne nie jest. Hałas robi się duży i nie ma co podziwiać widoków, tylko trzeba skupić się na technice jazdy. Niemniej, zawsze się zastanawiam dlaczego w Łącku słynącym z przedniej śliwowicy ciągle widzę z drogi sady jabłoni :-). Gdzie oni chowają te śliwki?

W Krościenku nad Dunajcem ilość turystów poraża, zatrzymujemy się jednak na  kolejne śniadanie przy sklepie i po solidnym wzmocieniu  niebawem skręcamy w lewo na przełęcz Osice nad Hałuszową. Ten odcinek to dla mnie nowość, tak więc spokojnie mielę korbami na poziomie 10 km/h i pnę się w górę. Pod koniec podjazdu nachylenie wzrasta i mój góral nie ogarnia rzeczywistości swoją geometrią. Ja też nie chcę się kopać z koniem i jechać 5 km/h – wolę sobie pochodzić.

Z przełęczy prowadzi piękny zjazd do Jeziora Sromowieckiego, gdzieś tam migają mi pienińskie Trzy Korony ale prędkość jest za duża aby robić zdjęcia. Sesję fotograficzną robimy za to przy brzegu jeziora, które jest zbiornikiem zaporowym na Dunajcu. Lanszafty z zamkiem w Niedzicy w tle zostają zapisane i ruszamy dalej.
Myślimy z Wikim o obiadowym wzmocnieniu przed dwoma tatrzańskim ściankami, ale pod zamek nie chce nam się podjeżdżać a przy drodze w samej Niedzicy nic nie widać. Za to w Łapszach Niżnych widzimy restaurację ,,U Nowaka’’ ale dziwnie brakuje przy niej życia. A znajomy szef kuchni zawsze mnie ostrzegał, aby nie iść do knajpy gdzie nie ma ludzi. Mijamy więc Nowaka bez większego żalu i zaczynamy  powolną wspinaczkę w Tatry. W międzyczasie mijają 24 godziny od startu w Przemyślu, mój licznik wskazuje 431 km. Jest bardzo dobrze :-).

Podjazd w Łapszance dłuży się niemiłosiernie, Tatr jeszcze nie widać, rozglądam się więc na boki. Końcówka jest mocno nachylona, idę więc sobie z buta po raz drugi. Po dojściu na szczyt widok jest powalający, pomimo lekkiej mgiełki skrywającej tatrzańskie szczyty. Sesja foto jest oczywiście obowiązkowa, potem ruszamy drogą szczytową i w końcu zaczyna się zjazd do Jurgowa.
Na nim puszczam wodze fantazji i w pewnym momencie jadę 75 km/h. Istne szaleństwo i nowy rekord ;-). Z Jurgowa czeka wspinaczka w kierunku Zazadniej Polany gdzie jest zlokalizowany punkt numer 6. Nikt nie wie, co to jest ta zazadnia polana – miasto, wieś osada, przysiółek, kolonia, polana w lesie? Nieważne – SMS idzie w świat o godzinie 15.28 - 454 km. Wcześniej boli podjazdo-podejście do Brzegów, gdzie czuję jak tracę siły i bez makaronu długo nie pojadę. Po dotarciu do drogi w Bukowinie Tatrzańskiej wspinaczka się nie kończy, ale wyraźnie łagodnieje. Przy drodze wyłania się karczma widokowa Szymkówka i w niej biesiadujemy dobrą godzinę delektując się lokalną kuchnią i widokami.

Teraz czekała nas gwałtowna utrata wysokości (znajdowaliśmy się w najwyższych punktach na całej trasie – altimeter pokazywał mi momentami 1170 metrów), czyli zjazd do Zakopanego. Jak wygląda niedzielne popołudnie w ,,stolicy’’ polskich gór nie ma co pisać, pewnie je znacie, a jak nie to niewiele tracicie. Sajgon na ulicach i Sajgon na chodnikach.
Czym prędzej ewakuowaliśmy się z miejskiej dżungli i ruszylismy w kierunku Diablaka, aby zdążyć na przełęcz Krowiarki przed nocą. Zamiar ten udał się nam w pełni, trochę pomagała nam w jego osiągnięciu lokalna młodzież z Zubrzycy, która urządziła sobie z nami starymi wyścig w kierunku przełęczy. Byli szybcy, ale niecierpliwi, więc wypalili się daleko przed szczytem. Fenomenalny zjazd do Zawoi po nowym asfalcie szybko się skończył i czekała nas teraz wspinaczka na przełęcz Przysłop w drodze do Stryszawy. Było już ciemno, na przełęczy pamiętałem, aby jechać prosto i nigdzie nie skręcać. Bez problemów dotarliśmy do Stryszawy na siódmym punkt kontrolny ( 548 km – 21.27).

