INFO

avatar Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg. Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-). Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.92 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.

MOJA STRONA INTERNETOWA

marecki.home.pl

KATALOG ŻUŁAWSKICH DOMÓW PODCIENIOWYCH

DOMY PODCIENIOWE Z XVIII/XIX w.

MOJE GALERIE

FOTOSIK (do 30.04.2023)

DO MRDP 2025 ZOSTAŁO



baton rowerowy bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

ARCHIWUM BLOGA

Wpisy archiwalne w kategorii

SUPERMARATONY

Dystans całkowity:30406.00 km (w terenie 918.00 km; 3.02%)
Czas w ruchu:1413:12
Średnia prędkość:21.44 km/h
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:149117 m
Maks. tętno maksymalne:188 (100 %)
Maks. tętno średnie:174 (92 %)
Suma kalorii:542862 kcal
Liczba aktywności:73
Średnio na aktywność:416.52 km i 21h 24m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
369.00 km 5.00 km teren
16:29 h 22.39 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:1900 m

WSCHÓD MRDP - ETAP 3

Wtorek, 24 września 2024 · | Komentarze 0

Trasa: WĘGORZEWO-Sępopol-Bartoszyce-Lelkowo-Gronowo-Braniewo-Elbląg-Pruszcz Gdański-Żukowo-Nowy Dwór Wejherowski-Reda-Puck-Władysławowo-ROZEWIE

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

DALEJ >>> 





Węgorzewo opuściłem około 3 rano z planem dotarcia do wieczora na metę w Rozewiu. Nawigacja nie była mi potrzebna, jechałem przez dobrze znane mi tereny, a kulminacją ich znajomości miało być kręcenie na opłotkach Elbląga, a nawet przez chwilę w samym Elblągu (Rubno Wielkie) :-). Nieznanie wyglądał mi tylko kaszubski odcinek maratonu, ale o tym jeszcze będzie czas napisać.

Jak tylko wstało słońce, co nastąpiło w okolicach Sępopola, poczułem że wiatr dalej sprzyja i wieje w plecy. Asfalt chwilowo było słabiutki, więc na wykorzystanie tego dodatkowego napędu trzeba było poczekać do lepszej nawierzchni.

Poczekałem w idealnie w czas otwartej piekarnio-cukierni w tymże właśnie Sępopolu – byłem w niej 5 minut po godzinie 6. Słodkie śniadanko z kawą weszło jak marzenie.
A potem popędziłem w kierunku budzących się do życia Bartoszyc, czyli wpadłem w poranny szczyt komunikacyjny. Dalej była doskonała droga w kierunku Górowa Iławeckiego, gdzie jednak doszło do groźnego incydentu z ciężarówką, która zabrała się za wyprzedzanie mnie przed szczytem wzniesienia.

Z naprzeciwka jechał jednak samochód i ciężarówka wracając na prawy pas by mnie zmiotła, gdybym nie widział w lusterku, co się dzieje. Ewakuowałem się na pobocze i pewnie tylko dlatego piszę te słowa. Kierowca potem stanął, przeprosił mnie, no ale to jakby nieco po fakcie. To była wioska Piasek.

Potem było Górowo Iławeckie, znowu pokazało się GreenVelo i w końcu zaczęły się pagórki Warmii. Jechało się wybornie, zresztą cała impreza przebiegała w wymarzonych warunkach pogodowych, prawdziwy urlop w siodle, nie mający nic wspólnego ze szkołą przetrwania podczas lipcowego RAP 1800 ;-)

Przed Gronowem wyłonił się za zakrętu Marek z Braniewa i tak zaczęły się bliskie spotkania z kibicami na trasie WMRDP. Maro miał najbliżej, chociaż raz Braniewo okazało się szybciej niż Elbląg :-)

Pokręciliśmy sobie razem do Pogrodzia, robiąc po drodze przerwę cateringową u Andrzeja Piotrowiaka, znanego ultrasa z Fromborka, prowadzącego Hotel Kopernik, przy okazji Miejsce Przyjazne Rowerzystom GreenVelo. Tutaj też spotkałem Beatę, która przyszła ,,w cywilu" piechotą prosto z pracy. No i jej nie poznałem w pierwszej chwili :-))

Wiedziałem, że takiej pomidorówki z makaronem to już do mety nie znajdę, więc postanowiłem tam zjeść kolejne już śniadanie – było jeszcze przed południem ;-)

W międzyczasie spływały do mnie uwagi, że za szybko jadę, że ludzie w pracy, że byłoby dobrze jakbym Elbląg mijał później. Nie do końca mogłem spełnić te życzenia, gdyż ultra kończy się jak najszybciej, nie celebruje się tego momentu więcej niż to potrzebne, gdyż największy nawet zapas czasu można łatwo roztrwonić podczas potężnego wysiłku, dużego dystansu i różnych przygód, które mogą się na trasie wydarzyć.

Nie będę jednak kłamał, że spieszyłem się z jedzeniem tej pomidorówki :-))) Popas i rozmowy trwały dobrą godzinę, Frombork opuściłem około godziny 13 i wtedy time out wyznaczył mi komunikat od Endrju, że czeka na mnie o 14 w Rubnie, czyli na północnych rubieżach Elbląga. I to był konkret, i już wiedziałem jak mam jechać ;-)

Pognałem więc przez jakże znane pagórki Kadyn i Suchacza, meldując się w Rubnie kilka minut po 14. Czekali tam na mnie Endrju, Darecki i Krzywy. Zaproponowałem postój przy sklepie w Nowakowie, bo bidony były już suche. Tam chwilę porozmawialiśmy, nadjechała też samochodem Angelika z Romanem, a ja na chwilę zmieniłem rower – vide galeria – i ogólnie zrobiło się piknikowo. Na 1087 km!!!

Z chłopakami dotarłem do granicy województw na moście nad Nogatem w Kępkach, gdzie nastąpiła zmiana kibiców i ruszyli ze mną Krzysiek i Koszmar. Z nimi dotarłem do Jazowej i stamtąd ruszyłem na Żuławy Wiślane, a chłopaki do Elbląga.

W okolicach Nowego Dworu Gdańskiego spotkałem machającą z daleka Kamilę, triumfatorkę Maratonu Elbląskiego 2024 i srebrną medalistkę cyklu Ultracup OPEN 2024.Przyjechała samochodem prosto z pracy, ale poznałem ją od razu :-)

Chwilę postaliśmy, przekazałem wrażenia i już jechałem dalej, bo odcinek ,,elbląski” niebezpiecznie się rozciągał, jak dobra guma balonowa.

Za Nowym Dworem Gdańskim spotkałem jeszcze Macieja z Łaszki podczas swojego treningu. Tutaj to chyba on mnie nie poznał, ja go natomiast po bardzo charakterystycznym Bianchi w firmowym kolorze. Obaj się już nie zatrzymywaliśmy, pogadaliśmy w drodze na odcinku do Starych Babek i tutaj się rozstaliśmy.

W końcu mogłem skupić się na celu, który w tych niesamowitych i nie ukrywam, bardzo przyjemnych okolicznościach nieco mi się zagubił. Do mety było około 120 km, czasu było bardzo, bardzo dużo, ale ….

Zatrzymałem się w Pruszczu Gdańskim w znanej skądinąd cukierni, aby wypić sobie kawę i dorzucić kcal przed czekającymi pagórkami Kaszub. Chwilę po ruszeniu nastąpiło moje zderzenie z osą, albo innym gryzącym owadem, który jakimś cudem zmieścił się miedzy kask a okulary.

Zostałem ugryziony przy samej powiece lewego oka. Pierwszą pomoc uzyskałem w stojącej obok willi, gdzie zaaplikowałem sobie wapno i to starczyło. Resztę pewnie zrobiła adrenalina, bo do mety żadnych dolegliwości nie odczuwałem.

No a potem zaczęła się jazda góra-dół, dół-góra w warunkach malejącego ruchu samochodowego, ale jednak nadal znacznego. Trasa dziwnie prowadziła przez plac budowy obwodnicy metropolitalnej Trójmiasta w okolicy Otomina, DK 20 w Żukowie, a koszmarną pomyłką planistyczną Dyrektora Daniela był 5 km odcinek płyt betonowych ,,jumbo” na odcinku podjazdowym Zbychowo-Gniewowo i na odcinku zjazdowym Gniewowo-Reda.

Długo ten odcinek trwał, bo było mi normalnie szkoda roweru. Zresztą i ryzyko gleby na zjeździe było duże, bo te płyty nie były super równo położone. Na tym odcinku dogonili mnie zawodnicy z Poznania Sebastian Rosa oraz Artur Błaszak i z nimi kręciłem już do mety, planując co też zrobimy Danielowi na mecie, co mu powiemy i gdzie go wyślemy :-))) Oczywiście rozmawialiśmy też na inne tematy ;-)

Jeszcze jakieś małe prace budowlane spotkaliśmy we Władysławowie, ale to już nie było w tym winy Ojca Dyrektora Daniela. Końcówkę trasy z kostki kamiennej ominęliśmy drogą rowerową, asfaltową, ale z korzeniami podbijającym asfalt, także też fajnie się jechało. Ech …

Na mecie pod latarnią morską na Rozewiu zameldowałem się o godzinie 22:53, po 82h 53 minutach przebywania na trasie między Przemyślem a Rozewiem. Jestem bardzo zadowolony, bo widać tutaj spore możliwości poprawienia się w kontekście pełnego MRDP.

Na zasłużony odpoczynek udałem się do ,,Willi w Rozewiu”, będącej biurem mety maratonu. Tam spotkałem Roberta z którym nazajutrz wróciłem pociągiem z Władysławowa do Elbląga, bo jak wiadomo, wycieczka bez pociągu się nie liczy :-)))

A tak naprawdę, to tak mocno wiało z południa, że byłoby to szaleństwo jechać rowerami do Elbląga.

I tak to zakończyła się ta jazda po wschodnich i północnych drogach Polski. Gratulacje dla wszystkich uczestniczek i uczestników, którrzy dotarli do mety w limicie czasu - z tego co wiem, to nikt go nie przekroczył. Ci, którzy nie ukończyli imprezy będą mieli taką szansę już za 4 lata. A ja tymczasem podchodzę do WMRDP jak do niektórych egzaminów za  dobrych studenckich czasów - przejechane, zaliczone, zapomniane ;-) 






Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
372.00 km 0.00 km teren
17:02 h 21.84 km/h:
Maks. pr.:59.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:2064 m

WSCHÓD MRDP - ETAP 2

Poniedziałek, 23 września 2024 · | Komentarze 0

Trasa: HAJNÓWKA-Narewka-Bobrowniki-Sokółka-Lipsk-Płaska-Sejny-Szypliszki-Wiżajny-Gołdap-Banie Mazurskie-WĘGORZEWO

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

DALEJ >>> 




Opuszczając Hajnówkę zajrzałem na tamtejszy Orlen, zjadłem kolację i ruszyłem na nockę po Podlasiu. W towarzystwie kompletnie pustych asfaltów, samochodów Policji i Straży Granicznej nie niepokojony kręciłem sobie spokojnie kilometry w znacznie już cieplejszym powietrzu jesieni.

Nocka sprawiała, że nie widziałem słupów granicznych na granicy z Białorusią, ale wiedziałem, że one tam są.

Także ilość funkcjonariuszy dawała do zrozumienia, że sytuacja w rejonie jest daleka od normalności. Po drodze minąłem sławne Kruszyniany.

Świt zastał mnie w Sokółce, gdzie ponownie odwiedziłem Orlen, tym razem na śniadanie. Stąd pojechałem do Dąbrowy Białostockiej, wyglądającą na mapie na przerażając długi odcinek prostej drogi, która faktycznie taką się nie okazała :-) Ale na mapie robi wrażenie.

Dalej była Puszcza Augustowska z remontowanym odcinkiem drogi między Rubcowem a Gruszkami, który powinien nas cieszyć w przyszłym roku podczas pełnej pętli MRDP.

No i w końcu nadszedł czas na wyczekiwane Mazury Garbate, czyli krajobrazowo cudną Suwalszczyznę. W znanym barze w Szypliszkach posiliłem się trzema porcjami zupy pomidorowej z makaronem i z pięknym wiatrem w plecy pożeglowałem na zachód.

Nocleg w Gołdapi – zaplanowany w pierwotnym planie – wypadłby za szybko, więc pokręciłem do Węgorzewa, gdzie ostatecznie zatrzymałem się na zasłużony wypoczynek. Jutro miał nastąpić wspaniały dzień jazdy w okolicach Elbląga i spotkania z kibicami.





Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
554.00 km 0.00 km teren
22:52 h 24.23 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:30.0
Podjazdy:2466 m

WSCHÓD MRDP - ETAP 1

Sobota, 21 września 2024 · | Komentarze 0

Trasa: PRZEMYŚL-Medyka-Horyniec Zdrój-Hrebenne-Zosin-Włodawa-Terespol-Mielnik-HAJNÓWKA

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

DALEJ >>> 



Na pełny cykl MRDP składają się 4 maratony. I tak jak zeszłoroczny maraton Góry MRDP mogłem opuścić, bo mam w swoim posiadaniu stosowną część medalu z tej imprezy (2019) zaś maraton Zachód MRDP jechałem w roku 2022, tak Wschodu MRDP opuścić nie mogłem. Nie dość, że nie mogłem, to jeszcze była presja żeby to ukończyć, tak aby przyszłoroczne podsumowanie na 3200 km trasie pełnego MRDP miało sens.  

W tym kontekście płaska generalnie trasa na długości 1240 km już nie jawiła się jako łatwa wycieczka po wschodnich i północnych rubieżach naszego kraju. 

Do Przemyśla pojechałem z Robertem, który medali za pełny MRDP ma chyba ze trzy - i mógłby się podzielić jednym :-))) - ale Wschodu MRDP nie jechał, bo to była dopiero druga edycja tej imprezy w trwającym 4 letnim cyklu MRDP. 

Podróż minęła szybko i sprawnie, do Przemyśla idzie teraz dojechać z Elbląga już w 9 godzin. Po przyjeździe zameldowaliśmy się w hotelu, potem zajrzeliśmy do biura zawodów a na koniec dnia integrowaliśmy się podczas biesiady przedstartowej. 

Potem udaliśmy się na solidne, długie spanie, bo start w sobotę o 12:00 temu sprzyjał ;-)

W dniu startu pojawiliśmy się na ukośnym rynku w Przemyślu chwilę po 11, także był czas na zdjęcia, rozmowy, a nawet filmik ;-)

Start nastąpił chwilkę po godzinie 12:00 i w towarzystwie radiowozu Policji, Straży Miejskiej i karetki pogotowia pojechaliśmy zwartym peletonem w kierunku przejścia granicznego w Medyce. W jego okolicach nastąpił lotny start ostry i każdy ruszył zgodnie z rygorami swojej kategorii.

