INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.92 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:30406.00 km (w terenie 918.00 km; 3.02%)
Czas w ruchu:1413:12
Średnia prędkość:21.44 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:149117 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:542862 kcal
Liczba aktywności:73
Średnio na aktywność:416.52 km i 21h 24m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
385.00 km 0.00 km teren
17:04 h 22.56 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:8.0
Podjazdy:450 m
Rower:

OPŁOTKAMI Z WARSZAWY

Czwartek, 7 listopada 2013 · | Komentarze 6

TRASA

Czemu tak? Bo pogoda była dobra a i w Ostrołęce nie byłem :-)). Towarzyszył mi południowy wiatr, brak deszczu, dobre asfalty i tylko noc mogłaby być nieco krótsza. Najbardziej emocjonujący był wyjazd z Warszawy, bo rzadko mam okazję jeździć po trzypasmowych ulicach w towarzystwie stada samochodów. Jednak na zachowanie kierowców blachosmrodów nie mogę narzekać, bo jeździli poprawnie.

Ostrołęka - most na Narwi © MARECKI

Ostrołęka - urząd miejski © MARECKI

Przystankowa twórczość ludowa na Kurpiach :-)) © MARECKI

Przystankowa twórczość ludowa na Kurpiach :-)) © MARECKI

Tajemnicze magazyny balotów © MARECKI

Tajemnicze magazyny balotów © MARECKI

Szczytno - urząd miejski w zamku krzyżackim © MARECKI

Szczytno - zamek krzyżacki © MARECKI

Szczytno - karuzela na plaży © MARECKI

Duże zmiany nad jeziorem © MARECKI

Urzekające :-)) © MARECKI
Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
73.00 km 0.00 km teren
03:53 h 18.80 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:273 m

MRDP - VI etap

Piątek, 23 sierpnia 2013 · | Komentarze 12

Trasa: Tylicz-Stary Sącz. Zjazd z trasy maratonu na PKP w Nowym Sączu.

FOTOGALERIA

Pobudka o 1 w nocy, ( te moje noclegi trwały po 4-5 godzin, najdłużej biwakowałem z suszarką w dłoni w Ustrzykach Dolnych), śniadanie i w drogę.
Do Muszyny (punkt kontrolny tylko z fotką) towarzyszy mi kosmiczna mgła, tak że korzyści ze zjazdu nie mam zbyt wielkich. Mijam jeszcze w Tyliczu wytwórnię wód mineralnych (chyba Kropla Beskidu), a w Muszynie Muszyniankę.

Urokliwą drogą widokową wzdłuż Popradu mijam kolejne miejscowości zdrojowe i zastanawiam się jak jechać dalej, skoro widzę na 4-5 metrów przed rowerem. Najlepiej jedzie mi się na zjazdach, bo wtedy człowiek naturalnie patrzy w dół. No, ale do Rozewia cały czas z górki nie będzie :-)). Wzdłuż drogi prowadzi linia kolejowa i jadący pociąg podpowiada mi jedyną słuszną koncepcję.

Na rogatkach Starego Sącza jestem o 7 rano, postanawiam dokonać rewolucji w kokpicie mojego roweru. Podnoszę kierownicę, odwracam mostek na ,,+’’( ten ruch konsultuję telefonicznie z Jankiem z elbląskiego Neksusa, który perfekcyjnie przygotował mi sprzęt do jazdy), pionuję rogi i obniżam lekko siodełko. Robi się z tego prawie rower miejski, siedzi mi się nawet wygodnie, ale prędkość jazdy to około 15 km/h. To już za wolno nawet jak na urlopową jazdę :-).

Mimo wszystko jadę jeszcze do centrum Starego Sącza na rynek. Kiedy jednak na jednym ze skrzyżowań prawie nie dostrzegam samochodu, bo akurat patrzę w dół, dochodzę do wniosku, że robi się niebezpiecznie. Zbyt niebezpiecznie. To jest koniec.

Licznik wskazuje przejechane 1554 km. Mam poprawiony rekord życiowy w jeździe non-stop i teraz to musi wystarczyć. Przywracam rowerowi starą geometrię i jadę na objazd Starego Sącza. Potem kieruję się do nieodległego Nowego Sącza, tam zalegam na dobre kilka godzin w fajnej knajpce, porządkuję notatki, kupuję pamiątki i odpoczywam, a wieczorem nocny pociąg wiezie mnie na północ.

Podsumowanie.
Źle zaczęło się już podczas pierwszej doby, kiedy to straciłem mnóstwo czasu na pozbieranie się po problemach żołądkowych. Obawa przed powtórzeniem się dolegliwości zmusiła mnie do skorygowania planów noclegowych i w zasadzie odpuszczenia walki o powrót do Rozewia.

Mocno się jednak rozczarowałem będąc zmuszonym przerwać jazdę z powodu urazu, którego przyczyny nie potrafię sobie wytłumaczyć i którego nigdy nie zaznałem. Byłem przygotowany na bóle kolan, ścięgien, pleców, połamanych w czerwcu żeber. Przypuszczałem, że d… może mi odpaść od tylu godzin w siodełku :-). Dopuszczałem, że nie będę mógł patrzeć na rower po iluś tam dniach. Ale szyja? Tutaj nawet tabletki przeciwbólowe nie pomogły. Swoje jedyne podejrzenia kieruję na rogi zamontowane w moim rowerze na których opierałem się przez długie kilometry walcząc na ścianie wschodniej z południowym wiatrem. Może taka wyciągnięta i dość nietypowa dla mnie geometria miała wpływ na ten uraz. Pozostaje mi to sprawdzić już w przyszłym roku.

Sama idea imprezy bardzo mi się podoba i już wiem, że za 4 lata spróbuję tej sztuki która nie udała się w tym roku. Do tego czasu postaram się objechać pozostałe odcinki MRDP, tak aby w 2017 r. nic mnie turystycznie nie rozpraszało. Nie ukrywam, że ciężko było mi jechać obok takich znanych miejsc ściany wschodniej jak Supraśl, Grabarka, Jabłeczna, Kostomłoty, czy też Sobibór lub Bełżec ze świadomością, że nie mogę ich dokładnie obejrzeć. Że nie wspomnę o moich ulubionych górach, nieznanym mi Beskidzie Sądeckim, Pieninach czy Sudetach.
Bogatszy w tegoroczne doświadczenia spróbuję jeszcze raz i wierzę, że ta sztuka uda mi się również na rowerze MTB.
Pozdrower :-).

Ps. Rzućcie też okiem na inne relacje z MRDP. Pasjonująca lektura :-).


Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
244.00 km 0.00 km teren
12:32 h 19.47 km/h:
Maks. pr.:61.00 km/h
Temperatura:23.0
Podjazdy:3139 m

MRDP - V etap

Czwartek, 22 sierpnia 2013 · | Komentarze 3

Trasa: Ustrzyki Dolne-Tylicz.


FOTOGALERIA

Kolejny dzień zaczynam o 3 rano i ruszam dużą obwodnicą bieszczadzką. Trasa mi dobrze znana i z BB Tour, i z innych wojaży sakwiarskich. Za Ustrzykami Górnymi zaliczam konkretne podjazdy na przełęcze Wyżną i Wyżniańską, a potem zjazd do Wetliny. W Cisnej jestem w porze śniadania, ale że brakuje kilkunastu minut do godziny 8, to obsługa w jednym z barów nie jest jeszcze gotowa, a raczej nie chce być gotowa. Nie to nie, są też inne możliwości.

Zbliżam się do Komańczy i opuszczam Bieszczady. Droga do Tylawy poprawiona w stosunku do zeszłorocznej jazdy i jedzie się przyjemnie. Za Tylawą pojawiam się na DK 9 i od razu na ,,dzień dobry’’ TIR zdmuchuje mnie prawie do rowu. Bo po co zachować większy odstęp? W Dukli zjadam obiad i ruszam dalej.

