Dane wyjazdu:
Temperatura:30.0
Czwartek, 11 lipca 2024 ·
| Komentarze 11
Trasa: JELEŚNIA-Międzybrodzie Bialskie-Bielsko Biała-Żywiec-Koniaków-Wisła-Cieszyn-Racibórz-Głuchołazy-Paczków-Złoty Stok-Stronie Śląskie-Międzylesie-Zieleniec-Kudowa Zdrój-Głuszyca-Chełmsko Śląskie-Kowary-Karpacz-SZKLARSKA PORĘBA
MAPA (całość)
GALERIA (całość, z opisem)
PROFI FOTOWYNIKI
RELACJA MARCIN (+ filmy)
Spanie w
Jeleśni zakończyłem o godzinie 8 i udałem się na śniadanie, które ten punkt
miał w ofercie. Z zawodników byłem chyba jedyny, w restauracji hotelu Vesta
zastałem jeszcze ekipę wolontariuszy i fotograficzną.
Pomny tego co mnie czeka
w Beskidzie Sądeckim, a potem Śląskim nie żałowałem sobie kcal, dogadzałem
sobie różnymi smakołykami w nieumiarkowanych ilościach ;-)
W końcu
jednak trzeba było się ruszyć. Skorzystałem jeszcze z przepaku, który tutaj
sobie wysłałem ze startu w Warszawie i założyłem nową potówkę, nowe skarpetki,
nowe rękawiczki i świeżą chustę pod kask. Na MRDP 2025 to wszystko jak będę chciał,
to będę musiał sobie wieźć od startu sam, albo to gdzieś kupię.
Użyte rzeczy albo wyrzucę, albo odeślę
paczkomatem. Tutaj mi je zabrano, chociaż dotarły do mnie dopiero w Elblągu,
dzięki Robertowi, bo na mojej mecie w Szklarskiej Porębie ich nie było.
Wyjeżdżając z
Jeleśni zajrzałem jeszcze do apteki, bo po raz pierwszy w historii skończył mi
się krem na odparzenia, czyli popularny do d…py. Miałem prawie całą tubkę! To
też świadczy o ekstremalnym obciążeniu i bardzo wysokich temperaturach w
których przyszło jechać tę urlopową trasę.
Ten
,,wrażliwy” temat rzadko pojawia się w relacjach, ale że celem tego mojego
pisania jest też pełna informacja dla, przymierzających się do dalekich tras,
ultrasek i ultrasów, to dodam, że pierwsze smarowanie było już w Przemyślu,
czyli na 500 km.
Już wtedy moje niezwykle wygodne spodenki Endura SL dostały
pierwszą porcję Nivea Baby. Potem była powtórka przed Tatrami, tak solidna, że
od tego czasu jechałem na białym siodełku.
Krem się topił razem ze mną, ale
działał i o to chodziło. Działać należy profilaktycznie, a nie wtedy kiedy już
nie można siedzieć, czy nogami ruszać – bo i w pachwinach też trzeciego dnia
zaczął robić się cyrk …
Także
kupiłem w aptece Alantan Plus, maść bez cynku, ale też na odparzenia i takie
tam inne niemowlęce przygody z pieluszkami. Czyli w sam raz :-))) Był to w
sumie eksperyment, a tego się nie robi na ultra – ale zaufałem opisowi i pani
farmaceutce, bo miałem ten specyfik po raz pierwszy.
Tak
wyposażony, najedzony i opity ruszyłem w góry. Beskid Żywiecki czekał, a tam
przełęcz Kocierska, przełęcz Targanicka i przełęcz Przegibek. Było już po godzinie 9, także zaczynałem góry w
najgorszym możliwym momencie, przed południem.
Analiza mapy wskazywała, że te
przełęcze są w lasach, ale jak gęstych i czy dających dobry cień, to miało się
dopiero okazać.
Okolica była dla mnie zupełnie nowa, pierwszy raz jechana i
gdyby nie opisy Niradhary i Kajmana, starych Bikestatowiczów z Kobiernic, nawet
nazwy miejscowości nic by mi nie mówiły.
Pierwsza
sztajfa nastąpiła zaraz po zjechaniu z DW 945
i w niewinnie brzmiącej miejscowości Rychwałdek zaliczyłem pchanie.
Podjazd był krótki, ale szedł w pełnym słońcu a mi się nie chciało mordować, bo
już wtedy wyglądało na to, że kolejne nocki to ja będę jechał, a nie spał.
Zostały
mi do mety dwie doby, a na liczniku pojawiła się liczba 1220 km. Nadzieję na
sukces dawał płaski przelot od Zebrzydowic do Złotego Stoku, grozą napawały
Kotlina Kłodzka i Karkonosze na deser ;-)
I tak to
pracowicie się wspinając, a to zjeżdżając po różnej jakości asfaltach pokonałem
w końcu Beskid Żywiecki i zameldowałem się na Orlenie w Bielsku Białej. Po
drodze zrobiłem kilka zdjęć Góry Żar i elektrowni wodnej Porąbka na Sole.