Ja zapisałem się na SOLO, więc kręciłem sobie samotnie, mając przed oczami jadącego kilkaset metrów przede mną Roberta. Ta widoczność trwała do mojego pierwszego postoju, a potem to już zobaczyliśmy się na Rozewiu.

Od pierwszych minut warunki do jazdy były wyborne, nie było za gorąco, wiatr nie przeszkadzał, a nawet momentami bardzo pomagał i tak w sumie było na całej trasie.

Wyjątkiem od tej reguły była pierwsza noc, spędzona przeze mnie tradycyjnie na siodełku, kiedy to nad ranem temperatura zameldowała się na poziomie +7 stopni.

Niby wszystko miałem, włącznie ze stosownymi rękawiczkami na moje biedne palce, ale okazało się to niespodziewanie trudną przeprawą. To był w ogóle dziwna noc, z dwoma kryzysami sennymi, z poczuciem głodu i tego zimna na koniec.

No, ale jakoś sobie z tym poradziłem i założone 500 km z lekką nawiązką udało mi się do niedzielnego popołudnia wykręcić. Nocleg przypadł w Hajnówce, z której ruszyłem w dalszą trasę około godziny 23.

Zanim jednak moim oczom ukazała się Hajnówka, to na tych 500 km parę rzeczy zobaczyłem ;-)

O tym maratonie można powiedzieć, że prowadził szlakiem przejść granicznych i … GreenVelo. Wschodnia granica Polski to także granica Unii Europejskiej i już tylko tutaj można zobaczyć długie kolejki samochodów, przede wszystkim ciężarowych. Najdłuższa taka zaobserwowana przeze mnie była w Hrebennem. Ciągnęła się dobre kilka km.

No a szlak GreenVelo to wykorzystywałem, gdy jego asfalt był lepszy niż asfalt drogi biegnącej obok, to było przede wszystkim w okolicach Włodawy i Kodnia.
Niemniej, jego znaki towarzyszyły od okolic Przemyśla (Wielkie Oczy) aż w okolice Braniewa (Krzekoty).

Poza tym był ciekawy prom na Bugu między Mielnikiem a Zabużem – to także GreenVelo, ogromne zbiorniki na ropę naftową rurociągu ,,Przyjaźń” w Adamowie i jakże klasyczne dla tych okolic cerkwie i drewniane domy.







Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
620.00 km 0.00 km teren
40:05 h 15.47 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:30.0
Podjazdy:8277 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 4

Czwartek, 11 lipca 2024 · | Komentarze 11

Trasa: JELEŚNIA-Międzybrodzie Bialskie-Bielsko Biała-Żywiec-Koniaków-Wisła-Cieszyn-Racibórz-Głuchołazy-Paczków-Złoty Stok-Stronie Śląskie-Międzylesie-Zieleniec-Kudowa Zdrój-Głuszyca-Chełmsko Śląskie-Kowary-Karpacz-SZKLARSKA PORĘBA

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

WYNIKI

RELACJA MARCIN (+ filmy)



Spanie w Jeleśni zakończyłem o godzinie 8 i udałem się na śniadanie, które ten punkt miał w ofercie. Z zawodników byłem chyba jedyny, w restauracji hotelu Vesta zastałem jeszcze ekipę wolontariuszy i fotograficzną.

Pomny tego co mnie czeka w Beskidzie Sądeckim, a potem Śląskim nie żałowałem sobie kcal, dogadzałem sobie różnymi smakołykami w nieumiarkowanych ilościach ;-)

W końcu jednak trzeba było się ruszyć. Skorzystałem jeszcze z przepaku, który tutaj sobie wysłałem ze startu w Warszawie i założyłem nową potówkę, nowe skarpetki, nowe rękawiczki i świeżą chustę pod kask. Na MRDP 2025 to wszystko jak będę chciał, to będę musiał sobie wieźć od startu sam, albo to gdzieś kupię.

Użyte rzeczy albo wyrzucę, albo odeślę paczkomatem. Tutaj mi je zabrano, chociaż dotarły do mnie dopiero w Elblągu, dzięki Robertowi, bo na mojej mecie w Szklarskiej Porębie ich nie było.

Wyjeżdżając z Jeleśni zajrzałem jeszcze do apteki, bo po raz pierwszy w historii skończył mi się krem na odparzenia, czyli popularny do d…py. Miałem prawie całą tubkę! To też świadczy o ekstremalnym obciążeniu i bardzo wysokich temperaturach w których przyszło jechać tę urlopową trasę.

Ten ,,wrażliwy” temat rzadko pojawia się w relacjach, ale że celem tego mojego pisania jest też pełna informacja dla, przymierzających się do dalekich tras, ultrasek i ultrasów, to dodam, że pierwsze smarowanie było już w Przemyślu, czyli na 500 km.

Już wtedy moje niezwykle wygodne spodenki Endura SL dostały pierwszą porcję Nivea Baby. Potem była powtórka przed Tatrami, tak solidna, że od tego czasu jechałem na białym siodełku.

Krem się topił razem ze mną, ale działał i o to chodziło. Działać należy profilaktycznie, a nie wtedy kiedy już nie można siedzieć, czy nogami ruszać – bo i w pachwinach też trzeciego dnia zaczął robić się cyrk …

Także kupiłem w aptece Alantan Plus, maść bez cynku, ale też na odparzenia i takie tam inne niemowlęce przygody z pieluszkami. Czyli w sam raz :-))) Był to w sumie eksperyment, a tego się nie robi na ultra – ale zaufałem opisowi i pani farmaceutce, bo miałem ten specyfik po raz pierwszy.

Tak wyposażony, najedzony i opity ruszyłem w góry. Beskid Żywiecki czekał, a tam przełęcz Kocierska, przełęcz Targanicka i przełęcz Przegibek. Było już po godzinie 9, także zaczynałem góry w najgorszym możliwym momencie, przed południem.

Analiza mapy wskazywała, że te przełęcze są w lasach, ale jak gęstych i czy dających dobry cień, to miało się dopiero okazać.

Okolica była dla mnie zupełnie nowa, pierwszy raz jechana i gdyby nie opisy Niradhary i Kajmana, starych Bikestatowiczów z Kobiernic, nawet nazwy miejscowości nic by mi nie mówiły.

Pierwsza sztajfa nastąpiła zaraz po zjechaniu z DW 945 i w niewinnie brzmiącej miejscowości Rychwałdek zaliczyłem pchanie. Podjazd był krótki, ale szedł w pełnym słońcu a mi się nie chciało mordować, bo już wtedy wyglądało na to, że kolejne nocki to ja będę jechał, a nie spał.

Zostały mi do mety dwie doby, a na liczniku pojawiła się liczba 1220 km. Nadzieję na sukces dawał płaski przelot od Zebrzydowic do Złotego Stoku, grozą napawały Kotlina Kłodzka i Karkonosze na deser ;-)

I tak to pracowicie się wspinając, a to zjeżdżając po różnej jakości asfaltach pokonałem w końcu Beskid Żywiecki i zameldowałem się na Orlenie w Bielsku Białej. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć Góry Żar i elektrowni wodnej Porąbka na Sole.

Wcześniej przeleciałem za zgodą ekipy przez budowany most w Porąbce, bo znowu nie zauważyłem informacji o objeździe na grupie WhatsApp zawodów. Ja naprawdę nie miałem czasu na czytanie mediów społecznościowych :-)) Ale jak ma się gadane, to przez most udało mi się przejechać ;-)

Ciekawostką był ruch wahadłowy od zapory elektrowni, który był regulowany sygnalizacją świetlną w trybie … 16 minutowym. Tak, nie przesłyszeliście się. 16 minutowym – tak mi dwukrotnie powiedział pracownik remontujący drogę, bo sam myślałem, że coś źle słyszę.

Oczywiście nie czekałem ;-)

Z Bielska Białej boczną drogą podążałem ku Żywcowi w którym to zjadłem obiad w McD. Brakowało dolewek napojów znanych z KFC, a reszta była jakby podobna. Spędziłem tutaj dobrą godzinę doładowując też elektronikę.

Przejazd przez Żywiec wypadł w najgorszym możliwym momencie, czyli wczesnym popołudniem, kiedy ruch na drodze był maksymalny. Kierowcy spod znaku SZY nie dali jednak powodów do krytyki, zapewne mrugający Bontrager miał w tym swój udział.

Zrobiłem kilka zdjęć browaru, skoro trasa już przy nim prowadziła, a ja tutaj byłem po raz pierwszy w życiu. Potem zaczęła się Węgierska Górka i Milówka, czyli miejsca znane już z tras GMRDP.

Nadszedł czas na Beskid Śląski i wspinaczkę do Trójwsi Beskidzkiej, czyli Koniakowa, Jaworzynki i Istebnej. Jechałem drogą techniczną wzdłuż S1 w tak nagrzanym powietrzu, że prawie 2 litry wypiłem na tym odcinku. Masakra.

W miejscowości Laliki zobaczyłem na balkonie mieszkankę domku, którą pozdrowiłem machnięciem ręki, a ona się spytała ,,Chce Pan wody”? Nieźle ja musiałem wyglądać :-))))

Na taką zachętę od razu skręciłem w bramę posesji. Dostałem butelkę Muszynianki, ofertę obiadu z makaronem i prysznica! Przemili ludzie okazali się rowerzystami, zwłaszcza gospodarz był kiedyś aktywnym bikerem.

Porozmawialiśmy sobie całkiem zgrabną chwilę, ale że ja już nie miałem prawa zamulać, tylko zakończyć te góry i lecieć dalej na zachód, więc wziąłem jeszcze tylko butelkę wody na zapas i ruszyłem ku ostatniej w tym rejonie przełęczy, czyli Kubalonce między Istebną a Wisłą.

Wcześniej w okolicach Karczmy Ochodzita spotkałem kampera z Ojcem Dyrektorem RAP Remkiem Siudzińskim oraz fotografem Zbyszkiem Myślińskim, więc i stąd będę miał pamiątkowe zdjęcia. Niby jechałem pierwszy w kategorii, ale że Dawid Salamon się wycofał z przyczyn technicznych w okolicach Zakopanego, to w sumie jechałem też ostatni.

Tak przy okazji - nie pamiętam już kto mi raportował, że ,,Aśka Balawajder jest 20 km za mną, a Dawid mnie goni”. To naprawdę nie miało znaczenia, walczyłem z pogodą, z trasą i ze samym sobą – w tej kolejności. Zakopane było pierwszym miejscem, gdzie spojrzałem w kierunku stacji PKP … Różne myśli się pojawiały, różne …

Tymczasem jechałem grzbietem Beskidów przez Koniaków i Istebną, podziwiając szerokie panoramy i ciesząc się na nadchodzącą noc. Do zmroku było jeszcze kilka godzin, ale ja byłem zadowolony, że najtrudniejsze góry już za mną.

Z Istebnej szybko i sprawnie podjechałem Kubalonkę i zacząłem zjazd do Wisły, a jakby tak szerzej spojrzeć, to mam wrażenie że aż do Cieszyna nad Olzą było z górki.
Po drodze zatrzymałem się w Ustroniu, wizja kolacji z magią dolewek w KFC zadziałała :-)))

W Cieszynie mogła się zakończyć moja przygoda na RAP, bo jadący za mną samochód nagle z piskiem opon zahamował. Zobaczyłem kobietę za kierownicą z szokiem w oczach i za nią drugi samochód z którego leciały ku niej obelgi. Ona mnie chyba nie dostrzegła i gwałtownie hamując sprowadziła zagrożenie dla tego drugiego samochodu. Na szczęście skończyło się bez kraksy.

Droga wiodła teraz ku Zebrzydowicom, skąd po raz pierwszy miałem okazję jechać Żelaznym Szlakiem Rowerowym do Godowa.

Tak, do tego Godowa, gdzie w zeszłym roku pociliśmy się z Endrju na TdS :-)

Teraz była nocka, pusty szlak i nierówny asfalt na nim. To dość dziwne, ale mam wrażenie, że idealnie równy to on tam nie jest.

Za Godowem jechałem bez zatrzymania do Raciborza, na przedmieściach którego postanowiłem chwilę odpocząć. Od Ustronia miałem pomyślny wiatr w plecy i czas do punktu kontrolnego w Złotym Stoku na to pozwalał.

Odpoczynek trwał godzinę na zielonej łące przy czereśniowym sadzie, który bardzo mi pomógł po tym, jak pomruki burzy i pierwsze krople podniosły mnie z tego miejsca. Wiecie jak dobrze duża, mocno liściasta czereśnia chroni przed deszczem? Bardzo dobrze chroni.

Ściana deszczu w zasadzie nie zrobiła mi krzywdy, efekty wizualno-dźwiękowe były pierwszej klasy i co najważniejsze – nie trwały długo.
Jak tylko największy opadł przeszedł ruszyłem w drogę, bo po coś w końcu te błotniki ku zdziwieniu innych wożę.

To nie było koniec burzowych atrakcji, bo na horyzoncie było już widać kolejną, ale ona dopadła mnie z kolei za Raciborzem. Wcześniej namierzyłem przystanek autobusowy, ale kiedy próbowałem zamknąć oko, skoro już czekałem na jej uderzenie, to po pierwszych kroplach okazało się, że ma on blaszany dach. Spróbujcie zasnąć pod czymś takim :-)))

I ta burza jednak szybko przeszła, więc i ja odpaliłem pojazd. Dodam, że przywitałem te deszcze z radością, żadnej kurtki nie ubierałem, ochraniaczy na buty także – po co, jak temperatura cały czas przekraczała +20 stopni. Kurtka to miała zastosowanie nad ranem w Bieszczadach, kiedy to zjazdy odbywały się we mgle i wtedy robiło się chłodno, czy też w innych, tego typu sytuacjach.

W międzyczasie minął 1400 km trasy, do mety były 4 stówki, taki tam Maraton Elbląski ;-) Płaskiej Opolszczyzny miałem jeszcze ze 125 km, potem czekała Kotlina Kłodzka, znana i lubiana nie tylko od strony ultra.

Krótka, ale jakże dynamiczna noc w końcu się skończyła i zaczynał się czwartek, ostatni pełny dzień maratonu.
W galerii zobaczycie jabłkomat, gdzie zakupów nie zrobiłem, bo na 5 litrów soku z tych pysznych owoców to jednak i miejsca, i ochoty nie miałem ;-)

Były za to McD w Prudniku, menu śniadaniowe i poranna kawa. I to było dobre, chociaż tuż obok był też Orlen. Prudnik to fajne miasto :-)

Dalej były Głuchołazy, przed którymi drogę krajową pięknie spowolniły dwa kombajny, za którymi i ja sobie wygodnie pedałowałem. Nie pędziły one tak jak nowe traktory po 50 km/h, a tak bardziej w granicach 30 km/h.