Postanawiamy się przespać na przystanku PKS, piękna ławka mieści nas obu na długość. Noc jest chłodna, w granicach +10 stopni. Śpimy około 2 godzin, po czym decydujemy się odwiedzić widoczną stację paliw. Panuje tam rozleniwiające ciepło, ekipa z pełnym zrozumieniem wie kogo obsługuje. A ja dumam, dlaczego marzliśmy na przystanku zamiast spróbować od razu uderzyć na stację i regenerować się w znacznie lepszych warunkach.

Po mocnych kawach ruszamy dalej, droga w Beskidzie Żywieckim jest poprowadzona po nowemu, mamy ominąć Żywiec i wjechać od razu do Węgierskiej Górki. Nie wiem czy to zmiana na lepsze bo w nocy nie widziałem wiele, ale pewnie widoki były ładne.
Przez Jeleśnię i Sopotnię docieramy w dolinę Soły w okolicach Węgierskiej Górki po drodze myląc się na jednym skrzyżowaniu i zaczynając wspinaczkę we wsi Brzuśnik. Tutaj jednak korekta była błyskawiczna :-).

Z Węgierskiej Górki jedziemy przez Milówkę i pomny doświadczeń z 2012 roku dbam aby nie wpakować się w podjazd do Koniakowa ekspresówkę S69. Zjazd z głównej drogi pod estakadą jest zupełnie nieoznakowany, prowadzi nas GPS Wikiego.
Zaczynamy kilkukilometrową wspinaczkę na Ochodzitą - idzie dobrze aż wyrastają przede mną płyty ,,jumbo’’ tak dobrze znane z wycieczek po Żuławach Wiślanych. Tylko że u nas są położone płasko a nie pod kątem 20% :-). Szybciutko uciekam z siodełka i daję z buta – po raz czwarty i ostatni na trasie. Potem jest jeszcze kamienna kostka na podjeździe, ale to nawierzchnia bardzo komfortowa.
Mijamy Koniaków, Istebną (ósmy pkt. kontrolny 613 km – 5.27) podziwiając wschodzące poniedziałkowo słońce nad Beskidem Śląskim. W Istebnej zaczyna się poranny szczyt komunikacyjny, ruch na drodze do Wisły wzmaga się z każdą chwilą. Jak zwykle trafiają się oszołomy pędzące na wariata i wyprzedzające ,,na gazetę’’ - jednego z nich dochodzę na zjeździe przed Wisłą i serdecznie pozdrawiam stosownym palcem.

W Wiśle jemy śniadanie przed dobrze zaopatrzonym sklepem i ruszamy dalej. W Ustroniu odbijamy na Cieszyn, tutaj blachosmrodów jest już trochę mniej ale już widać że przejazd przez dwa duże śląskie miasta (Jastrzębie Zdrój i Wodzisław Śląski) nie będzie sielanką.
Przelatujemy przez Cieszyn, w Zebrzydowicach stajemy na Orlenie gdzie trzeba w końcu zrobić poranną toaletę po bezskutecznych poszukiwaniach stacji z prysznicem. Jastrzębie Zdrój przejeżdżamy prowadzeni jak za rączkę przez doskonałe oznakowanie drogowe i wbijamy się do Wodzisławia Śląskiego gdzie już tak różowo nie jest. Do tego znajdują się kierowcy wskazujący nam na pseudo ścieżki rowerowe. Nie wiem do dziś o co im chodziło ;-).

Za Wodzisławiem zaczyna się płaski odcinek trasy, w Raciborzu nie zatrzymujemy się (a tak fajnie się tam spało w 2012 roku na wałach Odry). Jedziemy w otoczeniu aut wszelkiej maści, pojawiają się roboty drogowe i dwa czy trzy wahadełka, które mijamy bokiem albo środkiem. Dokuczliwy robi się upał co w połączeniu z brakiem lasów (na szczęście są chociaż drzewa na poboczach) jest bardzo niezdrową mieszanką. W takim to otoczeniu docieramy do Kietrza, gdzie jest dziewiąty punkt kontrolny (726 km – 13.08). W międzyczasie minęła druga doba w trasie, ponad 700 km to bardzo dobry wynik. Dostajemy info pogodowe z którego wynika że zbliża się od zachodu pogodowy armagedon, czyli w mordę wind i deszcz, którego tak brakuje rolnikom i leśnikom ale na pewno nie rowerzystom.