Do Nowego Żmigrodu (punkt kontrolny w kwiaciarni, gdzie pani od razu wiedziała, że jadę MRDP:-) ruch duży, potem im bliżej Gorlic tym jedzie się spokojniej. Podziwiam energetyczny krajobraz okolic – elektrownie wiatrowe przeplatają się z szybami naftowymi. Taki mały Kuwejt :-). Tutaj też zaczynam odczuwać pierwsze problemy ze sprawnym podnoszeniem głowy – na razie przechylam ją lekko w bok i tak jadę.

Przelatuję przez Gorlice i jadę dalej pamiętając, aby w Ropie zjechać z DK 28. Zjeżdżam, robię zakupy i ruszam w Beskid Niski i Sądecki. Ten drugi po raz pierwszy rowerem. Pierwszy podjazd pokonuję w siodle, ale jak widzę już kościół (dawna cerkiew) w Banicy i za nim ściankę odpuszczam od razu :-). Co za sens jechać 3 km na godzinę całą szerokością drogi. A jeszcze coś mi wyskoczy z góry :-).

Sekcja druga podjazdu do Mochnaczki Wyżnej też daje ognia, ale że jest znacznie dłuższa i przez to mniej stroma, to udaje mi się wdrapać bez podchodzenia. Myślami już jestem na zjeździe do Tylicza i Muszyny, ale na razie podziwiam widoki. Na zjeździe wykręcam 61 km/h i gdyby nie widok stojącego radiowozu to kto wie, kto wie :-).

Ściemnia się, a że szukanie noclegu po zmroku nie jest łatwe postanawiam zostać w Tyliczu i tutaj regenerować się przed jutrzejszymi Tatrami. Szyja przestaje działać, nawet nie boli mocno, tylko po prostu nie mogę podnieść głowy.

Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
243.00 km 0.00 km teren
11:52 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:55.00 km/h
Temperatura:24.0
Podjazdy:1964 m

MRDP - IV etap

Środa, 21 sierpnia 2013 · | Komentarze 4

Trasa: Zosin-Ustrzyki Dolne.

FOTOGALERIA

Znad granicy ruszam o godzinie 3, śniadanie zjadam na stacji benzynowej w Hrubieszowie i przez Tomaszów Lubelski i Lubaczów kieruję się do Radymna. Asfalty na tym etapie w niczym nie przypominają wczorajszych zmagań z materią. Do tego wiatr zmienił kierunek i wieje z północy. Odcinek z Radymna do Przemyśla zapowiada się bajkowo :-).

Przed Radymnem, gdzie jest punkt kontrolny jadę przez las po nowym asfalcie i na mapie widzę rzeczkę, której linia drogi nie przecina. Zastanawiam się czy przyjdzie brodzić w wodzie z rowerem, co w końcu na maratonie szosowym byłoby sporą atrakcją :-).

Mostki jednak są, bez problemów zatem docieram do DK 4, gdzie ruch jest bardzo duży, bo to droga do przejścia granicznego w Korczowej. Do Radymna daleko jednak nie jest, podbijam kartę i ruszam dalej. Klasyczny odcinek interwałowy do Przemyśla pomaga mi pokonać wiatr w plecy, a ładny zjazd do miasta zapamiętam na długo.

W Przemyślu czas na obiad i ruszam dalej. Nawigacja po mieście jest nieco zawiła, ale czytelna i niebawem wyjeżdżam z jednego z większych miast na trasie MRDP. Jest wtorek 21 sierpnia, godzina 12. Minęły cztery doby jazdy. Mam zrobione 1171 km i nie widzę możliwości zdążyć na metę w limicie czasu. Straty czasowe są zbyt duże, robić 300 km w górach nie wydaje mi się realne bez zarzynania się, a w końcu jestem na urlopie wypoczynkowym :-). Szczecin w 10 dób to mój aktualny cel.

Za Fredropolem widzę zbierające się na niebie chmury burzowe, więc wkładam na siebie przygotowane na taką okazję rzeczy – kurtkę i ochraniacze na buty. Lokalni bikerzy mówią, aby w taką pogodę nie jechać remontowaną drogą na Huwniki, ale skorzystać z objazdu. Stosuję się do ich rady i jadę objazdem. W czasie podjazdu niebo się otwiera i rzeka wody leci na mnie. Asfalt na podjeździe słabo istnieje – wygląda to jak sekcja dla MTB :-). Do tego ulewa nie przeszkadza ciężarówkom normalnie pracować, a to doprawdy ciekawy widok jak sypią się kamyki z góry, a za nimi toczy się kilkutonowy samochodzik. Rowerzyście pozostaje integrować się prawie z poboczem i mocno trzymać kierownik.

W końcu dotarłem do Huwnik, na zjeździe zdejmując okulary bo tylko przeszkadzały. Terenowe ochraniacze Endury po drodze dokonały żywota przemakając zupełnie razem z butami. Wcześniej neopren wytrzymywał opady, ale widocznie nie aż takie.

Za Huwnikami rozpoczynam 9 km wspinaczkę do Arłamowa, gdzie także trwają prace drogowe. Niebawem będzie ładny asfaltowy dywanik, ale na razie jest brzydko, pada deszcz a ciężarówki jeżdżą z przodu i z tyłu. Na szczęście wszyscy mamy świadomość trudności i na drodze panuje pełna empatia.

Z Arłamowa do Krościenka jadę już bez towarzystwa całej tej menażerii, deszcz także ode mnie odstąpił. Z uwagi na totalne przemoczenie nóg decyduję, że nocleg będzie w Ustrzykach Dolnych, a nie Górnych bo trzeba szukać suszarki i suszyć w szybkim tempie buty.

Nocuję zatem w agroturystyce vis-a-vis ustrzyckiej Biedronki, gdzie robię też zakupy na jazdę górską.

Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
294.00 km 0.00 km teren
14:10 h 20.75 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:850 m

MRDP - III etap

Wtorek, 20 sierpnia 2013 · | Komentarze 5

Trasa: Dubicze Cerkiewne-Zosin.

FOTOGALERIA

Noc jest bardzo jasna, łysy świeci mocno i jedzie się bardzo przyjemnie. W Dubiczach spałem z nogami w górze, co sprawiło że i one dobrze wypoczęły. Dodam, że po problemach żołądkowych z pierwszej doby zdążyłem już zapomnieć. Zwracam jednak nadal dużą uwagę na to co jem.

Mijam Kleszczele, widzę drogowskaz na Grabarkę i z bólem turystycznego serca rezygnuje z odwiedzin. W Siemiatyczach jestem o 3 rano i na stacji benzynowej spożywam śniadanie. Potem zjeżdżam w dolinę Bugu, który od tej pory będzie stałym towarzyszem jazdy aż do Zosina. Droga prowadzi nieco lepszymi asfaltami w kierunku Janowa Podlaskiego, ale zanim tam dojadę korzystam ze sklepo-piekarni w Konstantynowie, której zapachy przyciągają i kuszą z daleka :-).

W Janowie Lubelskim widzę, że do sławnej stadniny są 4 km w jedną stronę i ze smutkiem rezygnuję z jej odwiedzin. Za to w Pratulinie nie mam wątpliwości, aby odwiedzić Sanktuarium Męczenników Podlaskich, bo słyszę o nim po raz pierwszy.
Niebawem natykam się na pole kukurydzy dozorowane przez … czołg, chyba T-34 :-). Punkt kontrolny w granicznym Terespolu osiągam o 7.30, wcześniej przejeżdżając nad drogę celną z Koroszczyna do przejścia w Kukurykach. Tylu kamer na metr kwadratowy jeszcze nie widziałem.