Wcześniej przeleciałem za zgodą ekipy przez
budowany most w Porąbce, bo znowu nie zauważyłem informacji o objeździe na grupie
WhatsApp zawodów. Ja naprawdę nie miałem czasu na czytanie mediów
społecznościowych :-)) Ale jak ma się gadane, to przez most udało mi się
przejechać ;-)
Ciekawostką
był ruch wahadłowy od zapory elektrowni, który był regulowany sygnalizacją
świetlną w trybie … 16 minutowym. Tak,
nie przesłyszeliście się. 16 minutowym – tak mi dwukrotnie powiedział pracownik
remontujący drogę, bo sam myślałem, że coś źle słyszę.
Oczywiście
nie czekałem ;-)
Z Bielska
Białej boczną drogą podążałem ku Żywcowi w którym to zjadłem obiad w McD.
Brakowało dolewek napojów znanych z KFC, a reszta była jakby podobna. Spędziłem
tutaj dobrą godzinę doładowując też elektronikę.
Przejazd
przez Żywiec wypadł w najgorszym możliwym momencie, czyli wczesnym popołudniem,
kiedy ruch na drodze był maksymalny. Kierowcy spod znaku SZY nie dali jednak
powodów do krytyki, zapewne mrugający Bontrager miał w tym swój udział.
Zrobiłem
kilka zdjęć browaru, skoro trasa już przy nim prowadziła, a ja tutaj byłem po
raz pierwszy w życiu. Potem zaczęła się Węgierska Górka i Milówka, czyli miejsca
znane już z tras GMRDP.
Nadszedł
czas na Beskid Śląski i wspinaczkę do Trójwsi Beskidzkiej, czyli Koniakowa,
Jaworzynki i Istebnej. Jechałem drogą techniczną wzdłuż S1 w tak nagrzanym
powietrzu, że prawie 2 litry wypiłem na tym odcinku. Masakra.
W
miejscowości Laliki zobaczyłem na balkonie mieszkankę domku, którą pozdrowiłem
machnięciem ręki, a ona się spytała ,,Chce Pan wody”? Nieźle ja musiałem
wyglądać :-))))
Na taką
zachętę od razu skręciłem w bramę posesji. Dostałem butelkę Muszynianki, ofertę
obiadu z makaronem i prysznica! Przemili ludzie
okazali się rowerzystami, zwłaszcza gospodarz był kiedyś aktywnym
bikerem.
Porozmawialiśmy sobie całkiem zgrabną chwilę, ale że ja już nie miałem
prawa zamulać, tylko zakończyć te góry i lecieć dalej na zachód, więc wziąłem
jeszcze tylko butelkę wody na zapas i ruszyłem ku ostatniej w tym rejonie
przełęczy, czyli Kubalonce między Istebną a Wisłą.
Wcześniej w
okolicach Karczmy Ochodzita spotkałem kampera z Ojcem Dyrektorem RAP Remkiem
Siudzińskim oraz fotografem Zbyszkiem Myślińskim, więc i stąd będę miał
pamiątkowe zdjęcia. Niby jechałem pierwszy w kategorii, ale że Dawid Salamon
się wycofał z przyczyn technicznych w okolicach Zakopanego, to w sumie jechałem
też ostatni.
Tak przy
okazji - nie pamiętam już kto mi raportował, że ,,Aśka Balawajder jest 20 km za
mną, a Dawid mnie goni”. To naprawdę nie miało znaczenia, walczyłem z pogodą, z
trasą i ze samym sobą – w tej kolejności. Zakopane było pierwszym miejscem,
gdzie spojrzałem w kierunku stacji PKP … Różne myśli się pojawiały, różne …
Tymczasem
jechałem grzbietem Beskidów przez Koniaków i Istebną, podziwiając szerokie
panoramy i ciesząc się na nadchodzącą noc. Do zmroku było jeszcze kilka godzin,
ale ja byłem zadowolony, że najtrudniejsze góry już za mną.
Z Istebnej
szybko i sprawnie podjechałem Kubalonkę i zacząłem zjazd do Wisły, a jakby tak
szerzej spojrzeć, to mam wrażenie że aż do Cieszyna nad Olzą było z górki.
Po drodze
zatrzymałem się w Ustroniu, wizja kolacji z magią dolewek w KFC zadziałała
:-)))
W Cieszynie
mogła się zakończyć moja przygoda na RAP, bo jadący za mną samochód nagle z
piskiem opon zahamował. Zobaczyłem kobietę za kierownicą z szokiem w oczach i
za nią drugi samochód z którego leciały ku niej obelgi. Ona mnie chyba nie
dostrzegła i gwałtownie hamując sprowadziła zagrożenie dla tego drugiego
samochodu. Na szczęście skończyło się bez kraksy.