Postanawiamy dotrzeć przed zmrokiem w okolice Kotliny Kłodzkiej, tam się przespać i - a nuż się uda - minąć z frontem atmosferycznym. W szybkiej jeździe pomaga nam sprzyjający wiatr, zatrzymujemy się tylko w Głubczycach na obiad gdzie pani w barze ma trudności ze zrozumieniem, dlaczego chcę dwa talerze pomidorowej z makaronem, a kotlet de vollaile jest z serkiem topionym w środku zamiast z masłem – może to taka głubczycka odmiana :-).

Z Głubczyc jedziemy przez Prudnik do Głuchołaz (PK 10 794 -18.14) km i tutaj zaczynamy kolejny odcinek dla mnie nieznany, czyli nie przez Nysę a skrótem do Otmuchowa. Jak ojciec dyrektor Daniel wymyśla skrót to wiadomo że będzie krócej ale ciężej. I tak jest faktycznie – z Głuchołaz wyrasta jakiś masywny podjazd i zjazd do Gierałcic, potem jest powiedzmy pagórkowato, mijamy wieś Kijów gdzie uwieczniam się na tablicy zaliczając z nazwy jakby nie było stolicę dużego państwa.

Zachodzące słońce każe się rozejrzeć za noclegiem już w Otmuchowie, bliżej Kotliny Kłodzkiej już nie zdążymy dotrzeć. Analiza miasteczka nie nastraja pozytywnie, brak kwater, agroturystyki, hoteli – jest tylko zamek. Obawiamy się że cena za nocleg będzie mało rycerska, ale spróbować trzeba. Zostawiam Wikiego z rowerami u podnóża skarpy zamkowej, a sam wspinam się do góry. Po schodach już w zamku idę jakoś dziwnie, ale dochodzę do recepcji. Pani w recepcji mówi że nie ma wolnych pokoi, bo było wesele i jeszcze nie posprzątali. Ja odpowiadam, że nam to zupełnie nie przeszkadza, jesteśmy na pewno bardziej brudni od każdego pokoju w tym zamku. Narada telefoniczna z panią kierownik skutkuje tym, że wbijamy się do dwuosobowego pokoju i jeszcze dostajemy promocję bo zamiast 150 zł za pokój płacimy 80 zł. Pięknie :-).

Zanim zasypiamy odwiedzamy jeszcze sklep bo ,,chodziły’’ za mną kabanosy, ogórki i musztarda a i Wiki był głodny. Z rachuby czasu wychodzi, że do mety mamy 300 km więc trzeba ruszyć o poranku aby na spokojnie dotrzeć w środę do 12.00 na metę w Świeradowie Zdroju. Jeżeli tylko drzewa nie będą się łamały przed nami na drogi Kotliny Kłodzkiej to zdążymy bez trudności.
Wiki zasypia szybko, ja trochę wolniej ale w końcu też odpływam. 




Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
467.00 km 10.00 km teren
20:36 h 22.67 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:23.0
Podjazdy:1852 m

NAREW TOUR

Sobota, 1 sierpnia 2015 · | Komentarze 2

Trasa: BIAŁYSTOK-Knyszyn-Mońki-Osowiec-Gugny-Tykocin-Kiermusy-Wizna-Jedwabne-Łomża-Myszyniec-Szczytno-Olsztyn-Morąg-Pasłęk-ELBLĄG

GPS (Białystok-Myszyniec)

BIKEMAP

FOTOGALERIA







Maraton Narew Tour rozpoczął się sześciogodzinną podróżą pociągiem do Białegostoku bo wszystko co najciekawsze na trasie rowerowej znajdowało się w pobliżu tego miasta. Podróż minęła spokojnie i bez dodatkowych atrakcji ze strony PKP IC. W Białymstoku przywitała nas (Robert, Krzysiek,Mariusz i Sławek) ciemna noc (było po 23.00) i zgodnie z planem rozpoczęliśmy nocne zwiedzanie stolicy Podlasia. 

Z oczywistych względów interesowały nas szczególnie obiekty iluminowane. Całkiem sporo ich znaleźliśmy, zwłaszcza ulica Lipowa oraz Pałac Branickich robiły bardzo pozytywne wrażenie. Nie spiesząc się fotografowaliśmy je sobie po kolei i około godziny 2 w nocy ruszyliśmy w kierunku Biebrzańskiego Parku Narodowego. Wschód słońca zaplanowałem bowiem nad Biebrzą w miejscowości Osowiec-Twierdza.