W Terespolu dłuższy postój mam na przejeździe kolejowym gdzie przetacza się z rowerową prędkością rosyjski skład towarowy. Z nudów robię kilka fotek.
Za Terespolem na trasie jest Kodeń, gdzie poddaję analizie znane sanktuarium maryjne i robię kilka zdjęć. Towarzyszy mi piękne bezchmurne niebo i nieodmiennie południowy wiatr. Momentami droga (bardzo nierówny asfalt) dotyka granicznej rzeki Bug co wykorzystuję na wykonanie zdjęć malowniczo meandrującej rzeki. Pora obiadowa wypada we Włodawie, ładnym miasteczku na ścianie wschodniej. Raczę się makaronem i tak wzmocniony ruszam w lasy włodawsko-sobiborskie. Na polach zieleni się tytoń, wszak Lubelszczyzna to krajowe zagłębie upraw tej ładnej, a jakże szkodliwej rośliny. Mijam Sobibór, odpuszczając sobie wizytę w dawnym obozie zagłady z czasów II wojny światowej, przejeżdżam przez Wolę Uhruską i docieram do Dorohuska.

Tutaj zaczyna się jazda szlakiem poznanym w zeszłym roku w ramach rekonesansu przed MRDP. Mam jednak nieodparte wrażenie że z asfaltem na odcinku do Zosina stało się przez zimę coś strasznego. Zamierzam nocować w Horodle, gdzie jest duży dom weselny, ale okazuje się być cały zajęty przez ekipę budowlaną. Ruszam więc do Zosina i tam nocuję w motelu przy przejściu granicznym, przy okazji podstemplowując kartę kontrolną.
Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
297.00 km 0.00 km teren
13:11 h 22.53 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:22.0
Podjazdy:1604 m

MRDP - II etap

Poniedziałek, 19 sierpnia 2013 · | Komentarze 0

Trasa: Stańczyki-Dubicze Cerkiewne.

FOTOGALERIA

Mijam uśpione miejscowości, docieram do kolejnego punktu kontrolnego w Wiżajnach na polskim biegunie zimna. Nie ma mowy o pieczątce, musi wystarczyć fotka z tablicą. Docieram do Szypliszek przy DK 8 gdzie spotykam otwarty bar. Pora na śniadanie jest dobra (3 rano;-) więc jajecznica z gorzką herbatą ląduje na stole. Po jedzeniu czuję się jak nowo narodzony i ruszam dalej.

Droga prowadzi z góry mapy na dół, więc śmieję się że mam teraz z górki. Stan dróg pozostawia jednak wiele do życzenia, chociaż zdarzają się odcinki przyjemne.
Mijam Sejny (kolejny punkt kontrolny) i już jadę DK 16 w kierunku Augustowa. Na tej drodze mam najbardziej niebezpieczny incydent na trasie MRDP. Tir wyprzedzając traktor zmusza mnie do zjechania na trawiaste pobocze, które na szczęście jest równe i rower utrzymuje równowagę. Serdecznie pozdrawiam kierowcę słowami powszechnie stosowanymi w takich sytuacjach i jadę dalej.

Niebawem opuszczam krajówkę i dalej kryjąc się w cieniu lasów Puszczy Augustowskiej jadę w kierunku Lipska. Tutaj kończą się lasy i wracamy do walki z południowym wiatrem. Do Sokółki gdzie wyznaczono punkt kontrolny docieram około 10 rano. Prowiantuję się w sklepie i ruszam na Supraśl w którym nigdy jeszcze nie byłem. Będąc tam nie mogę sobie odmówić kilku zdjęć prawosławnego klasztoru, a że lokalna restauracja ma w swojej ofercie pierogi z kaszą gryczaną … :-). W międzyczasie mija druga doba od czasu ruszenia z Rozewia. Licznik pokazuje 603 km. Nie mam w zasadzie żadnego zapasu kilometrów przed etapami górskimi.

Po obiedzie drogą przez Puszczę Knyszyńską docieram do Michałowa i zbliżam się do zalewowego Jeziora Siemianowskiego, które słynie z grobli na której jest linia kolejowa. Robię tutaj krótki odpoczynek podczas którego obserwuję spory ruch jachtów i żaglówek na zalewie. Kolejny punkt kontrolny to Narewka na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Jestem w niej przed 16. Niebo w końcu zachmurzone, kropi deszcz, fajnie.

W okolicach Hajnówki korzystam z nowej drogi rowerowej, której asfalt jest równy jak stół i w porównaniu z szosą - ech, to nie ma co porównywać. Jadę tak dobre kilka kilometrów!, aż docieram do Hajnówki. W mieście trzeba bacznie obserwować drogowskazy, bo jest dużo skrzyżowań i łatwo o pomyłkę.

Wyjazd na Białowieżę wyprowadza mnie z miasta i od razu wbijam się w przebudowę drogi i znane z Mazur wahadło. Wykorzystuję ponownie obecność amortyzatora w moim uszosowionym góralu i lecę poboczem. Za szybko jechać się nie da, ale przynajmniej nie stoję w korku i nie wybijam się z rytmu.

Do Siemiatycz, gdzie chciałem nocować mam jeszcze 70 km i raczej nie dotrę tam w rozsądnej porze, a muszę naładować akumulatory do oświetlenia. Korzystam więc z reklamy przydrożnej, która mówi że w Dubiczach Cerkiewnych jest schronisko PTSM. Zjawiam się tam, ale że w nocy nikt nie z niego nie wypuści to dziękuję i idę na kwaterę prowadzoną przez baptystów. Tutaj nie ma problemu, aby o północy wyjść z domu i dlatego zostaję na odpoczynek, który trwa do 1 w nocy. W międzyczasie ładuję baterie i loggera ( nie wiem w sumie po co) i ruszam w trasę.

Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
403.00 km 0.00 km teren
19:01 h 21.19 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:2267 m

MRDP - I etap

Sobota, 17 sierpnia 2013 · | Komentarze 9

Trasa: Rozewie - Stańczyki.

FOTOGALERIA

Z kwatery w Jastrzębiej Górze oddalonej o kilkaset metrów od latarni morskiej w Rozewiu na miejsce startu wyjechałem swoim ,,Kubusiem’’ bez pośpiechu przed godziną jedenastą. Zamierzałem dobrze wczuć się w atmosferę miejsca startu i na spokojnie oczekiwać godziny ,,0’’, czyli 12.00. Słońce ładnie świeciło oraz wiał ciepły i mocny południowy wiatr.

Miło było spotkać bikerów z Elbląga (Mariusz-Sierra i Artur-ArturBike), którzy zarywając nockę przybyli na kołach nas dopingować. Godzina minęła szybko na rozmowach z innymi maratończykami, ostatnich oględzinach sprzętu i wysłuchaniu odprawy technicznej prowadzonej przez startującego dyrektora MRDP Daniela Śmieję. On też startował na rowerze MTB oczywiście lekko dostosowanym do specyfiki maratonu szosowego. Reszta chłopaków miała różnej klasy maszyny szosowe, od zupełnie normalnych po wysokiej klasy karbonowe cuda. Bardzo różnie wyglądał też sposób ,,zatowarowania’’ roweru – od plastikowego kufra, przez torby podsiodłowe po sakwy. Przed startem dokonałem też kalibracji licznika – taką dokładną metodę pomiaru jaką zastosował Daniel widziałem po raz pierwszy.
W końcu pada sygnał do startu i powoli opuszczamy plac przed latarnią morską. Z pewnością każdy z nas obiecywał sobie w myślach, że najpóźniej za 10 dni chce ją znowu zobaczyć. Chwilę potem wjeżdżamy na kostkę brukową, która jeszcze nieświadomie dla większości stanowi swoiste memento po jakich drogach przyjdzie nam kręcić korbami :-).

19 osobowy peleton spokojnie jedzie do Władysławowa, gdzie kostka w końcu się kończy i przechodzi w asfalt. Prędkość bikerów automatycznie wzrasta, na rogatkach miasta chłopaki jadą już pod wiatr ponad 30 km/h i oczywiście nie jest to tempo dla mnie. Ja uskuteczniam spokojne ,,patataj’’ w granicach 23 km/h i po raz ostatni widzę grupkę w okolicach Pucka. Na przeciwnym pasie ciągnie się potężny sznur samochodów w kierunku Mierzei Helskiej – wszak trwa długi weekend.