Nie trwało to wiecznie i w końcu trzeba było się zmierzyć z blachosmrodami na DK 46 od Otmuchowa do Złotego Stoku. Dużo ich było, miały tendencję do wyprzedzania ,,na gazetę” więc z uwagą patrzyłem w lusterko i blokowałem pas, żeby tego nie robiły.

Kiedy na obwodnicy Paczkowa pojawił się zakaz jazdy rowerami, to grzecznie zjechałem na równoległą drogę, nieco dłuższą, żeby nie łamać zakazu i przez wieś Kamienica dotrzeć do Złotego Stoku. Dlaczego piszę o tym drobiazgu? Bo za dobę miało się okazać, że ten szczegół zapewni mi formalne zwycięstwo w RAP 1800 :-) Ale po kolei …

Tymczasem wybiła godzina 11 a ja byłem na punkcie kontrolnym w Złotym Stoku, umiejscowionym w obiekcie noclegowym kopalni złota o nazwie Sport Kompleks. Od przekroczenia limitu dobowego dzieliło mnie 36 minut, no ale zdążyłem.

O spaniu nie było mowy, zresztą nie chciało mi się. Skorzystałem z prysznica, zjadłem dwa talarze makaronu ze szpinakiem – rewelacja – chwilę porozmawiałem z Remkiem i kolegą wolontariuszem.

Odkleiłem też taśmy fizjo z karku, bo już się odklejały (mijał tydzień od ich założenia). Pamiętam, że stwierdziłem iż nie będę gnał szaleńczo do Szklarskiej Poręby, żeby być o 11:36 na miejscu. O jakże się myliłem ;-)

Ze Złotego Stoku zacząłem podjazd chwilę przez godziną 13, ale że przełęcz Jaworowa schowana jest w lesie, to ta fatalna słonecznie godzina nie miała większego znaczenia. Łatwy podjazd i zjazd do Łądka Zdrój poszły gładko i już leciałem do Stronia Śląskiego, gdzie przed podjazdem na Puchaczówkę zafundowałem sobie mrożoną kawę i takie też lody. Wiedziałem bowiem, że ten podjazd dla odmiany lasu nie ma prawie wcale …

Wspinaczka trwała równą godzinę, a potem była jazda bez trzymanki po równym i z długimi prostymi asfalcie. Tutaj zacząłem kalkulacje, że jak późnym wieczorem dotrę do Kudowy Zdrój, to może przez 12 godzin zrobię ostatnie 150 km ;-)

I tak kalkulując dotarłem do Międzylesia, skąd zacząłem wspinaczkę (przez chwilę z buta) do Zieleńca, tak z 300 metrów w pionie na 40 km. Droga (Autostrada) Sudecka to dobry i mniej dobry asfalt, którym na którym zaczynałem w roku 2008 podczas Klasyka Kłodzkiego swoją ultra przygodę.

To także kolejna sesja zdjęciowa z Remkiem i fotografem Zbyszkiem Myślińskim, pogawędka o limicie i różnicy w medalu finiszera i zwykłego uczestnika. Remek był gotowy ten zwykły dać mi już przed Zieleńcem, bo w sumie było wiadomo, że na metę to ja już teraz dotrę, pytanie tylko kiedy? ;-)

Jak usłyszałem tę propozycję, to jednak coś we mnie ,,pykło” i poczułem chęć udowodnienia sobie, że ten denerwujący limit wypełnię.

Zobaczyliśmy się jeszcze w Zieleńcu, gdzie bokiem przeszły opady deszczu i oczy można było nacieszyć spektakularnym widokiem Kotliny Kłodzkiej i tęczy.

Stąd zacząłem zjazd do Kudowy Zdrój, który od przełęczy Polskie Wrota prowadzi DK 8 i zawsze jest pięknym przeżyciem. Żaden TIR nie ośmielił się mnie wyprzedzić.

W Kudowie udałem się na kolację w znanej mi Cafe Domek, bardzo solidną kolację połączoną z ładowaniem wszystkiego: telefonu, czyli nawigacji, lampek a nawet powerbanka tak na wszelki wypadek. Tej nocy nic nie mogło zawieść poza mną ;-)

Byłem na 1641 km, meta była na 1806 km. Z Kudowy wyjechałem około godziny 22, miałem 13,5 godziny na pokonanie 165 km. W normalnych warunkach banał. Ale warunki nie były normalne …

Jazda zaczęła się wspinaczką na przełęcz Lisią, będącą częścią klimatycznej i bardzo pięknej za dnia Drogi Stu Zakrętów. Teraz nie było sensu liczyć zakrętów, ani podziwiać formacji skalnych przy drodze, tudzież Szczelińca Wielkiego, najwyższego szczytu Gór Stołowych w pewnym oddaleniu od drogi.

Teraz trzeba było jechać. Jechać i nie zasypiać tej drugiej bez normalnego spania nocki. Droga Stu Zakrętów skończyła się w Radkowie, skąd ruszyłem na Tłumaczów i Nową Rudę. Mozolnie zdobywałem kilometry, atakowałem się Kofactinem, jadłem sezamki, żelki, wszystko żeby nie odpłynąć.

Były także nocne rozmowy Polaka z Polakiem, czyli monolog :-)) Nie było jednak jednorożców na poboczu i rozmów z krzakami w kształcie ludzi, także oceniłem że to jeszcze nie jest prawdziwy kryzys. Jechałem więc.

Niebawem zacząłem wspinaczkę do Głuszycy, miasta, które odwiedzam tylko na ultra i które tylko raz, podczas GMRDP 2019, jechałem za dnia. Tam jest jakiś niekończący się podjazd przez miasto, który w nocy wydawał się jeszcze dłuższy.

W końcu dotarłem do skrętu na Unisław Śląski i zacząłem dalszą wspinaczkę. W Rybnicy Leśnej poczułem, że mam dość i muszę się przespać, bo się zabiję. Zaległem na przystanku autobusowym, spiąłem się z rowerem i zasnąłem. Teraz widzę na GSV, że po drugiej stronie skrzyżowania stoi Dom Seniora Jantar. Może by wpuścili? ;-)

Obudzony zostałem bynajmniej nie przez seniorów, ale przez ludzi jadących zapewne do pracy w Wałbrzychu. Była godzina 5:26, pamiętam jak dziś, kiedy to ruszyłem w pogoń za mijającymi nieubłaganie minutami. Byłem na 1706 km, do mety było 100 km i miałem na to 6 godzin 10 minut brutto. Po drodze do zaliczenia przełęcz Kowarską i cały Karpacz pod górę z jakimiś małymi górkami w Podgórzynie.

No i się zaczęło. Najpierw zjazd do Unisławia Śląskiego przez dalekie rogatki Wałbrzycha, potem gonitwa w dół do Mieroszowa, stamtąd zapomniany podjazd w kierunku Chełmska Śląskiego i remont drogi tamże, który przeleciałem, jakbym miał rower MTB. Pierwszy raz w życiu nie zatrzymałem się przy sławnych domkach tkaczy, ale mam już ich zdjęcia i za dnia, i w nocy, więc sobie darowałem :-)

Potem był zjazd do Lubawki i wspinaczka dookoła Jeziora Sosnówka, dość stroma, już w pełnym słońcu, męcząca i wkurzająca. Dalej została przełęcz Kowarska, po której wiedziałem, że będzie ładny zjazd do Kowar, gdzie miałem nadzieję spotkać już Koszmara na rowerze, który wakacje spędzał z rodziną w Jeleniej Górze.

Kowarska poszła szybko, to nie jest długi podjazd, końcówki przełęczy jakby nie poznałem, las zniknął …

Moment potem byłem już w Kowarach – Koszmara w Kowarach nie było – i ruszyłem na podbój Karpacza. Miasto znałem, bo kiedyś podczas majówki tutaj zajrzałem z zamiarem ataku na przełęcz Karkonoską, ale wtedy leżał jeszcze na niej śnieg..

Podjazd pod świątynię Wang pamiętałem, nie wiedziałem jak wygląda odbitka na skocznię narciarską Orlinek, także pod górę, a jak ;-)

Wspinając się uświadomiłem sobie, że ja w sumie jadę bez śniadania więc prawie nie zasiadając z roweru kupiłem w pączkarni dwa ciepłe pączki, butelkę Pepsi i już mogłem dalej się wspinać.

Karpacz opuściłem w granicach godziny 10:00, więc miałem dobre 90 minut i 30 km. Większość z góry albo przynajmniej bez podjazdów – tak mi się wydawało. Nie dostrzegłem na mapie jazdy pod górę przez Jagniątków i Michałowice na 10 km przed metą.

Uświadomił mi to dopiero Koszmar, który czekał na mnie na rondzie w Podgórzynie Dolnym. No i teraz zaczęło się wariactwo. Takiej końcówki ultramaratonu to nie miałem od czasu pamiętnego MPP 2020, kiedy to pędziłem z doliny Dunajca na metę w Schronisku Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej.

Nie był to stromy podjazd, pchać nie musiałem, tyle że był długi, wydawał się niekończący, kiedy wpatrywałem się w nawigację. Do tego doszła kontuzja karku – dokładnie to samo, co zakończyło mój pierwszy MRDP w roku 2013. Od Karpacza w zasadzie nie podnosiłem szyi, patrzyłem w dół. Wtedy przyczyną był mapnik na kierownicy i co za tym szło, licznik na mostku, czyli pod złym dla mnie kątem patrzenia. Teraz na mostku miałem zamontowany telefon z nawigacją, czyli też inaczej niż zwykle, za blisko i pod złym kątem.

Jak w końcu zaczął się wymarzony zjazd do Piechowic to zostawiłem Marcina i pognałem w dół. W Piechowicach nieco za szybko pokonałem przejazd kolejowy, jeden z dwóch, który był akurat placem budowy i pamiętam z niego tylko krzyki budowlańców i łyżkę koparki nad swoją głową. No, szaleństwo po prostu :-)))

Za chwilę pędziłem DK 3 w kierunku Szklarskiej Poręby Dolnej, gdzie należało skręcić na metę w Starej Piekarni. Jechałem sam, bo Koszmar gdzieś został przeze mnie zgubiony – sorry Kolego, spieszyło mi się trochę ;-)

Zacząłem podjazd od DK 3 w kierunku mety i sobie uświadomiłem, że nie wiem dokładnie, gdzie to jest. To się nazywa sportowe podejście :-))))

Za chwilę nie miałem już sił i ochoty pedałować, prawe kolano bolało jak cholera, ścięgien nie czułem i ogólnie miałem dość. Rower prowadziłem chodnikiem pod górę.

Zegarek pokazywał 11:36, kiedy to wyłoniła mi się flaga RAP oznaczająca punkt kontrolny, a dla mnie METĘ! Od razu wsiadłem na siodełko :-))) Jak podaje monitoring, dotarłem na metę 3 minuty 47 sekund po upływie limitu 144 godzin (6 dób).

Na mecie czekał Marcin z Joanną, był też Remek z wolontariuszką. Było mi gorąco, bardzo gorąco, więc Joanna na moją prośbę oblała mnie całego szampanem ze szczególnym uwzględnieniem głowy, a ja się przekonałem że alkohol i oczy to nie jest dobre połączenie :-)

Był też czas na zdjęcia z flagą Elbląga, którą pracowicie wiozłem ze sobą przez cały czas.

A co do czasu ukończenia maratonu? Remek uznał za zasadne moje zgłoszenie, że na wspomnianej wyżej obwodnicy Paczkowa, przed Złotym Stokiem, pojechałem objazdem z uwagi na zakaz jazdy rowerami nadkładając w ten sposób kilometrów po drodze gorszej jakości.

I tak to po przeliczeniu, wyszło, że nie przekroczyłem limitu o … 29 sekund. 29 sekund! Jak to mówi Endrju: ,,Płacę za imprezę, to i limit wykorzystuję do końca” :-)) Ja akurat za RAP nie płaciłem, bo udział w tej imprezie otrzymałem w prezencie urodzinowym od Roberta, ale wykorzystania limitu czasu możesz Andrzej ode mnie się uczyć ;-)

W międzyczasie, jak sędzia ogarniał losy mojego medalu finiszera i statuetki, ja ogarnąłem siebie – przynajmniej próbowałem, bo jakakolwiek czynność była mocno utrudniona. Zaczęła schodzić ze mnie adrenalina i bolało mnie w zasadzie wszystko. Nogi, kolana, kark, porażone dwa palce lewej dłoni. I tylko spać mi się nie chciało, jeszcze ;-)

Wziąłem długi prysznic z biczami wodnymi, spojrzałem na łóżko, ale okazało się, że zaraz trzeba zwalniać pokój, więc nawet jakbym chciał spać, to i tak nie tutaj. Odpoczywałem więc na dworze w dobrym towarzystwie, niebawem zostałem udekorowany i powoli zacząłem się zbierać na pociąg, aby pojechać do Szklarskiej Poręby Górnej, poszukać noclegu na zaplanowane kilka dni normalnego urlopu :-)

Jazda rowerem te parę km nie wchodziła w grę :-))) Absolutnie nie wchodziła, a pchać mi się go nie chciało ;-)
Że jednak przeoczyłem zjazd na stację Szklarska Poręba Dolna więc wylądowałem w Piechowicach i stamtąd pojechałem do Szklarskiej Poręby Górnej.

Króciutka podróż przebiegła z przygodami, bo zasnąłem w pociągu i konduktor obudził mnie, jak wracał on już do Wrocławia ze Szklarskiej Poręby. To był niezły odjazd, musiałem wysiadać awaryjnie, żeby nie dostać mandatu :-)))

W końcu udało mi się dotrzeć do celu, znalazłem przyjemny pensjonat Kanion przy samym deptaku (aktualnie remontowanym) w Szklarskiej Porębie Górnej i tam padłem do łóżka. RAP 1800 dla mnie się oficjalnie skończył.