Przed godziną 3 zajrzeliśmy do Knyszyna, a chwilę po 4 byliśmy na moście nad Biebrzą w Osowcu. Przejechaliśmy drewnianą kładką do wieży widokowej, zajrzeliśmy do zburzonych bunkrów i powitaliśmy wschodząc słońce.
Dalsza droga wiodła Cesarską Drogą, gdzie bardzo starałem się zobaczyć łosie o których informowały liczne znaki drogowe. Łosie jednak chyba jeszcze spały, albo doskonale się maskowały, bo nie dostrzegliśmy ani jednego pomimo wchodzenia na wieże widokowe.
Po dotarciu do Laskowca zamieniliśmy dolinę Biebrzy na dolinę Narwi i dojechaliśmy do Tykocina.

W urokliwym miasteczku zapoznaliśmy się z jego zabytkami i odwiedziliśmy kolegę Sławka. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku Pętowa - Europejskiej Wsi Bocianów, która marketingowo jest dobrze zrobiona, ale więcej boćków to jest w naszym Żywkowie.
Mieliśmy już spory apetyt na śniadanie, spróbowaliśmy więc zaatakować Karczmę Rzym w Kiermusach. Była jednak czynna dopiero od godziny 11 ale nawet jakby była otwarta już to 30 złotych za śniadanie wydało nam się grubą przesadą. Pojechaliśmy więc dalej i niebawem dotarliśmy do DK 64, którą ruszyliśmy w kierunku Łomży.

Łomża to był jednak ostatni punkt do zwiedzania na trasie, wcześniej zajrzeliśmy bowiem na Polskie Termopile, czyli miejsce skrajnie nierównej walki polskich żołnierzy z niemieckim najeźdźcami we wrześniu 1939 r. Bitwa pod Wizną na Sękowej Górze to przykład bohaterstwa 720 żołnierzy w walce z ponad 40.000 żołnierzy armii hitlerowskiej.

Przed Wizną znaleźliśmy w końcu przyzwoity wyszynk i zasiedliśmy do późnego śniadania. Nasza rozmowa z lokalnymi mieszkańcami i opowieści maratonowe skutkowały tym, że zostaliśmy poczęstowani chmielowym izotonikiem ;-). Bardzo dziękujemy za miłą niespodziankę.
Z Wizny dalsza droga wiodła do Jedwabnego, miejsca gdzie w czasie II wojny światowej została zamordowana lokalna społeczność żydowska. Na miejscu tragedii stanął okolicznościowy obelisk z elementem spalonej stodoły w której spalono żywcem około 300 osób.

Teraz na celowniku została Łomża, miasto w którym nigdy nie byłem i które było praprzyczyną tej wycieczki. Łomża jest położona na skrzyżowaniu dwóch dróg krajowych co objawiło się dużym korkiem na wjeździe do centrum. Zajrzeliśmy na Stary Rynek, gdzie elegancja przeplata się z brzydotą (fatalna hala targowa). Dowiedzieliśmy się że Hanka Bielicka była związana z tym miastem co skutkowało postawieniem stosownej ławeczki. Obejrzeliśmy też odnowioną katedrę oraz oryginalny - jakby dwuskładnikowy - Urząd Miejski :-).

Po zjedzeniu lodów pozostał powrót do domu. Czekało na nas około 250 km drogi poprowadzonej bez zbędnej finezji drogami wojewódzkimi i krajowymi. W miejscowości Łyse zatrzymaliśmy się na obiad po którym z nowymi siłami rozpoczęliśmy szaleńczą jazdę. Chłopaki jechali na rowerach MTB z grubym oponami i tylko Robert miał szosę, a ja szosowe opony w MTB. Mimo to prędkości oscylowały w granicach 25-27 km/h i dzięki takiej jeździe do Olsztyna (22.30) dotarliśmy jeszcze przez zamknięciem KFC :-).

Popas trochę trwał, bo szybkie pochłonięcie kubełków to nie jest łatwa sprawa. Potem znowu była szybka i dynamiczna jazda, tak że w Elblągu zameldowaliśmy się o 3.30 rano w niedzielę. Sławek z okazji nowej życiówki postawił po małym jasnym i tym miłym akcentem zakończył się nasz maraton.

Dzięki Panowie za towarzystwo i wspólną jazdę a Sławkowi gratuluję poprawienia życiówki.






Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
623.00 km 0.00 km teren
25:01 h 24.90 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:36.0
Podjazdy:3990 m

PIERŚCIEŃ TYSIĄCA JEZIOR

Sobota, 4 lipca 2015 · | Komentarze 6

TRASA: ŚWIĘKITY-Lubomino-Lidzbark Warmiński-Bisztynek-Reszel-Święta Lipka-Kętrzyn-Sztynort-Kruklanki-Banie Mazurskie-Gołdap-Wiżajny-Sejny-Augustów-Olecko-Wydminy-Giżycko-Wilkasy-Szymonka-Ryn-Mrągowo-Reszel-Lutry-Jeziorany-Dobre Miasto-LUBOMINO

BIKEMAP

FOTOGALERIA


Motto: Obiad w Augustowie o 1.30 – bezcenny :-).