W Redzie zatrzymuję się przy sklepie uzupełnić napoje i wjeżdżam na główną drogę prowadzącą przez Trójmiasto. W terenie zabudowanym wiatr jest mniej dokuczliwy i w końcu mogę trochę przyspieszyć. Zielona fala mi sprzyja, a jak nie sprzyja to jej nieco pomagam ;-). W końcu jednak zaczyna się od granic Gdyni potężny zator i znowu trzeba zwolnić. Przebudowa ulicy Morskiej trwa aż do zjazdu na obwodnicę i potem znowu robi się luźno. Przelatuję przez Gdynię, zakaz jazdy rowerem w Sopocie omijam ulicą równoległą, bo nie spytałem na starcie, czy organizator pokryłby koszty ewentualnego mandatu :-).

Planuję w Gdańsku Oliwie zajechać do Mc Donaldsa na obiad, bo pora ku temu stosowna, a i snikersów mam już dość. Jak planuję, tak też robię. Mija około 30 minut i już jadę dalej.
W centrum Gdańska zmienia się kierunek jazdy na wschodni i wiatr już nie jest tak upierdliwy. Opuszczam Trójmiasto bez większego żalu – jazda między blachosmrodami to w końcu moja codzienność. Ruszam na wschód, ale na razie kawałek do mostu pontonowego w Sobieszewie to jazda na … północ. Poznaję potęgę wiatru – 30 km/h osiągam lekkimi ruchami korby. Wszystko co dobre szybko się jednak kończy i w Sobieszewie wjeżdżam na Mierzeję Wiślaną. Las chroni przed słońcem i bocznym wiatrem, a zielony kolor jest bardzo pożądany. Na promie przez Wisłę w Świbnie melduje się kilka minut przed 16. Obsługa informuje mnie, że ekipa była dwa kursy temu, czyli około 1 godziny. Byli tak kochani, że zapłacili za mnie 5 zł i ja już nie muszę :-)). Dzięki chłopaki! :-).

Za Wisłą zbliżam się do pierwszego punktu kontrolnego w Stegnie, a że nie wiem co i jak mój logger zapisuje postanawiam zbierać pieczątki na karcie z opisem trasy i fotografować tablice z nazwami miejscowości w których są wyznaczone punkty kontrolne.
Dalsza jazda do Elbląga to doskonale znane żuławskie drogi, pokonywane po wielokroć w czasie różnych wycieczek rowerowych. Gdy na horyzoncie pojawiła się ciemna wstęga Wysoczyzny Elbląskiej i białe wieżowce osiedla Zawada zacząłem się zastanawiać, czy kibicom chce się jeszcze czekać na ostatniego ze stawki:-). Odpowiedź na to pytanie otrzymałem na moście Unii Europejskiej nad rzeką Elbląg, gdzie siedzieli sobie Fish, Radek, Radek-Dziurson i Sebastian-Zadlo. Zrobili m fotki, a ja popędziłem do dopingującej rodziny( żona, syn, mama, tata, babcia) stojącej przy trasie przejazdu przez Elbląg. Trzeba było się zatrzymać, porozmawiać i przyjąć prezenty ;-). Przeszliśmy razem kilka metrów, (pchałem rower na takim małym podjeździe! :-) i czas było się pożegnać. W międzyczasie dotarli chłopaki z mostu UE i w ich towarzystwie opuściłem rodzinne miasto.

Elbląska ekipa towarzyszyła mi do Milejewa, gdzie skręcili w kierunku Łęcza bo tam była impreza z okazji otwarcia wiaty rekreacyjnej. Z pewnością dobrze się bawili ;-). Ja zaś ruszyłem w kierunku granicy z Rosją i do Gronowa, gdzie był drugi punkt kontrolny dotarłem około 21. Po drodze zjadłem niezawodne hot dogi na Orlenie w Braniewie i zrobiłem zakupy na nocną jazdę. W Gronowie podbiłem kartę w przygranicznym kantorze i musiałem w kilku zdaniach opowiedzieć co to za impreza, bo ludzie widzieli tylko szybko jadących kolarzy, ale nie wiedzieli co i jak oraz po co :-).

Za Gronowem jadę przez zupełnie wyludnione okolice, taki typowy koniec świata. Droga jest mi znana z innych wycieczek, dlatego trudności w nawigacji brak. Pojawiają się za to trudności przy przyjmowaniu płynów – czuję dziwną gorycz w ustach i nie bardzo wiem z czym to wiązać. Od początku trasy nawadniam się Poweradami, napoje są mi dobrze znane i nigdy nie powodowały problemów. Także menu mam dość standardowe i nie zawierające żadnych nowości. A więc co jest?
Pedałuję zatem dalej w ciemną, ciepłą noc. Jak to nocą wiatr się uspokoił i nie wywierał znaczącego wpływu na tempo jazdy. Przelatuję przez Lelkowo budząc wszystkie psy, w Górowie Iławeckim jest już środek nocy i śpi wszystko, nawet wesołe czworonogi. Widzę, że prędkość zaczyna mi siadać poniżej 20 km/h także siadam i ja na przystanku w rowerowo dobrze brzmiących Piastach Wielkich z zamiarem krótkiej regeneracji. Wygodny przystanek sprawia, że wyciągam nogi i tak mijają … prawie dwie godziny. Ładna mi krótka regeneracja :-).

Wstaję i ruszam w dalszą drogę. Niebawem docieram do Bartoszyc i tutaj kończy się droga, którą znam. W Sępopolu nigdy jeszcze nie byłem, a tam jest trzeci punkt kontrolny na trasie MRDP. Wyjazd z Bartoszyc jest mało intuicyjny, a że to niedziela rano to nie bardzo jest się kogo spytać. I tak przez dłuższy czas nie wiem czy dobrze jadę. W końcu jednak uzyskuję potwierdzenie dobrze obranego kierunku. Poza tym przed miastem wyprzedza mnie ekipa z Gorlic, a oni nie mogą się mylić :-). W Sępopolu jestem około 5 rano i zastanawiam się czy jest tu całodobowa stacji paliw. Stacja jest, ale nie całodobowa, także nici z ciepłego śniadania. Na słodycze nie mogę już patrzeć, muli mnie na sam widok czekolady czy batonów. W torbie mam owsiankę, która potrzebuje tylko wrzącej wody, dlatego postanawiam wypatrywać domostw gdzie ludzie już nie śpią i mogą mi zasponsorować kubek wrzątku ;-).

Docieram do Glitajn i tam udaje mi się znaleźć dom w którym się już nie śpi. Konwersacja z miłą gospodynią podczas oczekiwania na wrzątek i sama konsumpcja owsianki trwają jakiś czas. Na koniec dobra kobieta życzy mi powodzenia i błogosławi na dalszą drogę. Miłe i naprawdę wzruszające przeżycie :-).

Niestety, nie pomaga mi to w pokonywaniu dalszych kilometrów. W Barcianach dogania mnie Marek-Transatlantyk, który nocował w Bartoszycach. Robimy małe zakupy w sklepie i próbuję coś zjeść. Banany wydają mi się dobrym wyborem, ale mój żołądek jest innego zdania. Sytuacja robi się niedobra – bo bez jedzenia to ja mogę jechać, ale na najbliższą stację PKP :-/.

Postanawiam bardzo powoli jechać dalej i żyję nadzieją, że cyrk żywieniowy skończy się tak samo szybko jak się zaczął. Transatlantyk, co oczywiste, w tej sytuacji odjeżdża a ja niebawem mijam śluzę Kanału Mazurskiego w Leśniewie.

Droga przed Węgorzewem jest w przebudowie, są liczne wahadła na których często jadę niewyasfaltowaną częścią jezdni aby nie prażyć się w słońcu. Docieram w końcu do Węgorzewa ( 50 km w sześć godzin!), gdzie w pizzerii próbuję zjeść delikatny makaron zapiekany z sosem. Idzie całkiem dobrze, ale kończy się tak samo jak o poranku. Przepraszam przestraszoną obsługę za zamieszanie i opuszczam Węgorzewo. Nie mam sił na dalszą jazdę zatem w cieniu przydrożnego drzewa ucinam sobie dłuższy popas. Zasypiam i po tym odpoczynku ( trwał z 2-3 godziny) ruszam w dalszą drogę. Zastanawiam się co może być moim napędem do dalszej jazdy, a że docieram do Bań Mazurskich próbuję kultowych lodów domowej roboty. Na wszelki wypadek siadam w ustronnym miejscu :-). Lody jednak są dobrym wyborem, problemów nie sprawiają. Czuję, że mocy przybywa także ruszam dalej. Docieram do Gołdapi, gdzie trwają zawody biegowe i część ulic jest czasowo wyłączona z ruchu. Rowerzystów jednak przepuszczają. Mijam Jędrusia, gdzie kiedyś z Robertem jedliśmy wspaniałe kartacze, jednak teraz nawet o nich nie myślę.