 Podziękowania

1Roberto, przede wszystkim Tobie za ten prezent, bo widzę, że wierzyłeś we mnie bardziej niż ja sam :-)
2. Marcinowi, Joannie i Iggy’emu za kibicowanie na trasie, miłe powitanie na mecie i w Jeleniej Górze :-)
3. Rzeszom kibiców z Rowerowego Elbląga i spoza niego za niesamowite wsparcie. Dzięki!
4. Remigiuszowi Siudzińskiemu i całej ekipie za organizację z dużym rozmachem świetnej imprezy. Remek, znieś tylko te limity pośrednie ;-)
5. Fizjoterapeucie Łukaszowi Sałamacha z Elbląga za perfekcyjny taping przed maratonem.
6. Salonowi Serwisowi Rowerowemu WADECKI z Elbląga za wzorowe przygotowanie Treka do tego wyzwania.
7. Miejskiemu Ośrodkowi Sportu i Rekreacji (MOSiR) w Elblągu za promocję ultrakolarstwa w swoich mediach społecznościowych.
8. Wszystkim nieznajomym ludziom, których miałem szczęście spotkać w potrzebie na trasie.

Podsumowanie:

Po latach robienia życiówek z innymi i dla innych nadszedł czas na mnie :-)) Mój rekord miał już długą brodę i pochodził z innej epoki, epoki o 11 lat młodszej i został osiągnięty na kompletnie innym rowerze. Teraz rower był znacznie lepszy, dedykowany wręcz takim wyczynom, tylko nie było wiadomo czy silnik o 11 lat starszy udźwignie to wyzwanie. Sportowe wyzwanie, jakbym nie czarował otoczenia wyrazem ,,turystyczne” ;-)

Na wielodniowych ultra nie sposób wszystko zaplanować, nie ma to większego sensu, bo ilość zmiennych jest ogromna. Najwięcej zależy od pogody, która jest coraz bardziej nieprzewidywalna i w zasadzie tej nieprzewidywalności obawiałem się najbardziej.Tylko ogromnemu doświadczeniu i znajomości swojego organizmu zawdzięczam fakt, że przetrwałem w tych upałach, odpuszczając kiedy trzeba, a cisnąc kiedy było to możliwe.

Że jeszcze udało mi się zrobić trochę zdjęć to prawdziwy cud, no ale geny turystyczne nie tak łatwo wyrzucić z siebie ;-)

Pamiętajcie, że RAP był dla mnie tylko etapem, treningiem w drodze do celu jakim jest ukończenie Maratonu Rowerowego Dookoła Polski 2025 (MRDP), imprezy której już 2x nie ukończyłem (2013,2017) i o której marzę od roku 2013.Z niej zresztą pochodziła wspomniana życiówka (1554 km) poprawiona teraz na 1865 km.

Podstawowym założeniem RAP było sprawdzenie, czy 6 dni po średnio 300 km dziennie (nocnie) jest dla mnie do przejechania. Bez zbytniego oglądania się na te dobowe limity.

Na MRDP do przejechania będzie 3200 km w limicie 240 godzin (10 dób).Po tej wyrypie nabrałem przekonania, że MRDP to już nie jest porywanie się z motyką na słońce. Dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna, więc i tutaj się pocieszam, że górski odcinek MRDP jest nieporównywalnie łatwiejszy niż RAP-owy.

A że będzie 1400 km więcej – cóż, czymś się muszę pocieszać! :-)))

Oby tylko dowieźć siebie i formę do sierpnia 2025!









Dane wyjazdu:
305.00 km 0.00 km teren
17:21 h 17.58 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:40.0
Podjazdy:4906 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 3

Środa, 10 lipca 2024 · | Komentarze 0

Trasa: PIWNICZNA ZDRÓJ-Knurów-Czorsztyn-Łapszanka-Trybsz-Ząb-Gliczarów Górny-Bukowina Tatrzańska-Zakopane-Czarny Dunajec-Zawoja-Stryszawa-JELEŚNIA

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

DALEJ >>> 




Kilka godzin snu szybko minęło i czas był wstawać. Wziąłem jeszcze szybki prysznic na pobudzenie a ciąg dalszy pobudki przebiegł na Orlenie, gdzie w roli śniadania wystąpiły hot dogi i kawa. To miał być dzień pod znakiem fastfodów, bo w Poroninie wiedziałem, że zjem ,,obiad” w KFC przed Gliczarowem i wspinaczką do Bukowiny Tatrzańskiej.

Tymczasem zacząłem wspinaczkę na jakieś kosmicznie strome wzniesienia Beskidu Sądeckiego (Gaboń, Bystry Wierch) trochę pamiętane z maratonu Góry MRDP 2019. Tutaj zaliczyłem pierwsze pchania na tym maratonie, bo jazda z prędkością 6 km/h to sensu nie miało. Czasami warto też pochodzić ;-)

W końcu te interwały się skończyły i zjechałem w dolinę Dunajca. Tylko na chwilę, bo za chwilę zaczęła sie wspinaczka na przełęcz Knurowską, znaną z MPP 2020 i z tegorocznej majówki. Wsie Ochotnica Dolna i Ochotnica Górna ciągnęły się i ciągnęły, ale w końcu na przełęcz i ja się wtoczyłem.

Szybko zjechałem ponownie do Dunajca i ruszyłem zatłoczoną DW 969 w kierunku Czorsztyna. Tak sobie myślę, że na przyszłość to chyba lepiej poprowadzić ten odcinek RAP przez Velo Czorsztyn, który od Knurowa też do Czorsztyna prowadzi, co też Remkowi niniejszym sugeruję.

W Czorsztynie nie miałem potrzeby odwiedzać punktu, a że organizator dopuszczał taką możliwość, to z tego skorzystałem. Byłem tam 2 godziny przed upływem limitu kolejnych 24 godzin.

Z Czorsztyna zjechałem na poziom Jeziora Czorsztyńskiego i przez zaporę w Sromowcach Wyżnych zacząłem zdobyć wysokość w kierunku Łapszanki – najwyższego punktu na trasie RAP.

W Niedzicy zatrzymałem się na drugie śniadanie przy stojącej tam od lat budce lokalnej cukierni-piekarni Steskal. Zrobiło się słodko, pączki szły jak marzenie. Cola także. Spotkanej grupie kolonistów opowiedziałem co ja tutaj robię, gdzie i skąd jadę. Słuchali z zainteresowaniem, opiekunowie pytań nie mieli :-))

W tej sytuacji zdobywanie Łapszanki, dłuuuuugiego ale niezbyt stromego podjazdu poszło całkiem sprawnie. Na szczycie przełęczy zatrzymałem się na przerwę foto z flagą Elbląga, bo ja po prostu nie potrafię tego przepięknego miejsca z majestatyczną panoramą Tatr, nie skażoną żadną cywilizacją, od tak sobie przejechać. Szczegóły w galerii.

W końcu jednak trzeba było się ruszyć i puścić w dół, przez Jurgów. Zgodnie z zaleceniami orga na grupie WhatsApp zawodów, powinienem ominąć Czarną Górę z uwagi na roboty drogowe. No, ale tego nie zrobiłem bo to było tylko kilkaset metrów twardego terenu, a opony 32 mm na dużo pozwalają.

Poza tym nie chciało mi się jechać DK 49, więc zafundowałem sobie pchanie roweru a potem zjazd słabiutkim asfaltem w kierunku Gronkowa. Straciłem z dobrą godzinę, bo po co słuchać się organizatora :-)) Zyskałem ładny widok z Czarnej Góry i tysięczny km, który tam właśnie mnie zastał. Zaraz też minęła 3 doba jazdy i 1020 km na liczniku.

Potem zaczęło się górskie okrążanie sam nie wiem czego, ale zbieranie przewyższeń szło w najlepsze. Wszystko w dzikim słońcu i bez cienia. Z widokiem na Tatry albo i bez, bo pot zalewał oczy. Woda szła w siebie i na siebie, czasu traciło się multum.

Było jechane, było pchane, było wszystko. Był też upór, determinacja i inne mniej szlachetne odczucia. W końcu dotarłem do Zębu i zaczął się zjazd do upragnionego Poronina. Upragnionego z uwagi na klimatyzowany KFC i zaplanowaną tam – już w Elblągu – przerwę na obiad, ładowanie elektroniki i odpoczynek.

Już mi nawet nie przeszkadzał sfrezowany asfalt na zjeździe do miasteczka, bo jak wspomniałem, opony 32 mm na dużo pozwalają ;-)

Przerwa w KFC trwała długo, ochłonąłem, naładowałem sprzęt i naładowałem siebie przede wszystkim. 8 dolewek różnych napojów mówi samo za siebie, do tego jakieś bułki, kubełek, a raczej kubeł z kurczakami, frytki i lody. Kaloryczny kosmos :-))

Że ja się po tym ruszyłem, dziwi mnie do dzisiaj, ale na ultra dzieją się często rzeczy nierealne w życiu codziennym ;-)

Nawet takie wsparcie i tak nie pomogło za zaczynający się kilka km dalej gliczarowski podjazd Tour de Pologne, który od momentu wyjścia z lasu pchałem z uśmiechem na twarzy, bo po co jechać, jak można pchać. Jak na złość pojawiło się tutaj foto auto wyścigu spod znaku Damiana Ługowskiego. Zdjęć pchania na pewno nie usunął :-)))

Potem byłem jeszcze fotografowany kilka razy, na szczycie Gliczarowa i na zjeździe do ronda w Bukowinie Tatrzańskiej. Jak zobaczyłem Damiana leżącego na ziemi i robiącego mi zdjęcia, to wiem, że takie chwile i takie zdjęcia na żadnym ultra nie mają szans się powtórzyć. Z niecierpliwością czekam na całą galerię.

Tymczasem zjechałem do Bukowiny i zacząłem finałowy podjazd w Tatrach, w kierunku dobrze znanego Schroniska Głodówka, tradycyjnej mety Maratonów Północ Południe (MPP). Od górnego ronda w Bukowinie jechałem w przepięknie ożywczym deszczu i lekkich pomrukach burzy, które to przyszły zdecydowanie za późno. Ale dobre było i to. Niebawem zaczęła się Droga Oswalda Balzera, czyli zjazd do Zakopanego.

Deszcz w międzyczasie przestał padać, ale powietrze i od tego krótkiego opadu było bajkowo rozkoszne. Do tego doszły całkiem już stylowe i bliskie pomruki burzy, która rozwijała się nad szczytami Tatr. Nie padało zupełnie nic, ale grzmoty odbijające się od nagich, tatrzańskich szczytów wprowadzały ciekawy klimat w moim zjeździe do Zakopca. Chyba pedałowałem szybciej niż normalnie ;-)

W stolicy Tatr pojawiłem się w godzinach szczytu komunikacyjnego, ale że w korkach i paranoi ruchu ulicznego jeździć umiem, to w miarę sprawnie i bez postojów przeleciałem przez miasto zaczynając łagodny zjazd do Czarnego Dunajca przez Chochołów.

Tam skręciłem w lewo i obrałem kierunek zachodni, nieuchronnie zbliżając się do Królowej Beskidów, czyli Babiej Góry.

Słońce idealnie zachodziło za nią, więc postój na fotki zrobił się obowiązkowy. Szczegóły w galerii. Na drodze, która jest długą prostą z Czarnego Dunajca do Jabłonki panował spokój, chociaż z innych ultra nie wspominam tego odcinka najlepiej.

Niebawem słońce całkiem zaszło, w Zubrzycy Dolnej zatankowałem ,,bidony” i już byłem gotowy na zdobywanie przełęczy Krowiarki, tak dobrze znanej z różnych ultra wyjazdów.
Podjechałem i zjechałem ją sprawnie, znajdując się w najdłuższej wsi Polski, czyli Zawoi.

Stąd zaczął się podjazd na przełęcz Przysłop przed Stryszawą. Na jej szczycie, nie jakimś wybitnie stromym, dopadł mnie kryzys i poczułem konieczność przerwy na przystanku autobusowym.

Pospałem tam z pół godziny i ruszyłem dalej, bo do Jeleśni, gdzie czekał punkt kontrolny nr 4 z noclegiem i śniadaniem nie było już daleko – 30 km – i należało ten etap jak najszybciej zakończyć i zregenerować się w normalnych warunkach. Ten postój był błędem, nie był potrzebny, nie wiem czemu zrezygnowałem tam z wzięcia Kofaktin przygotowanego na takie wypadki.

Na zjeździe z przełęczy do Stryszawy dogonił mnie inny uczestnik RAP, Grzegorz Oszast jadący 3600 km, z którym tasowaliśmy się na trasie do samej Jeleśni w Beskidzie Żywieckim. On lepiej zjeżdżał, ja sprawniej robiłem podjazdy. W Jeleśni, w hotelu Vesta, pojawiłem się kilka minut po godzinie 3 i od razu poszedłem do łóżka, ustawiając budzik na godzinę 8 rano. Musiałem opuścić to miejsce najpóźniej do godziny 11:36 ...

Czekało mnie okrążanie Jeziora Żywieckiego nieznanym drogami przez jakieś lokalne Kocierze i inne Przegibki o których to słyszałem, że podjazdy w nich będą bolały. Ale po Tatrach już nic nie mogło mnie przestraszyć :-))







Dane wyjazdu:
375.00 km 0.00 km teren
17:15 h 21.74 km/h:
Maks. pr.:60.00 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:4863 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 2

Poniedziałek, 8 lipca 2024 · | Komentarze 0

Trasa: PRZEMYŚL-Ustrzyki Górne-Komańcza-Tylawa-Krempna-Uście Gorlickie-Krynica Zdrój-PIWNICZNA ZDRÓJ

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

DALEJ >>> 




Godzina 22 szybko nastąpiła i czas było wstawać. Coś tam zjadłem, sprawnie się ubrałem i już byłem gotowy do wyjścia. Chwytając rower zobaczyłem kapcia w przednim kole. Słów, które wtedy padły nie będę przytaczał ;-) Rad nierad rozebrałem się, wyciągnąłem jedną z dwóch zapasowych dętek i wziąłem się do roboty. Co zrobiło krzywdę dętce zobaczycie w galerii.

Wymiana poszła szybko, łącznie z pompowaniem – błogosławiłem swoją przezorność – bo przed maratonem wymieniłem już na stałe opony z 28 mm na 32 mm i nie musiałem pompować do 8 barów, a tylko do 5. Tak, że kompresora na jakiejś stacji w Przemyślu nie musiałem odwiedzać.

Wszystko kosztowało mnie z pół godziny i około 23 w końcu opuściłem hotel. Ulice Przemyśla były mokre, kałuże na poboczach wskazywały, że coś na miasto popadało jak ja spałem. To był dobry układ.

Za Przemyślem trasa zaczęła się wspinać i to nie było niespodzianką. Ciekawszą sprawą był duży ruch powrotny samochodów do miasta, co o tej porze nie powinno wystąpić. Rozwiązanie zagadki nastąpiło w Huwnikach, gdzie około 1 w nocy kończył się dość duży – patrząc na scenę – wakacyjny koncert muzyczny. Stąd jechały te samochody.