Zapisując się w styczniu na lipcowy maraton Pierścień Tysiąca Jezior (P1000J) miałem już wtedy silne przekonanie, że pogoda podczas tego w sumie krótkiego wypadu będzie mało rowerowa i dostaniemy w gratisie deszcz i chłód. Intuicja mnie nie zawiodła, pogoda była rowerowa inaczej, ale żeby od razu +36 w cieniu :-).



Mając taką prognozę pogody na maratonowy weekend błotniki odpiąłem od razu, kurtka deszczowa została na wieszaku a nogawki też zaległy w szafie. Zmusiłem się do wzięcia rękawków :-). Tak wycieniowany dotarłem w piątek o 14 na kwaterę w Pitynach, ogarnąłem się i po 15 zjawiłem się w bazie w Świękitach. Powitała mnie cisza i spokój, kilka namiotów pod drzewami i i nieczynne jeszcze biuro zawodów.

Pojechałem więc na zwiedzanie okolicy i obiad, który zjadłem w miłym i kompetentnym, acz totalnie nietrzeźwym, towarzystwie miejscowych bywalców ławeczki pod sklepem w Ełdytach Wielkich. Wieś słynie z najstarszego wiejskiego katolickiego kościoła na Warmii, który pochodzi z XIII wieku.

Po powrocie do bazy pobrałem pakiet startowy, porozmawiałem z przybyłymi z Elbląga samochodem Krzyśkiem i Leszkiem oraz bikerami poznanymi podczas innych maratonów. Pojawił się też Robert, który zamierzał maraton pokonać niekomercyjnie oraz kibice z Elbląga Mariusz i Władek.

Ogniskowa kolacja kiełbasiana szybko dobiegła końca i ekipa udała się spać albo do namiotów, albo do agroturystyki. Wyspać się i najeść to podstawa przed każdą długą jazdą.

Pobudka o 6 rano i szybki rzut oka na termometr – 23 stopnie - jest dobrze, bo przecież mogło być już 30 :-). Start honorowy za wozem strażackim OSP z Lubomina był zaplanowany o 7:20, a start ostry mojej grupy o 8:45. Spokojnym patataj po cudownej urody nowym asfalcie ze Świękit do Lubomina (11 km) dotarliśmy kilka minut przed godziną 8. Teraz pozostało poczekać w cieniu namiotów na swój czas. Minuty szybko zleciały i o 8:45 rozpocząłem wraz z pięcioma innymi kolegami swoją jazdę.



Założenia mojej jazdy zawierały się w zdaniu: Sprawdzić i zapamiętać fotograficznie nieznane drogi Warmii i Mazur oraz zmieścić się w  czterdziestogodzinnym limicie czasu wyznaczonym przez organizatora. Jeszcze w Lubominie dwóch kolarzy z grupy pognało prosto na Ornetę zamiast skręcić na Lidzbark Warmiński. Głośne wrzaski zawróciły ich szybko z powrotem. Nie ma to jak fair play ;-).

Ku mojemu zdziwieniu przez dobre kilka kilometrów jechaliśmy razem; zdziwieniu, bo do tej pory członków moich grup startowych widziałem góra przez kilometr. Szosowcy rzadko trzymają się górali :-). Upalna temperatura była nieco łagodzona przez dobrze wiejący w plecy wiatr oraz zacienione drzewami drogi, tak że w Lidzbarku Warmińskim pojawiłem się razem z ekipą z  WTR po godzinie od startu.

Poprowadziłem chłopaków przez miasto i tyle ich widziałem. Jadąc w granicach 26-27 km/h zwracałem baczną uwagę na kadencję, którą utrzymywałem na poziomie 90-100 obrotów. Kiedyś nazwałbym to młynkiem, ale czasy się zmieniają i o kolana trzeba dbać ;-).

I tak sobie kręcąc dotarłem do DK 57 z której zjazd w Bisztynku prowadził w kierunku Reszla gdzie czekał pierwszy punkt kontrolny (88 km). Dotarłem tam o 11:30 dostając lekkiej zadyszki na podjeździe do miasteczka.


Na punkcie najbardziej chodliwym towarem była woda, podawana zarówno na jak i do rowerzystów. Uzupełniłem jej zapasy, zjadłem drożdżówkę i zadzwoniłem do starego druha Grzegorza, że w Kętrzynie to ja będę szybciej niż o 14 :-).