Za Gołdapią zaczynają się Mazury garbate, co oznaczą nieco większe hopki niż dotychczas. Po wyeliminowaniu izotoników jadę na zwykłej wodzie i lodach. Dieta dość oryginalna jak dla mnie, ale skuteczna. Zastanawiam się nad koncepcją dalszej jazdy, bo prognoza wiatrowa na poniedziałek jest nadal niepomyślna i będzie wiało z południa. Dobre jest to, że nie powinno być już tak gorąco. Druga w zasadzie nieprzespana noc może nie być dobrym pomysłem w tych okolicznościach (chociaż takie miałem założenia przedstartowe) i dlatego postanawiam skorzystać z usług gospodarstwa agroturystycznego w Stańczykach ( obok sławnych mostów kolejowych).

Zjeżdżam około 1 km z trasy maratonu i doprowadzam się do porządku. Na kwaterze przebywam od godziny 19 do północy. Ruszam w dalszą drogę po zjedzeniu kartaczy (a co tam – zaryzykowałem :-) przygotowanych przez właścicielkę i czuję się dobrze.


Kategoria SUPERMARATONY, G/MRDP


Dane wyjazdu:
522.00 km 0.00 km teren
22:51 h 22.84 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:2055 m

BAŁTYK MARATON

Sobota, 8 czerwca 2013 · | Komentarze 16

TRASA

GALERIA

Się działo! Relacja poniżej.




Trasa rowerowa Bałtyk Maratonu zaczęła się dla nas w Stargardzie Szczecińskim, dokąd dotarliśmy z Romanem za pomocą Polskich Kolei Przygodowych (PKP). Tym razem jazda była spokojna i bez przygód.

W ciemną noc ruszyliśmy w kierunku Pyrzyc, które były pierwszym miastem na trasie naszej jazdy. Towarzyszył nam sprzyjający wiatr i cicha, czerwcowa noc. Za Pyrzycami, które przejechaliśmy bez zatrzymywania się, zaczęło się ochładzać i postanowiliśmy się ubrać cieplej. Asfaltowa nawierzchnia drogi chwilowo się popsuła i jechaliśmy po kostce brukowej. Romanowi i jego wypasionej szosówce ( triatlonowy model Scotta) to nie mogło się podobać. Ja z Rebą na pokładzie tak tego nie odczułem :-).

Zachodni kierunek jazdy, który mieliśmy od Pyrzyc niebawem się skończył bo przed nami była już Odra i należało skręcić w prawo, na północ. Byliśmy w Widuchowej, pierwszej miejscowości na trasie MRDP, którego trasę na odcinku zachodnio-północnym do mety w Rozewiu mieliśmy zamiar sprawdzić podczas tego maratonu.

Za Widuchową minęliśmy elektrownię Dolna Odra i wjechaliśmy do Gryfina. Zaczęło się rozwidniać i nasza jazda nabrała tempa. Do tej pory średnia utrzymywała się w granicach 25 km/h, a teraz zaczęła wzrastać. Przez dzielnice Szczecina Zdroje i Dąbie minęliśmy to miasto i pedałowaliśmy w kierunku Goleniowa. Na tym odcinku wyprzedził nas lokalny biker, a my podjęliśmy wyzwanie i ruszyliśmy za nim ;-). Cisnął ostro, ale my jeszcze bardziej i przez kilka kilometrów siedzieliśmy mu na ogonie męcząc go psychicznie W końcu skręcił do jakiegoś centrum logistycznego, a my wjechaliśmy do miasta na zasłużone śniadanie.

Lokalny Orlen był zamknięty, ale w sklepie znaleźliśmy wszystko co trzeba.
Z Goleniowa wyjechaliśmy prosto na ekspresówkę S3, chociaż miało być inaczej. Z powodu objazdów coś musieliśmy przeoczyć. Nie był to jednak duży odcinek, bo za chwilę S3 przeszła w DK 3, a my skręciliśmy w Puszczę Goleniowską. Jak się potem okazało był to najprzyjemniejszy etap naszej jazdy: piękny las, cisza, zieleń i śpiew ptaków, czyli to co lubimy najbardziej.

Bocznymi drogami dotarliśmy do Wolina i przez miasto, z krótkim postojem, wjechaliśmy ponownie na DK 3, którą w towarzystwie dużego ruchu samochodowego przez Woliński Park Narodowy dojechaliśmy w pobliże Międzyzdrojów. Tutaj nastąpiła ostatnia już zmiana kierunku jazdy i ruszyliśmy na wschód, do domu. Słońce było już wysoko na niebie, ale upał był łagodzony przez północno-zachodni wiatr. Niemniej, kremy do opalania były w użyciu.

Za Międzyzdrojami dwa podjazdy nieco dały mi się we znaki i to chyba było przyczyną osłabienie koncentracji w miejscowości Wisełka, gdzie wjechałem przednim kołem w krawężnik, przeleciałem nad chodnikiem i uderzyłem kaskiem i prawym barkiem w metalowe pręty ogrodzenia posesji. Tył kasku przestał istnieć, ja po chwili podniosłem się i na oczach lekko przerażonego Romana wsiadłem na rower. W sumie nic mnie nie bolało, głowa była cała, nogi i ręce bez urazu. A o trzech uszkodzonych żebrach dowiedziałem się nieco później :-).
Jadąc dalej dotarliśmy do Dziwnowa, gdzie był czas na II śniadanie ( jajecznica z 10 jaj z chlebem i pomidorami za 48 zł!) oraz lody. Od Międzyzdrojów poruszaliśmy się drogą wojewódzką 102, której asfalt lata świetności ma już dawno za sobą. Aż do Kołobrzegu ciężko było znaleźć odcinek, gdzie można byłoby depnąć.

W miejscowościach nadmorskich na plażę nie zaglądaliśmy, bo tym razem inne były priorytety. Wyjątek zrobiłem dla Trzęsacza, bo tamtejszy kościół, a w zasadzie jego pozostała jedna ściana zawsze mnie bardzo ciekawiły. To niesamowite, patrzeć na jego pozostałości i wiedzieć, że kiedyś stał on 2 km od morza.
Za Trzęsaczem upał stał się nieznośny i zalegliśmy w przydrożnej trawie na sjestę. Po godzinie byliśmy jak nowi i niebawem wjeżdżaliśmy do Trzebiatowa. Potem męczyliśmy się na ostatnich kilometrach przed Kołobrzegiem, licząc że na DK 11 między Kołobrzegiem a Koszalinem będzie lepszy asfalt. Wcześniej jednak zjedliśmy na obiad makarony w Da Grasso, pomimo, że obsługa nie była nastawiona prorowerowo i nasze pojazdy musiały zostać na zewnątrz – chociaż lokal był pusty. 

Krajowa ,,11’’ była w podobnie opłakanym stanie jak wcześniejsze asfalty, do tego duży ruch samochodowy utrudniał jazdę środkiem pasa. Z ulgą ja pożegnaliśmy przed Koszalinem i asfaltową drogą dla rowerów dotarliśmy do Mielna.
Okrążyliśmy Jezioro Jamno i skierowaliśmy się do Darłowa. Na tym odcinku DW 203 trwają prace budowlane i w kilku miejscach jest ruch wahadłowy. Może do sierpnia skończą, wtedy to będzie jazda I klasa.