Za Huwnikami zostałem w końcu sam na drodze i przy szumie lokalnego potoku zacząłem wspinaczkę do Arłamowa. Podjazd długi, ale łagodny, coś w stylu elbląskiej Dębicy, tylko tak przez 10 km :-)

Wróciły wspomnienia z roku 2017, gdzie to właśnie w Arłamowie zakończyłem walkę na trasie MRDP tracąc w nocy dwie szprychy i nie zdołałem uzyskać pomocy w tamtejszym hotelu.
Tym razem wszystko w moim rowerze grało i mogłem zaczynać zjazd. Szaleństwa nie było, bo asfalt był wilgotny, jakieś oczy świeciły z pobocza i nie było to czas na chojrakowanie. 

Zjazd z małymi przerwami trwał do Krościenka, skąd ruszyłem do Ustrzyk Dolnych. Powoli kończyło się picie, ale nie chciało mi się odbijać z trasy do Orlenu i dodawać kilka km gratis. Noc była przyjemnie chłodna i postanowiłem dotrzeć do Ustrzyk Górnych, gdzie już za dnia chciałem coś kupić i zjeść.

Takie myślenie okazało się błędne, bo na dużej obwodnicy bieszczadzkiej nie było żywej duszy i gdyby nie sympatyczny staruszek ze wsi Procisne nie poratował mnie kilkoma butelkami wody mineralnej, to bym chyba pił wodę z Sanu albo w Wołosatego :-))

Sklepy mijałem, 6 rano już była, ale nic nie było otwarte. Warto o tym pamiętać …

Przed Ustrzykami Górnymi sfotografowałem kultowy drogowskaz z 14 km do tej wsi – kultowy, bo oznaczający końcówkę trasy BB Tour, jednego z najstarszych polskich ultra. Końcówkę, która dla wielu strasznie się dłuży ;-)

W samych Ustrzykach rzuciłem jeszcze okiem na Caryńską, zajazd w którym dwa razy odbierałem medale za ukończenie BB Tour. Też jeszcze była zamknięta i wizja śniadania musiała poczekać na punkt kontrolny Cień PRL w Wetlinie.

Tymczasem rozpocząłem podjazd na przełęcz Wyżniańską, a potem na przełęcz Wyżną, fotografując połoninę Caryńską, tak dawno nie widzianą.
Stąd zjechałem do Wetliny, gdzie w schronisku Cień PRL-u (630 km) był drugi bufet. Spotkałem tutaj dyrektora wyścigu Remka Siudzińskiego, który ze swoim kamperem tylko czekał, aby zbierać zawodników i zawodniczki, przekraczających pośrednie limity czasu ;-)

Ja tutaj byłem o 7:41, więc prawie 4 godziny przed limitem. Miałem więc trochę czasu, aby zjeść kilka talerzy pysznego żurku, odpocząć i porozmawiać. Tutaj też dowiedziałem się, że upały soboty i niedzieli zebrały obfite żniwo w postaci dużej liczy wycofań z trasy.

Tymczasem poniedziałek był pięknie chłodny, niebo było niegroźnie zachmurzone i skwaru nie było. Tak to można było podróżować. Z perspektywy widzę, że ten dzień chyba ustawił mi cały maraton, bo doprawdy sam nie wiem, czy dałbym radę jechać cały czas w upale.

I tak to pobyt w Wetlinie dobiegł końca. Ruszyłem dobrze znaną drogą w kierunku Cisnej, Komańczy i powoli opuściłem Bieszczady zaczynając jazdę po Beskidzie Niskim. W tych miasteczkach rzuciłem jeszcze okiem, czy są może jakieś sklepy sportowe, gdzie mógłbym kupić bidony, ale nic nie namierzyłem. Nie był to jakiś wielki problem, bo zdążyłem już nauczyć się odkręcać zakrętki w czasie jazdy, no ale ;-)

Spokojna jazda po generalnie pustej drodze w kierunku Tylawy została zakłócona przez dwóch zawodowych kierowców TIR-ów wiozących całe pnie drzew. Jeden zdecydował się mnie wyprzedzać na łuku drogi, z naprzeciwka oczywiście pojawił się samochód i ciężarówka szybko wracała na prawy pas. Tak szybko, że całkiem ładnie ją zarzuciło a ja oczami wyobraźni już widziałem te pnie w rowie. ,,Zawodowiec” ;-)

Kilkaset metrów za nim jechał drugi, podobny zestaw. Ten ,,zawodowiec” zaczął mnie wyprzedzać przed widocznym zwężeniem drogi w związku z remontem mostku. Naprawdę, lusterko w rowerze to bardzo, bardzo dobra rzecz. Ustąpiłem baranowi, bo przecież mi aż tak bardzo się nie spieszyło …

Po tym urozmaiceniu monotonii samotnego pedałowania dalsze km przebiegały spokojnie. Na obiad zatrzymałem się w Krempnej, zjadając dwie zapiekanki. Pierogi w lokalnym barze były, ale tylko w menu. Ale zapiecki też były OK. Poprawiłem to lodami, colą i już mogłem jechać dalej. W międzyczasie minęła druga doba jazdy, licznik pokazywał 716 km.

Dalsza jazda w Beskidzie Niskim to liczne zjazdy i podjazdy z kulminacją na przełęczy Małastowskiej, z której zacząłem zjazd, a potem podjazd do Krynicy Górskiej. W tej okolicy byłem rowerem dokładnie w roku 2000 więc nie pamiętałem już nic. Podjazd okazał się normalny, za to zjazd do Krynicy i przelot przez miasto mógł się podobać, czyli nie chciałbym jechać tego w odwrotnym kierunku :-)))

Krynica to już była około godziny 20 i powoli należało się rozglądać za miejscem noclegowym. W Krynicy znałem dobrą miejscówkę, ale oceniłem, że to za szybko. W Muszynie także byłem po chwili, wiec zdecydowałem, że pociągnę do Piwnicznej Zdrój, gdzie w razie braku noclegu można było zamknąć oko na tamtejszym Orlenie.

Zależało mi spać jak najbliżej Czorsztyna, czyli punktu nr 3, bo miałem w pamięci słowa Roberta, że na tym punkcie wiele osób w poprzednich edycjach RAP kończyło swój udział z powodu przekroczenia pośredniego limitu czasu.

Jak pomyślałem, tak zrobiłem i około 22 zameldowałem się w Piwnicznej Zdrój na 880 km trasy. Hotel restauracja Majerzanka znajdował się zaraz na wjeździe i miał wolne pokoje. Nie ociągając się szybko zająłem w jednym z nich strategiczną pozycję horyzontalną i odleciałem do Morfeusza. Budzik nastawiłem na 3 rano, czekały na mnie Tatry i … upał.

Tym etapem – z Przemyśla do Piwnicznej Zdrój – udowodniłem sobie, że niewyobrażalne dotychczas 300 km w górach jest do zrobienia na tym rowerze. To cenna wiedza ;-)






Dane wyjazdu:
506.00 km 0.00 km teren
20:36 h 24.56 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:40.0
Podjazdy:2176 m

RACE AROUND POLAND - ETAP 1

Sobota, 6 lipca 2024 · | Komentarze 0

Trasa: WARSZAWA-Góra Kalwaria-Pilawa-Czemierniki-Parczew-Dorohusk-Hrubieszów-Mircze-Tomaszów Lubelski-Radymno-PRZEMYŚL

MAPA (całość)

GALERIA (całość, z opisem)

PROFI FOTO

DALEJ >>>




Ze startu honorowego w Wilanowie ruszyłem sobie z Markiem niespiesznym tempem w kierunku wsi Obórki, gdzie zaplanowany był start ostry. Do przejechania było 9 km i godzina czasu, więc naprawdę nie było potrzeby się spieszyć. Tym bardziej, że bezchmurne niebo zwiastowało trudny początek walki na 1800 km dystansie.

Z Obórek start w trasę nastąpił o 11:36 (Marek 3 minuty wcześniej). Ta godzina miała mi teraz odmierzać dobowe limity na pokonanie około 300 km między punktami kontrolnymi (bufetami) na trasie Race Around Poland (RAP). Ten maraton ma bowiem formułę imprezy ze wsparciem, coś w stylu BB Tour.

Novum są tylko te pośrednie limity czasu, których także trzeba było przestrzegać pod rygorem dyskwalifikacji. W ten sposób tworzyły one limit główny imprezy na dystansie 1800 km - 144 godzin (6 dób). No i to było dla mnie najważniejsze – sprawdzić się podczas 6 dniówki.

Pierwsze kilometry, do Góry Kalwarii, to jazda w niemijającym peletonie warszawskich ustawek mniejszych i większych. Oni gnali, ja jechałem bo inaczej być nie mogło. Całe to towarzystwo pożegnałem przy Górze Kawiarni w Górze Kalwarii i po przekroczeniu Wisły ruch rowerowy zaczął zanikać.

Od początku trasy wiał sprzyjający wiatr z kierunków południowo-zachodnich i po obraniu kierunku wschodniego zaczął on dobrze napędzać. Tak dobrze, że pierwsze 100 km pokonałem w 4 godziny! Okupiłem to bólem w okolicach wyrostka robaczkowego, a potem żołądka.

Przyczyną była zbyt mocno ściśnięta ,,nerka”, którą nieco za mocno – względem torby podsiodłowej – wypchałem różnymi rzeczami. Odkryłem to z ulgą, bo już różne czarne myśli zaczynały się w głowie formować ;-)

W czasie tych 100 km był postój w Pilawie przy fontannie oraz brzemienny w skutkach postój na lokalnej stacji benzynowej w Miastkowie Kościelnym. Brzemienny, bo zostawiłem tam obydwa, napełnione pięknie lodowatą Nestea, bidony. O tym fakcie zorientowałem się po 5-7 km od tej wsi.

Krótko kalkulowałem powrót, ale myśl o stracie tak ładnie przejechanych km byłaby dla mnie nie do zniesienia, więc zdecydowałem, że będę od teraz kupował stosowne butelki, pasujące do moich dwóch różnych koszyków. Wiedziałem dokładnie, jakie pojemności to mają być ;-)

Następny dłuższy postój był w Czemiernikach, gdzie była połowa dystansu dla uczestników RAP 300 (Warszawa-Warszawa). Jechała go Patrycja, jedna z pięciu osób które z Elbląga brały udział w tej edycji RAP. Minęliśmy się w drodze, bo i jej i mi się spieszyło.

W Czemiernikach najadłem się pierogami z soczewicą oraz pierogami z mięsem, opiłem się kawą i ruszyłem czym prędzej w drogę. Zwłaszcza że na lokalnym boisku trwał koncert, a rytmy disco polo nie są moimi ulubionymi ;-) Zdążyłem też zamienić kilka słów z Robertem, który nieco wcześniej dogonił mnie na trasie (ruszał z Wawy godzinę po mnie) i jechał swoje 3600 km (główny dystans RAP) zgodnie ze swoim harmonogramem.

Dalsza droga ku wschodniej granicy to kolejne, zupełnie nieznane okolice, miejscowość Parczew, gdzie została wykonana pierwsza z moim udziałem sesja fotograficzna przez foto ekipę od organizatora. To także liczne wyprzedzania przez ekipy w kamperach, stanowiących wsparcie dla zawodników biorących udział w RAP w kategoriach ze wsparciem z każdej strony. My formalnie bowiem jechaliśmy w kategorii bez wsparcia.

W końcu nadszedł zmierzch i koniec męczącego upału stał się faktem. A jak zobaczyłem tablicę Wola Uhruska, no to zacząłem okolice już rozpoznawać. Byłem na ścianie wschodniej, na trasie znanej z innych maratonów, jak i GreenVelo. Byłem też na półmetku (250 km) drogi do Przemyśla, gdzie zaplanowałem pierwszy nocleg na maratonie.

Niebawem minąłem uśpiony Dorohusk, gdzie pracowała tylko na drodze Straż Graniczna, ale obyło się bez zatrzymywania i pytań, co ja tutaj w środku nocy robię.

Zbliżałem się powoli do pierwszego punktu kontrolnego na trasie we wsi Mircze. Wcześniej, na 300 km były Marcze i tam szukałem zawzięcie tego punktu. Prawie dwa razy przejechałem całą wieś, zanim przyjrzałem się opisowi punktów dostarczonemu przez orga. JPRD! :-))

Do bufetu miałem w tej sytuacji jeszcze dobre 50 km i pustkę w ,,bidonach”. Świt zastał mnie na rogatkach Hrubieszowa i dodatkowo były to zamknięte rogatki przejazdu kolejowego. W sznureczku aut spotkałem busa z ekipą dobrych ludzi, którzy poratowali mnie wodą mineralną. Dużo jej wypiłem, litr przelałem do butelki po soku i już mogłem w spokoju jechać na punkt w Mirczach. Miałem szczęście.

W Mirczach spotkałem całą elbląską ekipę, Grzegorza jadącego 900 km do Czorsztyna (wycofał się w Suścu na 416 km), Roberta smacznie jeszcze śpiącego i Marka, który zmroził mnie informacją, że wycofuje się tutaj z wyścigu, bo musi wracać z powodów prywatnych natychmiast do Elbląga.

To był przykry news, ale cóż – życie. W tym momencie zostałem solo na trasie 1800 km, bo jeszcze jeden uczestnik z 4 w sumie zgłoszonych do tego dystansu (Dawid Salamon) miał ruszyć w Warszawy z ponad dobowym opóźnieniem względem pozostałych.

W Mirczach spędziłem dobrą godzinę, ładując komórkę, jedząc makaron, chwilę rozmawiając z Robertem, który w międzyczasie wstał i ruszał na trasę zgodnie ze swoim harmonogramem. Tutaj też widzieliśmy się po raz ostatni.

Chwilę po jego ruszeniu dostrzegłem leżaki przed budynkiem i czując, że zaczyna mnie skręcać w ich kierunku czym prędzej odpaliłem rower i ruszyłem na Przemyśl. Zaczynał się drugi dzień walki z upałem.

Przed Tomaszowem Lubelskim pojawiły się pierwsze górki na trasie RAP, znane już z MRDP. Potem były odwiedziny Suśca, znanego z kolei z objazdu szlaku GV parę lat temu i rzut oka na klimatyczne ,,szumy” na Tanwi w Rebizantach. Na więcej nie można było sobie pozwolić, należało jak najszybciej dotrzeć do Przemyśla i zacząć regenerację.

Niebawem minęła pierwsza doba jazdy (11:36, niedziela)i licznik pokazał mi dobre 446 km w 19 godzin netto. Widać, ile tutaj można było poprawić, ale pogoda postawiła swoje warunki.
Przed Przemyślem większą przerwę zrobiłem jeszcze na stacji Moya w Radymnie, gdzie działająca klima zatrzymała jeszcze dwóch bikerów z RAP. Oj, ciężko było opuścić tę przyjemną przestrzeń, ale że Przemyśl był już na wyciągnięcie ręki to w końcu to zrobiłem.