Z Reszla rzut beretem jest do Świętej Lipki, gdzie tylko stanąłem kupić okolicznościowy magnes na lodówkę dla mojego młodego i zrobić fotę sławnego kościoła. Z Grzegorzem spotkałem się na rogatkach Kętrzyna i wykorzystałem jego wiedzę do szybkiego przejazdu przez miasto.

Towarzyszył mi aż do Pozezdrza, mieliśmy więc sporo czasu na pogaduchy i wspominki. Mimo tego nie uszły mojej uwadze odcinki ładnej drogi asfaltowej z Kętrzyna do Solanki, którą wykorzystaliśmy w całości. Skutkiem ubocznym dynamicznej jazdy z kolegą było moje ,,zagotowanie się’’ co zmusiło mnie w Sztynorcie do odwiedzin w sklepie i zakupu pepsi oraz loda. Klimatyzacja w sklepie była wartością dodaną, ale wiatraka tym razem nie obejmowałem :-).

Schładzając się rzuciłem okiem na remontowany pałac w Sztynorcie znany mi dotychczas z gierłożskiego parku miniatur. 

Kilka kilometrów po tej nieplanowanej pauzie dotarłem (14:22) do drugiego punktu kontrolnego na trasie maratonu w miejscowości Kolonia Harsz.



Zlokalizowany był na 137 km w malowniczym przesmyku między jeziorami Kirsajty a Dargin. Panowała na nim piknikowa atmosfera, część zawodników kąpała się w jeziorze, część sobie ucinała popołudniową drzemkę a inni - w tym ja - jedli, pili i odjeżdżali. Chociaż jezioro kusiło swoim chłodem :-). Na tym punkcie miałem też pierwszy kontakt z Krzyśkiem i Leszkiem, którzy na trasę ruszyli 35 minut po mnie o 9:20.

W Pozezdrzu pożegnałem się z Grzegorzem i samotnie ruszyłem w kierunku Kruklanek okrążając Jezioro Gołdopiwo. W tej tętniącej turystycznym życiem miejscowości zakupiłem kolejny magnes na lodówkę oraz schłodziłem się w fontannie. Za Kruklankami droga zaczęła się wznosić i pojawiły się pierwsze górki tak charakterystyczne dla Mazur Garbatych.

Do Bań Mazurskich dotarłem o 16:20 i niebyłbym sobą gdybym nie odwiedził ,,kultowej’’ budki z lodami. Ręcznie robione lody w termosach z epoki lat 80 świetnie smakują i niewiele kosztują. Cieszą się nieustającą popularnością i swoje w kolejce trzeba było odstać. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło?

Po zasłużonej przerwie ruszyłem po gładkim asfalcie wyremontowanej DW 650 na Gołdap. Taki gładki to jednak on do samego miasta nie był, pojawiały się odcinki starej nawierzchni. W Gołdapi zlokalizowany był trzeci punkt kontrolny (203 km-17:45) na który dotarłem już w grupie elbląsko-lubelskiej z m.in. znanym z Bikestats Mariuszem.



Gołdap była cała oznakowana strzałkami odbywających się wcześniej zawodów Cezarego Zamany Gwiazda Północy. Na jej rogatkach pojawiły się jakże lubiane przez nas znaki B-9 które w połączeniu ze stanowczymi gestami lokalnej policji skierowały nas na polbrukową drogę rowerową. Mundurowi nie dali się przekonać, że nie jest to dobry pomysł dla szosowych slicków. Obyło się jednak bez mandatów i po chwili meldowaliśmy się na punkcie kontrolnym w centrum miasta.

Intensywnie myślałem o obiedzie z kartaczami w roli głównej ale chłopaki nie dali się namówić, a że ja miałem zamiar jechać dalej z nimi to zadowoliłem się arbuzami, bananami i batonikami. Obiad miał być w Rutce-Tartak na kolejnym punkcie kontrolnym.

Po dość długiej - prawie godzinnej - przerwie w Gołdapi ruszyliśmy do serca Mazur Garbatych. Dubeninki, Żytkiejmy, Wiżajny to kolejne miejscowości przez które przejeżdżaliśmy. Widać było miejscami budowę trasy GreenVelo, która na przyszły sezon będzie całkowicie gotowa. Tempo jazdy było już normalne, nie przekraczało 25 km/h. Zresztą mocno pofalowana trasa nie sprzyjała szaleńczym harcom.