W Darłowie kolacja w postaci makaronu lasagne była ładowaniem akumulatorów na nocną jazdę. Tym razem wspaniała obsługa pizzerii przy runku nie robiła problemów z faktu, że rowerzyści przyjechali.
Odcinek 40 km do Ustki był ostatnim na którym towarzyszył mi Roman, bo niespodziewanie na wjeździe do tego miasta powiedział, że jest zbyt lekko ubrany
i drugiej nocy nie chce spędzić w siodle. Udał się na nocleg do agroturystyki, a ja poszukałem drogi wyjazdowej na Smołdzino. Pomoc policji była nieodzowna, a i tak pomimo jej zrobiłem dwie rundy po uśpionych uliczkach kurortu. W końcu jednak prawidłowo odczytałem wskazówki i ruszyłem dalej.

Droga niczym nie różniła się od tego do czego zdążyłem się już przyzwyczaić. Nowością była mgła, która w połączeniu z dziurami w asfalcie spowolniłam mnie zupełnie. Turlałem się więc 12-15 km na godzinę, modląc się tylko o nieprzebicie dętki bo wybitnie mi się nie chciało jej zmieniać. Za Smołdzinem zaczęło świtać i była szansa na lekkie przyspieszenie. Chciałem dotrzeć do Rozewia
i z Władysławowa wrócić PKP, tak aby być o godzinie 12 w Elblągu.

Po wjechaniu na DW 213, którą miałem dotrzeć w okolice Żelaznej te plany stały się zupełnie nieaktualne. Dziury, nierówności, spękania, luźny żwir i wszelkie inne udogodnienia dla opon szosowych spowodowały, że w Wicku i ja się poddałem, i zjechałem na PKP do Lęborka. Jechałem sobie ddr z polbruku, która jest wzdłuż drogi aż do samego Lęborka. Ciekawe, czy doprowadzi też do Łeby?

Czekając na transport zjadłem sobie śniadanie, zadzwoniłem do Romana i dowiedziałem się , że dotarł do Słupska i jedzie sobie tym pociągiem do którego ja zaraz wsiadam :-)).
Tak więc wspólnie wróciliśmy do naszego Elbląga mając zupełnie dobry humor pomimo nie zrealizowania wszystkich założeń wycieczki. Dzięki Romanie za wspólną jazdę i wspieranie w trudnych chwilach.

Biorąc pod uwagę stan asfaltów na Pomorzu i fakt, że w sierpniu będzie kilkadziesiąt tysięcy samochodów więcej w tej okolicy, nadmorski odcinek MRDP jawi się jako najtrudniejszy na całej trasie. Tym bardziej, że 2500 km będzie już się miało w nogach. Ale najpierw trzeba będzie tam dojechać ;-).
Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
900.00 km 2.00 km teren
44:30 h 20.22 km/h:
Maks. pr.:62.00 km/h
Temperatura:30.0
Podjazdy:9187 m

GÓRSKIM ŚLADEM MRDP - II ETAP

Wtorek, 7 sierpnia 2012 · | Komentarze 113

Zrobiłem mnóstwo pięknych kilometrów w cudownych sceneriach polskich pasm górskich, a i tak nie wszystkie zamierzenia zostały zrealizowane :-). Z pokorą przyjąłem warunki pogodowe, bo to one rządziły podczas tej jazdy.

TRASA: Bircza-Krościenko-Ustrzyki Dolne-Ustrzyki Górne-Cisna-Komańcza-Dukla-Gorlice-Nowy Sącz-Stary Sącz-Krościenko nad Dunajcem-Czorsztyn-Białka Tatrzańska-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Czarny Dunajec-Jabłonka-Zubrzyca Górna-Zawoja-Stryszawa-Żywiec-Milówka-Koniaków-Istebna-Wisła-Ustroń-Cieszyn-Zebrzydowice-Jastrzębie Zdrój-Wodzisław Śląski-Racibórz-Kietrz-Głubczyce-Prudnik-Głuchołazy-Nysa-Otmuchów-Paczków-Złoty Stok-Kłodzko-Nowa Ruda-Głuszyca-Unisław Śląski-Wałbrzych

DUŻA FOTOGALERIA  (z opisem)

RELACJA

Na dzień dobry za Birczą czekał na mnie podjazd do Kuźminy, który starł mi resztki snu z oczu i obudził na dobre. Za Kuźminą skręciłem na Krościenko, na drogę którą wracałem z BB Tour w 2010 r. (do skrzyżowania na Arłamów). Wtedy miała ona nowy i lśniący asfalt, teraz był on tylko nowy ;-).

Przyjemnie się jechało, dopóki słońce nie było za wysoko. Potem zaczął się skwar, a ja zacząłem korzystać z obecności górskich potoków w bliskości drogi. Nie odważyłem się tej wody pić, ale do oblewania się i moczenia odzieży była w sam raz :-). Trasa z Ustrzyk Dolnych do Górnych była mi już dobrze znana, długi ale łagodny podjazd do Lutowisk połknąłem sprawnie. W Ustrzykach Górnych zatrzymałem się na konkretne śniadanie a potem ruszyłem na przełęcz Wyżniańską z której było widać bieszczadzkie połoniny. Nie potrafiłem też odmówić sobie pachnącego oscypka z oryginalnej bacówki z bacową w środku.
Do Cisnej trasa wiodła w przyjemnym cieniu drzew, z licznymi zakrętami i w zasadzie z góry, dlatego mile wspominam ten odcinek. Około 14 byłem w Cisnej i z tego ,,końca świata’’ wysłałem kilka pocztówek do znajomych i zjadłem obiad. Nie było już miejsca na eksperymenty, na talerzu pojawił się sprawdzony makaron a ‘la bolognese i rosół z makaronem :-).

Za Cisną droga prowadziła do Komańczy i ten odcinek pamiętałem z pobytu w tych okolicach w 2000 roku. W okolicach Komańczy rozgrywany był akurat jakiś maraton MTB, na rynku w tej miejscowości, uzdrowiskowej co ciekawe, było prawdziwe zatrzęsienie bikerów. Oni spojrzeli z ciekawością na mnie, ja na nich, a pod sklepem spotkałem chłopaka w spodenkach BB Tour. Był to zeszłoroczny ,,absolwent’’, który teraz sponiewierał się w terenie. Jak na panujące temperatury rowery zawodników były bardzo brudne, błoto w terenie nie dało się upałom :-).

Od Komańczy do Tylawy prowadziłem nierówną walkę z makabrycznym asfaltem, bardzo się ciesząc z obecności RS Reby na pokładzie mojego Cuba, bo bez niej chyba bym stracił czucie w dłoniach. Nie było on dziurawy, ale bardzo nierówny w wyniku częstego łatania ubytków. Jazda była chaotyczna i nie pozwalała rozwinąć dużej prędkości.

Dopiero na DK 9 od Tylawy do Dukli można było depnąć, ale to był krótki odcinek. W Dukli zapragnąłem odwiedzić reklamowaną przy drodze pizzerię, ale pani z obsługi zgasiła mój zapał każąc czekać na kebab 15 minut, bo ,, ona jest sama i piecze 4 pizze’’. Nie przekonałem jej argumentem, że pizza w piecu przebywa co najmniej 10 minut, a ona kebab zrobi w 5 :-). Nie to nie, miałem przecież snickersa ;-).

W Dukli skręciłem w kierunku Gorlic i już na dobre przemierzałem Beskid Niski. Tą drogą też już jechałem w 2000 r. ale w przeciwnym kierunku. Istotnych podjazdów nie było, asfalt trzymał normę, a przede wszystkim słońce już miało się ku zachodowi co było najważniejsze. Przed Gorlicami zaliczyłem piękny zjazd , a w samym mieście odwiedziłem stację paliw Statoil, gdzie dwie duże kawy
i hot dog oraz fajna pogawędka z pracującym tam rowerzystą wygniły ze mnie chęć do spania. Kolega złapał się za głowę, jak usłyszał skąd i dokąd oraz po co jadę :-). Umówiliśmy się na spotkanie za rok, chociaż na pewno będzie ono krótsze. Dowiedziałem się jeszcze od niego o ukształtowaniu trasy do Nowego Sącza, gdzie czekał na mnie podjazd do Grybowa a potem to już z góry do Nowego Sącza.