Droga wiodła
teraz ku Zebrzydowicom, skąd po raz pierwszy miałem okazję jechać
Żelaznym Szlakiem Rowerowym do Godowa.
Tak, do tego Godowa, gdzie w zeszłym roku pociliśmy
się z Endrju na
TdS :-)
Teraz była
nocka, pusty szlak i nierówny asfalt na nim. To dość dziwne, ale mam wrażenie,
że idealnie równy to on tam nie jest.
Za Godowem
jechałem bez zatrzymania do Raciborza, na przedmieściach którego postanowiłem
chwilę odpocząć. Od Ustronia miałem pomyślny wiatr w plecy i czas do punktu
kontrolnego w Złotym Stoku na to pozwalał.
Odpoczynek
trwał godzinę na zielonej łące przy czereśniowym sadzie, który bardzo mi pomógł
po tym, jak pomruki burzy i pierwsze krople podniosły mnie z tego miejsca.
Wiecie jak dobrze duża, mocno liściasta czereśnia chroni przed deszczem? Bardzo
dobrze chroni.
Ściana
deszczu w zasadzie nie zrobiła mi krzywdy, efekty wizualno-dźwiękowe były
pierwszej klasy i co najważniejsze – nie trwały długo.
Jak tylko
największy opadł przeszedł ruszyłem w drogę, bo po coś w końcu te błotniki ku
zdziwieniu innych wożę.
To nie było
koniec burzowych atrakcji, bo na horyzoncie było już widać kolejną, ale ona
dopadła mnie z kolei za Raciborzem. Wcześniej namierzyłem przystanek
autobusowy, ale kiedy próbowałem zamknąć oko, skoro już czekałem na jej
uderzenie, to po pierwszych kroplach okazało się, że ma on blaszany dach.
Spróbujcie zasnąć pod czymś takim :-)))
I ta burza
jednak szybko przeszła, więc i ja odpaliłem pojazd. Dodam, że przywitałem te
deszcze z radością, żadnej kurtki nie ubierałem, ochraniaczy na buty także – po
co, jak temperatura cały czas przekraczała +20 stopni. Kurtka to miała
zastosowanie nad ranem w Bieszczadach, kiedy to zjazdy odbywały się we mgle i
wtedy robiło się chłodno, czy też w innych, tego typu sytuacjach.
W
międzyczasie minął 1400 km trasy, do mety były 4 stówki, taki tam
Maraton Elbląski ;-)
Płaskiej Opolszczyzny miałem jeszcze ze 125 km, potem czekała Kotlina Kłodzka,
znana i lubiana nie tylko od strony ultra.
Krótka, ale
jakże dynamiczna noc w końcu się skończyła i zaczynał się czwartek, ostatni
pełny dzień maratonu.
W galerii
zobaczycie jabłkomat, gdzie zakupów nie zrobiłem, bo na 5 litrów soku z tych
pysznych owoców to jednak i miejsca, i ochoty nie miałem ;-)
Były za to
McD w Prudniku, menu śniadaniowe i poranna kawa. I to było dobre, chociaż tuż
obok był też Orlen. Prudnik to fajne
miasto :-)
Dalej były
Głuchołazy, przed którymi drogę krajową pięknie spowolniły dwa kombajny, za
którymi i ja sobie wygodnie pedałowałem. Nie pędziły one tak jak nowe traktory
po 50 km/h, a tak bardziej w granicach 30 km/h.
Nie trwało
to wiecznie i w końcu trzeba było się zmierzyć z blachosmrodami na DK 46 od
Otmuchowa do Złotego Stoku. Dużo ich było, miały tendencję do wyprzedzania ,,na
gazetę” więc z uwagą patrzyłem w lusterko i blokowałem pas, żeby tego nie robiły.
Kiedy na
obwodnicy Paczkowa pojawił się zakaz jazdy rowerami, to grzecznie zjechałem na
równoległą drogę, nieco dłuższą, żeby nie łamać zakazu i przez wieś Kamienica
dotrzeć do Złotego Stoku. Dlaczego piszę o tym drobiazgu? Bo za dobę miało się
okazać, że ten szczegół zapewni mi formalne zwycięstwo w RAP 1800 :-) Ale po
kolei …
Tymczasem
wybiła godzina 11 a ja byłem na punkcie kontrolnym w Złotym Stoku, umiejscowionym w
obiekcie noclegowym kopalni złota o nazwie Sport Kompleks. Od przekroczenia
limitu dobowego dzieliło mnie 36 minut, no ale zdążyłem.