Za Żytkiejmami droga zaczęła się stanowczo wspinać i tuż za Wiżajnami mieliśmy okazję być na najwyższym punkcie wyścigu – Rowelskiej Górze (298 m n.p.m.). Nagrodą był wspaniały zjazd do Rutki-Tartak, gdzie zameldowaliśmy się o 20:30. Był to 258 km trasy i w Restauracji Kalinka czekał na nas chudy żurek oraz woda.



Były też napoje, ale to już komercyjnie. Dłuższy popas regeneracyjny trwał dobrą godzinę i w końcu ruszyliśmy do Sejn. Zapadła noc i w końcu jechało się w chłodzie – było około 23 stopni :-).

Ruch samochodowy zmalał zupełnie, asfalty były jakby lepsze w porównaniu z 2013 rokiem i przed 23 pojawiliśmy się na rogatkach Sejn. Przeniesiony punkt kontrolny (294 km – 23:06) był położony przy sejnieńskiej bazylice i znaleźliśmy go po krótkich poszukiwaniach.



Sympatyczna obsługa przygotowała kawę i wodę z miętą (taki lokalny specjał) a ja zdążyłem jeszcze uwiecznić iluminację bazyliki bo za chwilę ją wyłączono i zapanowały egipskie ciemności.
Za Sejnami wjechaliśmy na DK 16, która przez Puszczę Augustowską doprowadziła nas do Augustowa. Na jego rogatkach czekał na nas Robert, który pokazał drogę na punkt kontrolny (337 km – 1:22).



Był to tzw. duży punkt kontrolny, czyli miejsce gdzie można było się normalnie przespać, umyć, wykąpać i zjeść obiad. Z tych wariantów wybrałem obiad w postaci rosołu i kotleta schabowego z ziemniakami i surówką. Pora była oryginalna, bardzo oryginalna, ale cóż – supermaratony rządzą się swoimi prawami :-).

Z Augustowa ruszyliśmy razem z budzącym się dniem krążąc po mieście bo nagle wylotowych DK 16 zrobiło się kilka. Pomoc uzyskaliśmy od Straży Granicznej, która wskazała nam nieoznakowaną drogę na Raczki. W tej plątaninie dróg zgubiliśmy Leszka i musieliśmy na niego trochę poczekać obserwując w międzyczasie niekończące się pociągi TIR-ów na obwodnicy Augustowa. Ależ to miasto odżyło dzięki wyprowadzeniu ich ruchu z centrum miasta.

Dalsza droga prowadziła DW 665 do Olecka, gdzie byłem po raz pierwszy. Naszą krótką przerwę przy zamkniętej stacji paliw wykorzystała lokalna policja na rozmowę w temacie zawodów, czyli skąd, dokąd, ile, gdzie i dlaczego tak :-)). Przed Oleckiem zauważyłem ładny modrzewiowy kościółek w Wieliczkach.

Za Oleckiem zaczęła mnie dopadać senność i szybko postanowiłem się zregenerować na przystanku autobusowym w Dunajku. Reszta ekipy pojechała dalej, mieliśmy się spotkać na punkcie kontrolnym w Wydminach. Po krótkiej regeneracji ruszyłem gonić grupę, która już rozsiadła się w Wydminach (421 km – 6:40). Zasiadłem i ja, ale czując nadchodzącego Morfeusza postanowiłem już samotnie kontynuować jazdę do Lubomina. Nie mogłem już robić tak długich przerw w jeździe.



Tak więc z Wydmin ruszyłem już sam i niebawem dotarłem do Giżycka. Uwieczniłem tam fotograficznie wieżę ciśnień, unikatowy most obrotowy i jacht o jakże nienachalnej nazwie ,,NIEPIŹDZIJ’’. Nazwa chyba wyraża prośbę do wiatru :-)). Twierdza Boyen została obejrzana w zeszłym roku i teraz została z boku. Z Giżycka wyjechałem DK 59 i z bólem serca pożegnałem się z jej dobrym asfaltem skręcając na Wilkasy. Oj, była pokusa skrócić sobie drogę do Rynu ;-).

Na szczęście tego nie zrobiłem i to nie ze względu na kary regulaminowe, ale na urok widokowej drogi wzdłuż brzegu jezior Niegocin, Bocznego i Jagodnego. Robiąc postój przy sklepie w Prażmowie wywarłem chyba duże wrażenie na zebranej pod sklepem publiczności, bo zgromadzeni sami powiedzieli mi ,,Dzień dobry’’ :-). Lodowata cola i lód zaczęły niedzielne schładzanie, ale nie było co czekać tylko trzeba było jechać dalej.

Przez chwilę jechałem DK 16 aby z powrotem skręcić w prawo na Ryn. Tą drogę już poznałem w zeszłym roku wracając z Ełku więc wiedziałem co tam się dzieje. Dział się słabej jakości asfalt i trochę górek. Widoki chwilowo się skończyły.