W Grybowie moją uwagę przykuł ładnie iluminowany kościół, a potem faktycznie było z górki. Bezchmurna noc pozwalała na jazdę na słabych lampach, bo i tak było jasno, ciepło i przyjemnie. Żałowałem, że Nowy Sącz robię nocą bo to duże miasto i z pewnością kilka jego ciekawostek mi umknęło.
Za Nowym Sączem powiało chłodem bo zacząłem jechać w bezpośredniej bliskości Dunajca. Bliskość rzeki przydała się o poranku, kiedy to zimna woda przydała się do orzeźwienia. Świt zastał mnie w Łącku, gdzie spodziewałem się ujrzeć hektary rosnących śliwek, ale mijałem tylko sady jabłoni ;-).

Zbliżałem się do Krościenka nad Dunajcem, podziwiając płynący dałem Dunajec i panoramę Pienin. W Krościenku zakręciłem się nieco po uśpionym miasteczku, zaglądając na rynek i analizując dwukierunkowy pas rowerowy na moście nad Dunajcem. Takie zboczenie zawodowe :-). Za miastem zaczął się podjazd na przełęcz Snozka (dziwna nazwa), który pokonałem jadąc w zupełnej mgle. Pod górę to zbytnio nie przeszkadzało, ale zjazd w tej sytuacji nie był nagrodą a ściskaniem rąk na klamkach hamulcowych. Żeby tego było mało w Kluszkowcach wyrósł objazd związany z budową mostu i w ramach porannej promocji dostałem 14% podjazd. Przynajmniej była okazja do pierwszego spojrzenia na Jezioro Czorsztyńskie i zjedzenia śniadania przygotowanego przezornie dzień wcześniej (był niedzielny poranek).

Dalsza droga w kierunku Tatr była już spokojnym pedałowaniem i delektowaniem się widokami. Zajrzałem jeszcze do Dębna, gdzie jak informowała tablica stoi drewniany kościół klasy ,,O’’ a w dodatku jest on ,,przyjazny rowerom’’. Objawiło się to obecnością dobrych stojaków rowerowych.

Za Dębnem skręciłem niebawem w kierunku Białki Tatrzańskiej w której miałem dłuższą przerwę związaną z burzą. Po ucichnięciu grzmotów ruszyłem dalej rozpoczynając forsowny podjazd w Bukowinie Tatrzańskiej. Lekko nie było, chociaż powietrze po burzy było bardzo przyjemne, a i mokry asfalt elegancko chłodził.
Miałem nadzieję na ładną panoramę Tatr, ale szału nie było. W nagrodę był sympatyczny zjazd do Poronina, gdzie jakbym docisnął byłaby szansa na rekord prędkości, ale nie docisnąłem. W Poroninie wpadłem w korek samochodów czekających na włączenie się do ruchu na ,,zakopiance’’. Ja nie czekałem :-).

Do Zakopca dotarłem w sznurze samochodów i czym prędzej opuściłem to zakorkowane miasto. Zatrzymałem się w Chochołowie, gdzie moją uwagę przykuły piękne i oryginalne domy góralskie. Cała wieś wygląda jak skansen, tylko że zamieszkały. W Czarnym Dunajcu zjadłem obiad i jadąc w kierunku Jabłonki mogłem rzucić okiem na masyw Babiej Góry, przez który czekała mnie wspinaczka na przełęcz Krowiarki. Wcześniej zajrzałem na chwilę do do Orawskiego Parku Etnograficznego (wejście za darmo!). A potem została już tylko jazda do góry po mocno sponiewieranym asfalcie. Miałem nadzieję, że zjazd do Zawoi będzie w lepszym stanie i o dziwo tak było :-).

Za Zawoją zaczął się niebawem podjazd na przełęcz Przysłop w kierunku do Stryszawy. Ulubione serpentyny łyknąłem szybko, odkrywając przy okazji główny karpacki szlak rowerowy. Ja jednak miałem swój szlak, a on pokazywał kierunek na zachód, do Żywca. Pojechałem trasą przez Ślemień i Gilowice bo miejscowi powiedzieli, że jest ciekawsza. Przed Żywcem wyprzedziłem rowerzystę, który dostał nagłego przyspieszenia na mój widok. Wjazd do Żywca pod górę okazał się jednak ponad jego siły i więcej już go nie widziałem, chociaż oczywiście tempa nie forsowałem :-).

Mapa pokazywała że wyjazd z Żywca to droga ekspresowa S69, gdzie ,,opłata’’ za jazdę rowerem może wynosić nawet 250 zł. Wykorzystałem jednak chaos w oznakowaniu związany z budową tej drogi i 3 km odcinek pokonałem jadąc ekspresowo po niej. Tym sposobem dotarłem do Węgierskiej Górki , gdzie się ona skończyła. Do Milówki był spokój, a potem znowu wyskoczyła jak Filip z konopi S69. Imponująca estakada i most niezawodni drogowcy wybudowali nad domami mieszkańców, co wygląda dość groteskowo. Nikt z napotkanych miejscowych nie umiał mi wskazać sensownej alternatywy jak dojechać do Koniakowa, to rad nierad wspiąłem się do góry . Podczas długiego (około 4 km) i najbardziej dołującego (długie proste, otwarte zakręty) podjazdu w trakcie tej jazdy dostrzegłem biegnącą obok drogę, ale już nie było jak się na nią dostać.

Po zjeździe z S69 droga dalej pięła się w górę, a na końcówce pojazdu na Ochodzitą pojawiła się kostka brukowa. Ładnie tam rower nosiło, oj ładnie :-). W Koniakowie już nic nie widziałem, bo zapadł zmierzch i należało się skupić na znakach drogowych. Przeleciałem więc przez Koniaków i Istebną, wgramoliłem się w zupełnych ciemnościach na przełęcz Kubalonka, potem zjechałem do Wisły i na dłuższy popas zatrzymałem się w Ustroniu na stacji Orlenu. Niezawodne hot dogi i mocna kawa włączyły mi V bieg. W Ustroniu nieco pobłądziłem, jadąc obwodnicą tego miasta a nie kierując się do centrum, gdzie miałem odbić do Cieszyna. Koniec końców dzięki taksówkarzom znalazłem prawidłową drogę przez Goleszów.

Do miasta nad Olzą przeskoczyłem szybko, bo to zaledwie 13 km. Za Cieszynem przejechałem przez Zebrzydowice i w okolicach Jastrzębia Zdrój zaczęło świtać. Pasma gór zostawiałem chwilowo za sobą, krajobraz się wypłaszczył i pojawiły się pierwsze wieże szybów kopalnianych. Przez Jastrzębie przejechałem bez postojów, niebawem byłem w Wodzisławiu Śląskim, gdzie skierowałem się do Raciborza. Mimo wczesnej pory słońce już dawało popalić, tak że na wałach Odry w Raciborzu zdecydowałem się na odpoczynek. Podczas śniadania oczy mi się zamknęły i zaległem w trawie na dłużej :-).

W Raciborzu miałem też najbardziej niebezpieczną sytuację drogową podczas tej jazdy, kiedy to zamotany kierowca wymusił mi pierwszeństwo chcąc zrobić szybki lewoskręt. Za Raciborzem droga wiodła przez Kietrz do Głubczyc. Jazdę urozmaicały liczne przerwy w sklepach po wodę i spory ruch samochodowy, aczkolwiek bez większych ekscesów. Po minięciu Głubczyc skorzystałem z lokalnego potoku i się wykąpałem; piękne uczucie. W Klisinie natknąłem się na znaki objazdu w związku z remontem mostu, ale nie skorzystałem z propozycji dodatkowych kilometrów, zwłaszcza że miejscowi poinformowali mnie o stosownym, spontanicznie utworzonym skrócie przez pola.