Długie, nieosłonięte proste przed tym miastem jechało się wybitnie ciężko, ale w końcu zacząłem finałowy zjazd do centrum miasta i razem z wylewającym się z popołudniowym szczytem komunikacyjnym dotarłem około 16 do znanego z różnych rowerowych wypadów Hotelu Accademia, gdzie bez problemu zakwaterowałem się do pokoju, wziąłem długi prysznic połączony z biczami wodnymi i ruszyłem do łóżka.

Budzik nastawiłem na 22, bo po co spać, jak można jechać w …chłodzie ;-)








Dane wyjazdu:
17.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:16.0
Podjazdy: m
Rower:BOCAS

MARATON ELBLĄSKI 2024

Sobota, 15 czerwca 2024 · | Komentarze 4

Ponownie w roli organizatora, sponsora i obsługi punktu w Jelonkach nad Kanałem Elbląskim. Do tego doszła obsługa mety od pierwszego do ostatniego zawodnika.

Do Jelonek i z Jelonek jechałem - o zgrozo :-))) - samochodem z Synem.  Bardzo Ci za to, jak i pomoc na punkcie, dziękuję - zaoszczędziłem sobie powrotu w deszczu i miałem trochę mniej pracy ;-)


RELACJA MARCIN

GALERIA

PROFI GALERIA MAREK LEWSKI

GALERIA  ADAM

GALERIA GRAŻYNA MASŁOWSKA

GALERIA DZIERZGOŃ TEAM

GALERIA ROMAN GAGJEW

KLASYFIKACJA

MAPA

GPS





Za nami już szósta edycja szosowego Maratonu Elbląskiego 444km/24h, czyli trasy po granicach dawnego województwa elbląskiego. W tym roku na starcie stanęła rekordowa ilość uczestniczek i uczestników. Było to 5 zawodniczek i 37 zawodników. Panie stanęły w rywalizacji OPEN, zaś panowie – 7 w SOLO, 30 w OPEN. Natomiastm cała lista startowa przez chwilę liczyła wymarzone 50 osób i to było też piękne :-)

Przypomnę, że kategoria SOLO wymaga jazdy samotnej, bez kontaktu na trasie z innymi zawodnikami. Dlatego uchodzi za trudniejszą, rzadziej wybieraną i przez to bardziej prestiżową.

Także na maraton wyruszyły w czterech grupach startowych 42 osoby z czego do mety dotarło 40. Jedna osoba przerwała jazdę z powodu kontuzji a druga z uwagi na błędy nawigacyjne nie zmieściła się w limicie czasu.

Pierwsi zawodnicy zameldowali się na mecie po 13 godzinach z minutami. Ostatnie zawodniczki zaś około 30 minut przed upływem limitu 24 godzin. 
Pełne wyniki.

Na trasie zacięta walka toczyła się między Łukaszem Tazuszelem, który w kategorii SOLO walczył z Pawłem Pieczką o zwycięstwo a w pogoni za tym pierwszym brał udział jeszcze Marcin Chruszczyk, jadący w OPEN.

Ta sztuka im się jednak nie udała i tak to Łukasz ustanowił niesamowity rekord trasy 13 godzin 28 minut. To o 1 godzinę 25 minut szybciej niż wynik Grzegorza Rózgi z zeszłego roku, z lepszą pogodą (14:53:37). Także obydwaj rywale przejechali trasę szybciej niż poprzedni rekord.

Tym samym Łukasz Tazuszel wygrał w kategorii SOLO, Marcin Chruszczyk w katagorii OPEN, a Kamila Lichtoń wygrała kategorię OPEN Kobiet, poprawiając o ... 2 minuty swój rekord trasy z roku 2023. Teraz uzyskała czas 17 godzin 19 minut. Wielkie gratulacje!

Ta trójka otrzymała, poza medalami, pamiątkowe statuetki oraz bezterminowe vouchery wartości 500 zł każdy do Salon-Serwis Rowerowy Wadecki. 

Na trasie czekały tym razem cztery punkty żywieniowo-kontrolne na których można było zjeść, napić się i podpisać listę obecności. Punkt w Jelonkach ponownie powstał dzięki uprzejmości Pana Zbigniewa Lichuszewskiego, wójta gminy Rychliki i przy wsparciu druhów miejscowej OSP pod przewodnictwem Pana Wiesława Walewskiego.

Po raz pierwszy mieliśmy bufet stowarzyszony w Starym Dzierzgoniu, który powstał dzięki zaangażowaniu sił i środków 
Stowarzyszenia Dzierzgoń Team pod przewodnictwem Adama Leoniaka, prezesa zarządu stowarzyszenia.

Jak już jesteśmy przy pierwszych razach, to po raz pierwszy mieliśmy wolontariuszy :-) Krysia i Krzysiek, finiszerzy ME 2023, w tym roku pomagali Wam na bufecie w 
Nebrowie Wielkim koło Kwidzyna, który powstał dzięki uprzejmości jego właścicielki Pani Ani, która też pracowała od godziny 1 w niedzielną noc.

A Mikoszewo i obiad w domu podcieniowym zawdzięczamy Katarzynie i Michałowi Pielaszkiewiczom.  Bardzo za to dziękuję!

Po raz trzeci formalnym organizatorem był PTTK Oddział Ziemi Elbląskiej w którego Ptasim Ogrodzie urządziliśmy biuro zawodów i z którego dziedzińca ruszaliście na trasę Maratonu Elbląskiego. Tam też była meta imprezy.

A na mecie czekał na Was makaron w sosie z kurczakiem lub brokułami przygotowany przez Restaurację Galeona mieszczącą się w Hotelu Galeona, czyli w siedzibie PTTK. 

Przy obsłudze imprezy pracował sam prezes Leszek Marcinkowski oraz przewodniczka PTTK Adriana Strukowicz. Tym razem działali w Mikoszewie, na 4 bufecie. PTTK zapewnił także konkretny wkład w otrzymane przez Was pakiety startowe. Wielkie dzięki!

Monitoring zawodników obsługiwał w tym roku nowy system Poltrax. Działał on stabilnie przez cały maraton. 

W tym roku Maraton Elbląski był zaliczany do kategorii MINI w cyklu Ultracup – Pucharu w Ultramaratonach Kolarskich. Za zwycięstwo można było zdobyć maksymalnie 70 punktów, a minimalnie 35 do klasyfikacji generalnej. Punktacja z tych dwóch wydarzeń pojawi się w ciągu kilku na naszej stronie: https://ultracup.pl/

Przy Maratonie Elbląskim wsparcie rzeczowe otrzymaliśmy od Departamentu Promocji i Turystyki Urzędu Miejskiego w Elblągu za co niniejszym Panu Piotrowi Kowalowi, Wiceprezydentowi Elbląga i Dyrektorowi Departamentu bardzo dziękuję.

Sponsorem imprezy, który ufundował vouchery dla zwycięzców w łącznie 3 kategoriach SOLO i OPEN (czwarta była nieobsadzona) był Pan Adam Wadecki, właściciel Salonu-Serwisu Rowerowego Wadecki z Elbląga. Bardzo za to dziękuję.

Specjalne podziękowania składam Marcinowi Koszyńskiemu, kolarzowi startującemu od samego początku w Maratonie Elbląskim, za opracowanie i przygotowanie całej szaty graficznej imprezy, wykonanie pamiątkowych naklejek oraz za projekt medalu.

Doceniam także obecność wśród nas Marka Lewskiego, zawodowego fotoreportera – freelancera, którego perfekcyjne zdjęcia można oglądać w galerii powyżej.

Dziękuję Wam za emocjonującą walkę na trasie z przeciwnikami, z pogodą a przede wszystkim z własnymi słabościami. Dziękuję za docierające od Was miłe słowa.

Do zobaczenia za rok na 7 edycji Maratonu Elbląskiego. Ciekawe, dla kogo ,,7" będzie szczęśliwa? ;-)

Rowerpower!




Dane wyjazdu:
524.00 km 0.00 km teren
23:25 h 22.38 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:40.0
Podjazdy:3351 m

MARATON COPERNICUS

Wtorek, 15 sierpnia 2023 · | Komentarze 2

Trasa: ELBLĄG-Frombork-Braniewo-Pieniężno-Lidzbark Warmiński-Olsztyn-Olsztynek-Lubawa-Kurzętnik-Brodnica-Toruń-Grudziądz-Sztum-Kalwa-Żuławka Sztumska-ELBLĄG

MAPA

GALERIA ( więcej ode mnie nie będzie, aparat generalnie strajkował)

Motto: ,,Kopernik była kobietą"  ;-)



Piętnaście lat minęło od czasów pierwszego Copernicusa, będącego wtedy jedną z moich pierwszych długodystansowych wycieczek. Nie miałem pojęcia, że wtedy była to 535 rocznica urodzin Mikołaja Kopernika. Może i dobrze, patrząc na dystans tamtego ultra ;-)

Tegoroczna odsłona Maratonu Copernicus powstała od A do Z z powodu już 550 rocznicy urodzin tego wielkiego astronoma. Wybiegając nieco do przodu, od razu powiem, że ponownie dystans imprezy nie do końca odpowiada liczbie lat rocznicy ;-)

Na start zarządzony o godzinie 18 na Placu Jagiellończyka stawiło się kilkanaście osób nie przerażonych rozgrzanym polbrukiem, oraz – co ważniejsze – wizją gorącego asfaltu i powietrzu w dniu następnym. Wiadomo, nie ma złej pogody na rower i tak dalej ...

Ruszyliśmy lekko spóźnieni, bo goście z Żuław, czyli Kamila i Maciej zrobili jeszcze małe zakupy w Żabce. Szybko wspięliśmy się na Wysoczyznę Elbląską i przez jej szczyt w Milejewie zjechaliśmy do Fromborka, gdzie przy pomniku Kopernika zrobiliśmy sobie okolicznościową fotkę.

Na starcie poprosiłem bowiem uczestników – żeby zaakcentować w ten sposób nazwę imprezy – o trzy zdjęcia grupowe przy jego pomnikach: we Fromborku, w Olsztynie i w Toruniu.

Za Fromborkiem szybko pojawiło się Braniewo, gdzie jazdę z nami zakończyła jedna z trzech rowerzystek, które ruszyły z Elbląga. Dla Patrycji tempo jazdy okazało się chyba za duże i to była dobra decyzja o wycofie.

A reszta grupy pogoniła w warmińską, rozgrzaną nockę. Temperatura oscylowała między 21-23 stopnie i tylko przed wschodem słońca spadła do 18. Jazda prowadziła mało uczęszczanymi drogami, do których w nocy i po zniknięciu ruchu TIR-ów z Bezled zalicza się także DK 51. Jechaliśmy nią z Lidzbarka Warmińskiego do Olsztyna i to była całkiem fajna droga … rowerowa ;-)

W tymże Lidzbarku mieliśmy pierwszy dłuższy postój na 105 km. I tak zaczął się nasz ,,szlak Orlenów”. Na szczęście jeszcze więcej było samochodowego Szlaku Kopernikowskiego – na rowerowy cały czas czekam ;-)

Tutaj też podzieliłem się z grupą złą wiadomością, że mój aparat foto przestał działać i najdłuższy nominalnie tegoroczny wyjazd nie będzie miał właściwej oprawy. Cóż, życie. Pojedzie do naprawy i zobaczymy co da się uzyskać.

Drugi dłuższy postój zrobiliśmy w Olsztynie (150 km), gdzie byliśmy w środku nocy. Najpierw pod zamkiem przy Koperniku, a potem … oczywiście wyjazdowy Orlen w Kortowie :-) Tutaj też włączyłem nawigację, bo nocą odcinka Olsztyn-Olsztynek wzdłuż S51 jeszcze nie jechałem.

Za Olsztynkiem minęliśmy pola Grunwaldu i na wschodzie dało się widzieć jaśniejące niebo, wskazujące że niebawem nastąpi wschód naszej gorącej gwiazdy. To nastąpiło za Lubawą i teraz pozostało czekać na nieuniknione, czyli na upał.

Tymczasem zatrzymaliśmy się na Orlenie w Nowym Mieście Lubawskim, bo pora była śniadaniowa a i nocna jazda wymagała lekkiej regeneracji – ktoś tam sobie pospał na stole czy w innych dziwnych miejscach ;-)

Dalsza droga prowadziła DK 15, która w prosty i nieskomplikowany sposób miała nas zaprowadzić do Torunia. Liznęliśmy nieco Pojezierza Brodnickiego z fajnymi hopkami, ale im bliżej Torunia, tym droga stawał się nudną, usianą długimi i płaskimi prostymi arterią.

Do tego zaczął się wzmagać osobowy ruch samochodowy i to było takie tam nudne nabijanie kilometrów do miasta urodzin Mikołaja Kopernika.

W Toruniu zameldowaliśmy się – nie, nie na Orlenie :-)) - w lokalu z żółtą literą M i tam też grupa zjadła coś, co można od biedy nazwać obiadem. Nie było tanio, ale było szybko i kalorycznie. A to na ultra najważniejsze …

W kierunku Starego Miasta i ostatniego na trasie znanego mi pomnika Kopernika wszyscy już nie ruszyli. Mariusz i jeden z Marcinów ruszyli na PKP, potem odłączyła się Kamila z Maciejem. Temperatura na Rynku sięgnęła +40 i my też zaczęliśmy stamtąd uciekać.

Sprawnie wyprowadziłem grupę z zatłoczonego i rozgrzanego centrum Torunia i zaczęliśmy powrót. W Toruniu zapadła decyzja, aby nie realizować całej trasy, bo groziło to spędzeniem drugiej nocki w siodełku. A to już zupełnie inna bajka ultra, no i parę osób do pracy w środę musiało się zalogować.

Od Torunia (330 km) jechaliśmy ze sprzyjającym wiatrem, więc grupa dość szybko przestała stanowić całość. Zresztą tak było od początku, było parcie na prędkość - nie bacząc, że to żadne zawody a spokojna wycieczka ;-)

I tak nadszedł czas jazdy tylko w towarzystwie Angeliki, która nie znosi jazdy w upał, ale mimo wszystko zdecydowała się podjąć wyzwanie zrobienia kolejnego, jeszcze dłuższego niż Maraton Elbląski, w tym roku ultramaratonu. Wizja życiówek chyba przyciąga, bo i Kamila – dzięki ,,wsparciu” PKP, które nie miało biletów na pociąg – wróciła na trasę z Maciejem i od okolic Stolna, po zjechaniu z DK 91 jechaliśmy w czwórkę.