W Rynie zatrzymałem się na śniadanie w cukierni, wychodząc z niej zobaczyłem elbląskich chłopaków, zakupiłem ostatni magnes na lodówkę i ruszyłem dalej. Czekała teraz dobrej jakości droga krajowa 59 do Mrągowa gdzie przy amfiteatrze nad Jeziorem Czos zlokalizowano przedostatni punkt kontrolny. Dotarłem tam o godzinie 11:11 mając za sobą 500 km. Była na nim tylko woda i jakieś wafelki.



Szybko więc opuściłem miasto Mrągowiusza kierując się na Reszel. Droga znowu pięknie prowadziła między jeziorami i żal było łykać kolejne kilometry. Na skrzyżowaniu dróg przy Świętej Lipce miałem ochotę na obiad przy sanktuarium, ale uznałem że szkoda czasu i lepiej poczekać na pieczonego prosiaka w Świękitach.

Przed Reszlem trzeba było skręcić w lewo na Lutry. I tutaj zaczął się asfaltowy dramat. Taką nawierzchnię zwykłem nazywać asfalt MTB i rodzaj roweru na którym jechałem nawet się zgadzał, tylko po co miałem założone oponki 1,1! Przydałyby się tutaj moje ulubione Conti MountainKing w rozmiarze 2,2. Niestety, zostały w Elblągu :-).

Przed Lutrami czekał jeszcze masywny podjazd, altimeter pokazał prawie 220 metrów. Takich górek to się już tutaj nie spodziewałem. Zjazd zupełnie nie cieszył z powodu dobitej nawierzchni. Stanąłem w sklepie na zwyczajowy już zestaw cola + lód i ruszyłem dalej.
Kawałek dobrego asfaltu na DK 57 i już trzeba było skręcać na Kikity, gdzie nad Jeziorem Luterskim był zlokalizowany ostatni na trasie punkt kontrolny.



Należało go znaleźć między setką blachosmrodów i setkami kąpiących się wczasowiczów. Jakoś to się udało i o 13:55 podstemplowałem kartę kontrolną. Do mety zostawało 60 km.

Znana serpentyna przed Radostowem (jedyna w tej części kraju) została szybko łyknięta, ale odcinek za nią do Dobrego Miasta sam nie wiem jak udało mi się przejechać bez gumy. To już nie był asfalt, ale coś zupełnie szutrowo-asfaltowo-gruntowego. Dało się jechać tylko środkiem, a jak na złość trochę samochodów się pojawiło. Wszak to droga wojewódzka 593. Wstydzę się w jakim mieszkam województwie :-/.

Z Dobrego Miasta, w którym schłodziłem się w fontannie, droga była w nieco lepszym stanie i udało mi się bez awarii dotrzeć na metę w Lubominie, gdzie po wykonaniu pamiątkowej fotki na tablicy miejscowości zameldowałem się o 16:35 po 31 godzinach i 50 minutach przebywania na trasie.



Dowiedziawszy się, że o 18 planowana jest dekoracja zawodników nie jechałem od razu do Świękit tylko położyłem się na ławce i na godzinę zamknąłem oko. Po obudzeniu zobaczyłem, że elbląsko-lubelska ekipa jest już na mecie więc poszedłem pogratulować chłopakom i omówić pokonany dystans.



Po dekoracji pojechaliśmy na pieczonego prosiaka na posesję komandora maratonu Roberta Janika i tak zakończył się mój pierwszy udział w tym maratonie. Pozostało wrócić do domu, co też uczyniłem jadąc spokojnym tempem i docierając do Elbląga o 23:30. Wspaniały rowerowy weekend dobiegł końca :-). Dziękuję za wspólne kręcenie na tej niełatwej trasie i w niestandardowych okolicznościach przyrody.

Podsumowanie:
Zapisując się na ten maraton kierowała mną ciekawość poznania nieznanych do tej pory mazurskich dróg i spojrzenia z bliska na ten Cud Natury. Szkoda, że niektóre z nich są w bardzo złym stanie ale jak się założy grubsze opony … Tak też pewnie zrobię w przyszłym roku. Na szczęście krajobrazy były najwyższej jakości :-). Organizacja zawodów była na wysokim poziomie, ale to nie dziwi biorąc pod uwagę kto się tym zajmuje i jakie ma doświadczenie. Sympatyczny dystans pozwolił się nie skatować i ukończyć zdecydowanej większości zawodników, chociaż kilka osób odpadło na trasie.


Kategoria SUPERMARATONY