A że mój szosowy góral piachu się nie boi, no - może trochę, to dwu kilometrowy odcinek terenowy dało się przejechać a nie przepchać. Jak na zamówienie popadał lekki deszcz, który sprawił że mi się nie kurzyło. Poczułem, że szczęście mi sprzyja :-).
W międzyczasie pora zrobiła się obiadowa i w Prudniku stanąłem na przerwę obiadową. Menu standardowe-makaron :-). Od Prudnika do Głuchołaz jechałem pod dość uciążliwy przeciwny wiatr; to w zasadzie był jedyny odcinek na trasie gdzie zauważyłem jego obecność. Z Głuchołaz chciałem jechać na Otmuchów wykorzystując lokalne drogi o omijając Nysę, która nie jest obowiązkowa na trasie MRDP ale lokalni bikerzy odradzili mi to rozwiązanie. Ja sam zresztą patrząc na plątaninę lokalnych dróg nie byłem przekonany do tego rozwiązania. Wybrałem wiec wariant prosty i nieskomplikowany, czyli pojechałem przez Nysę. Nie była to zła decyzja z turystycznego punktu widzenia bo zobaczyłem tam kilka ciekawych zabytków.

Dalej trasa wiodła przez Otmuchów, gdzie za miasteczkiem wdrapałem się na szczyt zbiornika retencyjnego na Nysie Kłodzkiej i rzuciłem okiem na rozległą taflę jeziora. Z każdym kilometrem zbliżałem się do Kotliny Kłodzkiej, w panoramie znowu zagościły góry, na razie po czeskiej stronie. Upływ czasu spowodował, że postanowiłem nie wjeżdżać na przełęcze Gór Złotych i Bialskich oraz Bystrzyckich, Orlickich i Stołowych. Znałem je z udziału w Klasyku Kłodzkim w 2008 r. oraz z 10 dniowej eksploracji Kotliny Kłodzkiej w czasach jeszcze dawniejszych. Nieznane za to były dla mnie Sudety i tam postanowiłem jechać.

Tak więc ze Złotego Stoku uderzyłem na Kłodzko, wspinając się na przełęcz Kłodzką i w mieście obierając kierunek na Nową Rudę. Przed tą miejscowością ujrzałem na horyzoncie pierwsze błyski piorunów, które zwiastowały brzemienną w skutki burzę. Na razie jednak jechałem dalej, motając się nieco w oznaczeniach dróg i ładując się na obwodnicę Nowej Rudy, której w przeszłości nie było.
Po zjechaniu z niej szybko musiałem znaleźć schronienie bo burza była już nade mną i rozpoczął się koncert. Prawie trzy godzinny koncert (!!!) podczas którego zdążyłem dokładnie przeczytać nowy numer magazynu ,,Rowertour’’ :-). Eleganckiego miejsca na najdłuższą przerwę podczas tej jazdy użyczył mi daszek pewnej starej chaty.

Burza w końcu zaczęła przechodzić, co bynajmniej nie oznaczało końca opadów. One jednak nie stanowiły istotnego problemu, byłem na to przygotowany. Popedałowałem dalej, do Głuszycy z której do końca planowej trasy w Świeradowie Zdrój miałem jeszcze 110 km. Dochodziła godzina druga w nocy i nie było już szans aby dotrzeć do Świeradowa o poranku i jeszcze wrócić do Szklarskiej Poręby na pociąg.
Tak wiec podjazd z Głuszycy do Unisławia Śląskiego był ostatnim odcinkiem trasy MRDP, a potem zostało mi zjechać do nieodległego Wałbrzycha na PKP.

Miasto w nocy wywarło na mnie katastrofalne wrażenie, ulice oświetlone przeplatały się z nieoświetlonymi, dobry asfalt gwałtownie przechodził w dziurawy, co biorąc pod uwagę dużą ilość wody groziło glebą na sam koniec jazdy. Dobrze, że to był środek nocy i można była jechać środkiem jezdni. Bardzo pozytywne wrażenia odniosłem natomiast z odwiedzin stacji Wałbrzych Miasto. Wygląda jak odnowiona na EURO.

W ten sposób rowerowa część urlopu dobiegła końca. Teraz czekało na mnie prawdziwe plażowanie :-). Podstawowy cel wyjazdu, czyli zapoznanie się z trasą najtrudniejszego odcinka przyszłorocznego MRDP został zrealizowany prawie w całości. Cóż, Karkonosze i Góry Izerskie będę odkrywał w trakcie przyszłorocznej jazdy. Całość dystansu z Dorohuska udało mi się pokonać w niespełna 4 doby, co - biorąc pod uwagę liczne przerwy i bogatą fotorelację, ale także ominięcie Kotliny Kłodzkiej - pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość. Sprzęt mam skonfigurowany optymalnie, nic mnie nie zawiodło. Zawsze oczywiście można wziąć mniej rzeczy, ale wolę nie popadać w przesadę. I tak największą zagadką i głównym rozgrywającym MRDP 2013 pozostanie pogoda, wszak będzie to już koniec września.
Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
277.00 km 0.00 km teren
11:45 h 23.57 km/h:
Maks. pr.:67.00 km/h
Temperatura:30.0
Podjazdy:1617 m

GÓRSKIM ŚLADEM MRDP - I ETAP

Piątek, 3 sierpnia 2012 · | Komentarze 2

TRASA: Dorohusk-Zosin-Hrubieszów-Tomaszów Lubelski-Jarosław-Pruchnik-Babice-Nienadowa-Bircza

DUŻA FOTOGALERIA ( z opisem)

II etap 

Etap rozgrzewkowy przed właściwymi górami rozgrzał mnie aż za bardzo. Po trudnej i bolesnej podróży samochodem do Dorohuska dobre kilka godzin jazdy zajęło mi usunięcie nieznośnego bólu pleców w okolicy, gdzie tracą one swoją szlachetną nazwę. Przez chwilę byłem bliski poddania się i chętny jazdy do Przemyśla na PKP. Uporałem się jednak z tymi niewłaściwymi zamierzeniami, ale realizacja planu zakładającego dojazd do Hotelu Górskiego PTTK w Ustrzykach Górnych nie była już możliwa.

Początkowe kilometry jazdy to nadgraniczna droga wzdłuż Bugu z ciekawym widokiem na jego dolinę i snujące się gdzieniegdzie mgły. Zbliżając się do Horodła uruchomiłem swoje najgłębsze zasoby wiedzy historycznej, bo nazwa tej miejscowości była jakby mi znana. I faktycznie, w Horodle została podpisana w 1413 r. Unia Polski z Litwą.

Kolejne mijane miejscowości już nie wywoływały u mnie żadnych skojarzeń, może poza Bełżcem, a o bliskości Ukrainy świadczyły tylko roamingowe SMS z numerami do ambasady w Kijowie :-). Drogi były dobrej jakości, ze śladowym ruchem samochodów. Jazdę utrudniał i spowalniał dziki upał, sięgający 39 stopni. Woda i isotoniki z bidonów znikały błyskawicznie, ale było to konieczne bo kto nie pije ten nie jedzie.

Droga jak na złość omijała większe kompleksy leśne, które mogłyby dać nieco cienia i ochłody od tego upału. Na obiadokolację zatrzymałem się w Jarosławiu, gdzie pierogi z kaszą gryczaną i miska żurku pozwoliły mi na sprawne pokonywanie pierwszych wzniesie jakie pojawiły się na trasie. Należało też spojrzeć nieco dokładniej na mapę, bo droga wiodła bardzo lokalnymi szosami, gdzie nie zawsze występowały drogowskazy.

Zapadające powoli ciemności sugerowały aby rozejrzeć się za noclegiem w normalnych warunkach, które gwarantowały możliwość regeneracji przed dalszą jazdą. Agroturystyka w Birczy miała wszystko co potrzebowałem, czyli jednoosobowy pokój z łazienką i dużym łóżkiem za jedyne 30 zł. Osiem godzin spania do piątej rano spowodowało, że wstałem jak nowo narodzony :-). Można było ruszać na podbój polskich gór, a pierwsze na liście były Bieszczady ...
Kategoria SUPERMARATONY