No i zaczęła się walka z rozgrzanym powietrzem, kilometrami, zmęczeniem i monotonią długiego pedałowania. Pomagałem jak umiałem, aby te życiówki stały się faktem.

Jazdę ,,uprzyjemniały” postoje na stacjach paliw, już nie tylko Orlenu ale także innych i w sklepikach. Picie znikało w mgnieniu oka, a to co było lodowate lane w bidony, po kilku kilometrach miało temperaturę zupy. Dobrej, rozgrzewającej zimą zupy.

Teraz się rozstrzygało, czy te bardzo trudne warunki złamią dziewczyny, czy nastąpi decyzja o nieodwołalnym zakończeniu jazdy. Hartowała się stal na moich oczach, fajnie było to obserwować.

W ogóle, każdy kto ukończył tę jazdę w Elblągu może z pełnym przekonaniem podejmować dalsze wyzwania. Takie warunki i nie zdarzają się zbyt często i jeżeli ktoś dał sobie radę teraz, to znaczy że poradzi też sobie na dłuższych dystansach. Tylko wielogodzinne opady deszczu mogą być podobnie niszczące jak palące słońce.

Dotarliśmy w końcu do Grudziądza (400 km), gdzie zajrzeliśmy na enty z kolei Orlen. Potem była ciekawa, z asfaltu, droga rowerowa aż do miejscowości Mokre przy DK 55. Pozwoliło to uniknąć sporego ruchu samochodów wracających z długiego weekendu do Grudziądza.

Dalej był mój rodzinny Kwidzyn z Orlenem wjazdowym na czele, bo jakżeby inaczej :-)) Coraz bliżej było do Elbląga. Dzieliło nas od niego z 75 km. Życiówka Angeliki z Maratonu Elbląskiego właśnie została poprawiona, Kamila zrobiła to nieco wcześniej, bo dojazd na start dostarczył jej sporego handicapu oraz odwiedziny dworca w Toruniu też zrobiły swoje ;-)

Kamila z Maciejem mieli plan jechać do Nowego Dworu Gdańskiego, zaś ja z Angeliką podarowałem sobie kręcenie po DK 22 od Malborka, słusznie przypuszczając że na koniec długiego weekendu to spokoju tam nie będzie, mimo dochodzącej godziny 23.

Za Kwidzynem (435 km) w pewnym momencie przestaliśmy ich widzieć, na Orlenie w Sztumie także ich nie było, więc ze Sztumu zjechaliśmy w stronę Żuław Wiślanych, żeby przez Kalwę i Żuławkę Sztumską dotrzeć do Zwierzna.

Po drodze Angelika zrobiła kilkunastominutową drzemkę na przystanku autobusowym – to częste doświadczenie podczas prób jechania drugiej nocy na rowerze - czym zdobyła kolejny szczebel wtajemniczenia na ultra. Ostatnim będzie spanie na stojąco albo w trawie :-)) Ja w tym czasie zaktualizowałem sobie kilka aplikacji w telefonie i przyzwyczajałem nogi do chodzenia.

Po tym resecie jechało się znacznie szybciej i w ten to sposób o godzinie 1 w nocy dotarliśmy do Elbląga. Nowa liczba Angeliki to teraz 525 km przejechane non stop. Wielkie gratulacje! Jest moc, jest charakter :-)

Także Kamila poprawiła wynik z Maratonu Elbląskiego, ale nie wiem dokładnie o ile. Kamila chwal się! :-) Panowie, to z tego co wiem mieli już większe przebiegi, ale jeżeli czegoś nie wiem to proszę o info.

Dziękuję wszystkim za wspólne pedałowanie, walkę i dobre przygotowanie do tych niełatwych warunków. To gdzie pojedziemy w następnym sezonie?




Kategoria SUPERMARATONY


Dane wyjazdu:
512.00 km 0.00 km teren
23:50 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:65.00 km/h
Temperatura:38.0
Podjazdy:6141 m

TOUR de SILESIA

Sobota, 8 lipca 2023 · | Komentarze 4

Trasa: GODÓW-Orlova-Dobratice-Lysa Hora 1324 m-Lubno-Frýdlant nad Ostravicí-Chlebovice-Kylesovice-Bruntal-Praded 1491 m-Zlate Hory-Vysoka-Prudnik-Głogówek-Kędzierzyn Koźle-Kuźnia Raciborska-Rybnik-Pszczyna-Czechowice Dziedzice-Jasienica-Skoczów-Zebrzydowice-GODÓW

GPS

MAPA

GALERIA (z opisem, całość wyjazdu + zdjęcia Andrzeja Demczuka, Michała-TdS oraz Mateusza Bireckiego (TdS))

WYNIKI

Dalej




Z maratonem Tour de Silesia (TdS) pierwszy kontakt miałem w pamiętnym roku 2020 kiedy to na wiosnę pandemia COVID rozłożyła świat na łopatki. Ale nie dała rady chłopakom ze Śląska, którzy stworzyli edycję zdalną, covidową, tej imprezy. To posunięcie bardzo przypadło mi do gustu i tak to grupa elbląskich bikerów wzięła udział w Tour de Silesia Covid Edition.

Trasę 250 km wszyscy spokojnie pokonali, a mi przyszło poczekać chwilę na udział w kanonicznej wersji TdS. Chwila trwała 3 lata, ale warto było czekać. W moim ultra podróżowaniu bardzo ważne – kto wie czy nie najważniejsze – jest to, aby trasa imprezy była mało znana, tajemnicza i z niespodziankami przejezdnymi rowerem.

TdS 2023 wpisał się w te oczekiwania idealnie, a nawet bardziej. Kompletnie nieznane Czechy, dwa szczyty górskie z których każdy większy od rekordowej dla mnie Czarnej Góry 1205 metrów w Kotlinie Kłodzkiej, bardzo mało znana część polska maratonu, 6000 metrów przewyższeń na 500 km. Perfekt!

Do startu w maratonie zachęciłem Andrzeja, który w zeszłym roku był spiritus movens mojego udziału w maratonie terenowym Baltic Bike Challenge 700 km Świnoujście-Krynica Morska, więc teraz ja byłem jego spirytusem w TdS :-)) Nie mógł mi odmówić ;-)

Do Godowa, gdzie był start i meta maratonu przybyliśmy w piątkowy wieczór, na spokojnie pobraliśmy pakiety startowe z chustą (bufem) i zimową czapką pod kask na czele.

Zwłaszcza to drugie akcesorium wskazywało, że orgowie wiedzą coś, czego nie wie cała polska meteorologia, która prognozowała na weekend 8-9 lipca dzikie upały. Zacząłem obstawiać śnieg na Pradziadzie, czyli najwyższej górze maratonu – 1491 metrów.

Poza tym kupiliśmy z Andrzejem okolicznościowe T-shirty Tour de Silesia, czarne jak główne bogactwo tych okolic i napiliśmy się dla równowagi finansowej darmowego piwa.

Po zrobieniu kilku fotek oraz okolicznościowego wywiadu z Sebastianem Dusikiem (Gustav) – jednym z głównych organizatorów TdS obok Pawła Pieczki zrobiliśmy zakupy spożywcze i udaliśmy się do Łazisk, gdzie już czekało na nas słońce, na razie tylko w nazwie hostelu Słoneczny Anioł ;-)

Nocka szybko minęła, udało się normalnie pospać i po śniadaniu spokojnie ruszyliśmy na start. Nasza grupa ruszała o godzinie 8:05 i tak też punktualnie to nastąpiło. Ściganci z miejsca odpalili 5 bieg i tyle było ich widać.

Ja chciałem przynajmniej przez jakiś czas korzystać z ogonów naszej grupy jako nawigacji na czeskich drogach – bo po starcie może z 5 km było w Polsce – ale szybko okazało się, że to my jesteśmy ogonem :-)))

Trzeba było więc odpalić telefon, tym bardziej że Andrzeja nawigacja coś tam wariowała i musiał on ją resetować. Jako że po kilkunastu km było już widać Łysą Górę to w sumie na ekran za często nie trzeba było zerkać. Góra ta wydawała się niebotycznie wysoka, wyraźnie wystająca ponad całą okolicę i okoliczne wzniesienia. Prawdziwa Królowa Śląska Cieszyńskiego…

Asfaltami szerokimi i wąskimi, dobrym i popękanymi dotarliśmy w jej pobliże, aby w okolicach 50 km trasy rozpocząć już tylko 15 km wspinaczkę na szczyt (1324 metrów). Prawdziwa sztajfa zaczęła się po skręcie z głównej drogi na drogę już tylko w jednym kierunku – szczytu.

Dopóki podjazd był w lesie upał nie był tak dokuczliwy, ale po wyjechaniu z niego zacząłem się odwadniać prawie w oczach. Na szczęście dobrze oszacowałem swoje potrzeby i na sam podjazd zostawiłem cały bidon. Pierwszy zużyłem podczas 50 km, drugi podczas 16km. Zabawne ;-)

Na podjeździe trzeba było uważać, bo słoneczna pogoda sprawiła, że drogą przemieszczały się albo ją przecinały grupy pieszych, do tego zjeżdżali – czasami z lekko przesadzoną prędkością – inni uczestnicy TdS. Na szczęście to nie była to droga z nachyleniem podjazdu na poziomie 20% i nie było potrzeby meandrować od pobocza do pobocza, bo wtedy groziłoby to czołowym zderzeniem.

Na całym podjeździe miałem dwa momenty, kiedy chciałem zejść z roweru. Było to w chwilach jak prędkość spadała do 7-7,5 km/h i jego prowadzenie nabierało sensu w ramach urozmaicenie ruchowego.

Że jednak były to krótkie chwile to ostatecznie pchania nie było, ale przerwy fotograficzne oczywiście tak, bo widoki były przednie a podczas zjazdu to wiedziałem, że nie będzie ochoty na zatrzymywanie się.

Im bliżej szczytu tym bardziej gotowałem się na widok rowerów elektrycznych, które swobodnie nas wyprzedzały. Na co dzień oczywiście nic nie mam do takiej formy aktywności, bo i na nich trzeba coś tam kręcić, ale w tym momencie … ;-)

Na szczycie pojawiłem się o godzinie 11:30, czyli w samym apogeum upału. Nic więc dziwnego, że po postawieniu roweru i zdjęciu kasku pierwszą czynnością było wylanie na siebie chyba z połowy baniaka z wodą. I to było dobre, i to było fajne. I teraz można było coś zjeść.

Na szczycie bowiem orgowie przygotowali bufet, pierwszy z pięciu na całej trasie 500 km. Ciacho było dobre, arbuzy rewelacyjne, banany spoko, woda nieodzowna, batony KruKam zabrałem na drogę, napoje Tymbark wypiłem a coli już nie było.

Na Andrzeja poczekałem około 25 minut, bo jednak słuszne okazały się moje przestrogi, aby wymienił sobie kasetę z 28 na 34 zęby. Ja tak zrobiłem i to z pewnością pomogło. On tego nie dokonał i na pewno miał trudnej. Skończyło się pchaniem przez dobre 2-3 kilometry.

Po odpoczynku ruszyliśmy w dół około godziny 12:15 i tak skończyła się przygoda z Łysą Górą. Stan asfaltu i tłumy ludzi uniemożliwiły zjazd z prędkością o której czasami się marzy, więc na dole bolały nas palce od częstego hamowania, a wiele km potem dostrzegłem czarne ślady na tylnej tarczy hamulcowej. Coś musiałem przysmażyć ;-)

Kolejne kilometry mijały na jeździe czeskimi drogami z raczej malutkim ruchem samochodowym, oszczędzaniu wody bo sklepów było jak na lekarstwo a te co były – jakiejś sieci – to zamknęły się w sobotę o 11 i cześć. Pracowały w sobotę zaś od godziny 7, jak podawała informacja na drzwiach. Że też to się komuś opłaca na 4 godziny ludzi spędzać w sobotę?

Po dobrych 100 km przestałem w końcu widzieć ogromne dwa kominy elektrowni Detmarovice, czyli w sumie miejsca naszego startu w Godowie. Bo do tej pory to była taka wycieczka dookoła komina :-)))

A gdy zobaczyliśmy z Andrzejem pylon ze znajomym symbolem orlenowskiego orła, to nie bacząc że stacja benzynowa stała przy autostradzie nr 1 niedaleko Ostrawy, chcieliśmy do niej z nasypu, przez płot schodzić ;-) Tam była bowiem szansa na picie, jedzenie a może i nawet program Vitay :-)))

Ostatecznie, oczywiście pozostało to w sferze żartów. Ale wjazd rowerami z autostrady na czeski Orlen to byłoby coś ;-)

Za kilkanaście km namierzyliśmy otwartą lodziarnię, co przy nagrzanym do abstrakcyjnych temperatur powietrzu jawiło się jak oaza na pustyni. Ja zakupy lodów zapoczątkowałem, za chwilę kupowało je już kilku ultrasów jadących za mną, w tym Andrzej. Była też granita, ale to cholerstwo jest tak lodowate, że sobie kiedyś gardło tym załatwiłem. Więc nie brałem.

To ochłodzenie było dobre, bo do punktu w Kylesovicach dotarłem za dobrą godzinę. Andrzej jechał nieco wolnej i na ten bufet dotarł z 5 minut po mnie. Menu było opisane jako ,,zupa-krem” i byłem pełen niepokoju, co to za krem dla ultrasów orgowie przygotowali. Bo generalnie znam jeden na ultra, mało jadalny ;-)

Krem okazał się pomidorową z makaronem, czyli był to strzał w 10! Już wiedziałem, że Pradziada sobie łyknę na deser razem knedlami, które były tam przewidziane.

Ale tymczasem połykałem drugi talerz pomidorowej i popijałem zimną colą ze stojącej tam lodówki, którą zaangażowana obsługa co chwila zapełniała kolejnymi butelkami. Na punkcie były też arbuzy i banany oraz napoje Tymbark.

A jak komuś było mało, to już za korony mógł udać się do restauracji i poprawić sobie np. pizzą.

Z Kylesovic ruszyliśmy z Andrzejem razem i dopóki trasa była płaska to Endrju napierał, tak jak on potrafi. Czyli ogień … Problemy zaczęły się przy najmniejszych zmarszczkach, gdzie kolega momentalnie zostawał z tyłu. A przed nami był raczej niekrótki podjazd na Pradziada …

Jeden z postojów na którym czekałem na Andrzeja, skończył naszą wspólną jazdę na TdS. Limit 30 godzin, który sobie założyliśmy przed startem (organizatorzy dawali 34 h) godzin był coraz mniej realny, a prognoza pogody na niedzielę nie dawała nadziei na radykalne przyspieszenie – miało być jeszcze goręcej niż dzisiaj.

Jedynym plusem był fakt, że Czechy się kończyły i niebawem trasa wchodziła do Polski. Polski, gdzie logistyka zakupów jest bajką w stosunku do naszych południowych sąsiadów.
Andrzej kazał mi jechać samemu, gdyż jemu coraz bardziej doskwierała prawa stopa, która bolała, piekła i ogólnie cierpiała po chyba zbyt długim spacerze w SPD-ach na Łysą.

I tak zaległ na trawie, wyglądając naprawdę słabo. Rad nierad, ruszyłem dalej solo, zostawiłem mu 400 koron żeby w razie czego mógł sobie coś kupić, zrobiłem fotkę wioski w której zaległ i postanowiliśmy skontaktować się telefonicznie już w Polsce.

Bo w Czechach roaming raz działał, raz nie działał, a generalnie nie było żadnego zasięgu. Pomimo ustawienia wszystkiego co możliwe w naszych telefonach.
Także od 177 km jechałem samotnie, chociaż po pewnym czasie dogoniłem kilku bikerów jadących przede mną. Z nimi tasowałem się już do samej mety.

Tymczasem na mapie zbliżałem się do Bruntala, jakiegoś większego miasta na trasie. Postanowiłem tutaj poszukać czegoś do picia, jedzenie powiedzmy że miałem. Na rynku namierzyłem tylko kilka restauracji i żadnych otwartych sklepów. Kiedy już machnąłem na to ręką moim oczom pokazał się otwarty kebab.

I to było dobre. Nie kebab i nie pizza w nim (sic!), ale chłodziarka pełna puszek Coca-Coli :-) Dwie poszły w torbę, jedna w siebie i już byłem gotowy do rozpoczęcia wspinaczki na Pradziada.

Bo to w sumie tutaj się zaczęło. Po drodze był jeszcze krótki zjazd do Małej Morawki a stąd to już zaczęła się jazda w górę. Około 16 km podjazdu, z czego 9 takiego już konkretnego, na szczyt.

W masywie Pradziada dało się zaobserwować chmury, ale to już była taka woda po kisielu bo to była już godzina 20 i upał w naturalny sposób zelżał. Fajnie za to wyglądał szczyt z masztem oświetlany przez zachodzące słońce. Takie oko Saurona ;-)

Około 21 pojawiłem się na dużym parkingu pod Pradziadem i zacząłem zasadniczy podjazd na szczyt. Ruch samochodowy nie istniał, gdzieś tam zamigotała mi czerwona lampka zawodnika, którego postanowiłem sobie dogonić. A że podjazd jednak nie przypominał tego z Łysej to i udało mi się tego dokonać.

Po drodze zatrzymywałem się oczywiście zrobić zdjęcia, ale myśli o prowadzeniu roweru nie pojawiły się. Metry wysokości wchodziły jak nóż w masło, było niespodziewanie łatwo. Organizator dał nam wybór, czy najpierw zdobywamy szczyt i potem jedziemy na bufet-punkt kontrolny w schronisku Chata Barborka czy też na odwrót – najpierw bufet, a potem 3 km na szczyt.

Ja wybrałem drugą opcję, bo nie lubię na zjazdach hamować jak nie trzeba, a i z pustym żołądkiem jechać na rekordową dla mnie wysokość – 1491 metry n.p.m. jeszcze z rowerem nie byłem – nie chciałem.

I tak wbiłem się na punkt, gdzie knedle z jagodami i bitą śmietaną posypane kakao podawał mi sam Paweł Pieczka, jeden z najlepszych zawodników polskiej sceny ultra, organizator Tour de Silesia.

Poza tym na punkcie było ciasto, była kawa, cola oraz banany i arbuzy. Było też ciepło, bo za oknami temperatura bardzo ładnie zleciała z +30 do +10 i zacząłem się cieszyć z cienkich, wełnianych rękawiczek, których użycie przewidziałem już w Elblągu.

Po najedzeniu się i wypiciu kawy ruszyłem na szczyt w towarzystwie pieszych turystów. Kilku próbowało się ścigać się ze mną, ale po informacji, że mam w nogach ponad 200 km i na pewno wygrają wyścig na szczyt, zahamowali i wdali się w rozmowę co, jak i dlaczego?

Na szczycie Pradziada majaczyła w ciemnościach wieża telewizyjna z czerwonymi lampkami sygnalizacyjnymi. Zrobienie zdjęcia bez statywu w tych warunkach graniczyło z cudem, ale od czego jest najmocniejszy tryb bocialarki ;-)

Oświetliła ona wieżę do pewnej wysokość i pozwoliła co nieco zobaczyć. Jeszcze więcej widać na zdjęciu Andrzeja, który zrobił takie cudo. Tak czy siak, Pradziada nocą mam zaliczonego, teraz trzeba będzie go zaliczyć kiedyś za dnia. To powinno być łatwiejsze ;-)

Chwilę potem rozpocząłem zjazd, ale asfalt i na Pradziadzie nie był pierwszej młodości i do linii lasu trzeba było zsuwać się ostrożnie. Zwłaszcza że ruch pieszy istniał, a bywali oni nieprzewidywalni w swoich manewrach.

Na wysokości schroniska dostrzegłem w lampie znaną sylwetkę Andrzeja, wspinającego się na Pradziada. Kurwa, jak ja się ucieszyłem widząc tego fightera w tym miejscu!!! Dałem po hamulcach, stanąłem koło niego i zapytałem, czy był już na punkcie kontrolnym/bufecie?

Powiedział, że nie był więc prawie siłą zawróciłem go z podjazdu i kazałem jechać coś zjeść, napić się i odpocząć. Nie protestował, chyba się mnie wystraszył :-)))))
Za chwilę ponownie byłem więc w schronisku, Andrzeja zostawiłem pod opieką Pawła, ojca-dyrektora TdS a sam ruszyłem dalej w dół.

Zjazd leciałem na hamulcach, bo noc, bo nieznana droga, bo las, bo wizja sarenek i innych borsuków, bo chęć dotarcia do mety w jednym kawałku ;-)

Na parkingu pod Pradziadem byłem ponownie po 3 godzinach od pojawienia się tutaj po raz pierwszy i tak akcja zdobywania tego szczytu się zakończyła. Droga dalej prowadziła z górki, a na kolejnych kilometrach czekały jeszcze dwie krótkie wspinaczki na jakieś pomniejsze górki.

Przed nimi dogoniłem innych bikerów z maratonu, przez chwilę jechaliśmy razem, no ale na tych dwóch podjazdach za Pradziadem ich zgubiłem.

W końcu o godzinie 3:16 wjechałem do Polski przez Trzebinę i chwilę potem zameldowałem na wytęsknionym – nigdy nie sądziłem, że taki stan może dotyczyć stacji paliw :-))) – Orlenie w Prudniku.

To nic, że za 10 km był przygotowany bufet w Laskowicach. Musiałem zjeść i wypić coś znanego. W tym przypadku były to zapiekanki i kawa.

Po tym wczesnym śniadaniu ruszyłem pełny optymizmu ku wschodzącemu nad Opolszczyzną słońcu, które przywitałem na pustej i dobrej jakościowo DK 40 jadąc w kierunku Kędzierzyna Koźla.

Po drodze zajrzałem na wspomniany bufet w Laskowicach. Nic tam nie jadłem, chociaż ryż z warzywami wyglądał spoko. Popiłem sobie coli, zjadłem banany i ruszyłem dalej.

W drodze do Kędzierzyna przyglądałem się typowym w tym województwie dwujęzycznym nazwom miejscowości. Podobne co do zasady są w województwie pomorskim, tam w języku kaszubskim, a w opolskim w języku niemieckim z uwagi na mieszkającą tutaj mniejszość niemiecką.

W Kędzierzynie-Koźlu zatrzymałem się nad Odrą zrobić kilka zdjęć i rzucić okiem na miasto, które miałem okazję widzieć po raz pierwszy. Kojarzyłem je właśnie z Odrą i z zakładami chemicznymi, które dało się z trasy dostrzec.

Za Kędzierzynem rozpoczęły się lasy Kuźni Raciborskiej spustoszone w 1992 roku przez największy w historii powojennej Polski pożar. Teraz po tym katakliźmie nie było już śladu i drzewa dawały piękny cień w ten kosmicznie upalny dzień. Wsparcie zaczęło także nadchodzić od Koszmara, który też informował, że Andrzej jest z 30 km za mną.

Lasami dotarłem do Rybnika, także miasta w którym jeszcze moje rowerowe koła się nie kręciły. Pierwszą tablicę z nazwą miasta przyjąłem zwyczajnie, drugą – po iluś tam kilometrach – z lekkim uśmiechem, a gdy zobaczyłem po raz trzeci RYBNIK to pomyślałem, że tego miasta już nie opuszczę.

Ta miejscowość ma bardzo nieregularny kształt – co widać na mapach – i dlatego tak wiele razy wjeżdżałem i wyjeżdżałem z niego :-)

Za Rybnikiem minął 400 km trasy i do mety zostało jeszcze 108 km i jeden punkt kontrolny. Gdzieś tam na horyzoncie pojawiły się znane z początkowych kilometrów dwa wysokie kominy Detmarovic, albo to była fatamorgana, bo one lubią tworzyć się w gorącym powietrzu.

Żywota dokonały także akumulatory w moim aparacie, bo zabrałem tylko 3 sztuki, zamiast 5. Na szczęście główny akumulator działał należycie, chłodzony solidnie wodą z licznie mijanych po drodze Żabek. Otwartych Żabek ;-)

Tak na marginesie, to logistyka ultra w Czechach i w Polsce to dwa światy. Tam ciężko było coś znaleźć otwartego, u nas sklepy zwykłe, Żabki i Orleny czynią jazdę w każdych warunkach banalną nawet w niedzielę.

Trasa teraz prowadziła przez najmniej atrakcyjne okolice. Nie było na czym oka zawiesić, nie było górek, był za to spory ruch aut – pomimo niedzieli – wskazujący, że Śląsk to liczebnie zupełnie inna bajka niż puste województwo warmińsko-mazurskie.

Opłotkami minąłem Pszczynę i dotarłem w okolice kojarzone z maratonu Wisła 1200. Goczałkowice Zdrój, Zabrzeg i kiedy już zacząłem wypatrywać trawy po kolana – uczestnicy Wisły 1200 wiedzą o czym piszę, reszta się dowie jak przejedzie albo poczyta relację – dotarłem do Międzyrzecza Górnego na ostatni podczas TdS bufet.

Wbrew nazwie miejscowości nie prowadził do niej jakiś podjazd z serpentynami czy też o nachyleniu 20%. Tutaj otrzymałem na talerzu kebaba z frytkami i surówką, dostrzegłem też zimne piwo 0%, które zafundował mi sam Paweł Pieczka – dzięki! W Elblągu będzie na Ciebie czekało zimne EB ;-) – które weszło jak marzenie w rozgrzany organizm.

Wypiłem też z litr zimnej coli z lodem. Lodem, który jak się potem okazało był inspiracją dla będącego z tyłu Andrzeja i jego bolącej stopy do zrobienia sobie lodowego okładu. Miałem ochotę poczekać tutaj na niego, tak aby razem finiszować, ale kibicujący Marcin jednym SMS-em sprawił, że postanowiłem walczyć.

Napisał: ,,W 32 powinieneś się zmieścić …” To było jak szpila, która sprawiła że ostatnie 50 km do mety pokonałem w 2 godziny. To mogło mnie zabić, ale co tam :-)))

Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Dzięki Koszmar!

I tak to w szaleńczym tempie przeleciałem ostatnie kilometry maratonu, odnajdując znajome obrazy z GMRDP w okolicach Zebrzydowic i Marklowic. Na chwilę znowu wjechałem do Czech, aby po chwili finiszować w Godowie. Po 31 godzinach 42 minutach śląska epopeja dobiegła końca.

Najgorętszy medal w mojej historii ultra wręczył mi Paweł Pieczka i po chwili siedziałem na trawie w cieniu solidnej lipy odpoczywając sobie po tej niesamowitej przygodzie.

Monitoring mówił, że Andrzej także dostał przyspieszenia na ostatnich kilometrach i wyrobi się w limicie 34 godzin.

Ja tymczasem podniosłem 4 litery i udałem się na obiad. Otrzymałem kotleta z piersi kurczaka, modrą kapustę i ziemniaki. Dokupiłem do tego browara i to wszystko było dobre. Bardzo :-)

W międzyczasie na metę dotarł Andrzej (33:11) i narzekając, że nikt go nie fetował i nie czekał z medalem dotarł na obiad. Medal miał ;-)

Teraz był czas na wymianę spostrzeżeń, wniosków i wymianę poglądów z innymi ultrasami. Po obiedzie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do Słonecznego Anioła. Nie było problemem zasnąć…

Podsumowanie:
Po raz pierwszy ktoś z Elbląga wziął udział w tym maratonie i tym bardziej cieszy, że obu debiutantom udało się go zakończyć w limicie czasu już za pierwszym razem. Prawdziwy ultra charakter pokazał oczywiście Andrzej, powstając jak Feniks z popiołów po czeskim kryzysie i finiszując ze sporym zapasem. Kiedy wiele znaków wskazywało, że ta sztuka może mu się nie udać. Brawo Endrju!

Oczywiście muszę wbić mu małą szpilę, bo gdyby mnie posłuchał i przed TdS wymienił sobie kasetę na 34z to pewnie nie musiałby pchać podjazdu na Łysą i w ten sposób stopy by sobie nie nadwyrężył. Nie zrobił tego, bo musiałby wymieniać też przerzutkę tylną. A tego nie chciał ;-)

Organizacyjnie impreza została przygotowana bardzo dobrze, a największy zarzut mam do organizatorów, że nie poinformowali na odprawie, jak wygląda kwestia sobotniej dostępności sklepów w Czechach. Ta wiedza – biorąc pod uwagę ekstremalne warunki – pomogłaby inaczej rozplanować logistykę zakupów.

Inne sprawy miały mniejszy kaliber i dotyczyły drobnych braków na bufetach zapowiadanych artykułów (cola na Łysej) albo menu niekoniecznie rowerowego (kotlety na mecie, kebab z frytkami w Międzyrzeczu).

Dzięki Paweł, dzięki Sebastian za zaangażowanie i pasję w tym co robicie. A Tour de Silesia polecam każdemu, kto chce poznać ciekawe okolice pogranicza polsko-czeskiego i zaliczyć dwa piękne czeskie szczyty. I niech Was nie zmyli te ,,kameralne” 500 km ;-)