O spaniu nie było
mowy, zresztą nie chciało mi się. Skorzystałem z prysznica, zjadłem dwa talarze
makaronu ze szpinakiem – rewelacja – chwilę porozmawiałem z Remkiem i kolegą
wolontariuszem.
Odkleiłem też taśmy fizjo z karku, bo już się odklejały (mijał
tydzień od ich założenia). Pamiętam, że
stwierdziłem iż nie będę gnał szaleńczo do Szklarskiej Poręby, żeby być o 11:36
na miejscu. O jakże się myliłem ;-)
Ze Złotego
Stoku zacząłem podjazd chwilę przez godziną 13, ale że przełęcz Jaworowa
schowana jest w lesie, to ta fatalna słonecznie godzina nie miała większego znaczenia. Łatwy podjazd
i zjazd do Łądka Zdrój poszły gładko i już leciałem do Stronia Śląskiego, gdzie
przed podjazdem na Puchaczówkę zafundowałem sobie mrożoną kawę i takie też
lody. Wiedziałem bowiem, że ten podjazd dla odmiany lasu nie ma prawie wcale …
Wspinaczka
trwała równą godzinę, a potem była jazda bez trzymanki po równym i z długimi
prostymi asfalcie. Tutaj zacząłem kalkulacje, że jak późnym wieczorem dotrę do
Kudowy Zdrój, to może przez 12 godzin zrobię ostatnie 150 km ;-)
I tak
kalkulując dotarłem do Międzylesia, skąd zacząłem wspinaczkę (przez chwilę z
buta) do Zieleńca, tak z 300 metrów w pionie na 40 km. Droga (Autostrada)
Sudecka to dobry i mniej dobry asfalt, którym na którym zaczynałem w roku 2008
podczas
Klasyka Kłodzkiego swoją ultra przygodę.
To także
kolejna sesja zdjęciowa z Remkiem i fotografem Zbyszkiem Myślińskim, pogawędka
o limicie i różnicy w medalu finiszera i zwykłego uczestnika. Remek był gotowy
ten zwykły dać mi już przed Zieleńcem, bo w sumie było wiadomo, że na metę to
ja już teraz dotrę, pytanie tylko kiedy? ;-)
Jak
usłyszałem tę propozycję, to jednak coś we mnie ,,pykło” i poczułem chęć
udowodnienia sobie, że ten denerwujący limit wypełnię.
Zobaczyliśmy
się jeszcze w Zieleńcu, gdzie bokiem przeszły opady deszczu i oczy można było
nacieszyć spektakularnym widokiem Kotliny Kłodzkiej i tęczy.
Stąd
zacząłem zjazd do Kudowy Zdrój, który od przełęczy Polskie Wrota prowadzi DK 8 i zawsze jest pięknym
przeżyciem. Żaden TIR nie ośmielił się mnie wyprzedzić.
W Kudowie
udałem się na kolację w znanej mi Cafe Domek, bardzo solidną kolację połączoną
z ładowaniem wszystkiego: telefonu, czyli nawigacji, lampek a nawet powerbanka
tak na wszelki wypadek. Tej nocy nic nie mogło zawieść poza mną ;-)
Byłem na
1641 km, meta była na 1806 km. Z Kudowy wyjechałem około godziny 22, miałem
13,5 godziny na pokonanie 165 km. W normalnych warunkach banał. Ale warunki nie
były normalne …
Jazda
zaczęła się wspinaczką na przełęcz Lisią, będącą częścią klimatycznej i bardzo
pięknej za dnia Drogi Stu Zakrętów. Teraz nie było sensu liczyć zakrętów, ani
podziwiać formacji skalnych przy drodze, tudzież Szczelińca Wielkiego,
najwyższego szczytu Gór Stołowych w pewnym oddaleniu od drogi.
Teraz trzeba
było jechać. Jechać i nie zasypiać tej drugiej bez normalnego spania nocki.
Droga Stu Zakrętów skończyła się w Radkowie, skąd ruszyłem na Tłumaczów i Nową
Rudę. Mozolnie zdobywałem kilometry, atakowałem się Kofactinem, jadłem sezamki,
żelki, wszystko żeby nie odpłynąć.
Były także nocne rozmowy Polaka z Polakiem,
czyli monolog :-)) Nie było jednak jednorożców na poboczu i rozmów z krzakami w
kształcie ludzi, także oceniłem że to jeszcze nie jest prawdziwy kryzys.
Jechałem więc.
Niebawem
zacząłem wspinaczkę do Głuszycy, miasta, które odwiedzam tylko na ultra i które
tylko raz, podczas
GMRDP 2019,
jechałem za dnia. Tam jest jakiś niekończący się podjazd przez miasto, który w
nocy wydawał się jeszcze dłuższy.
W końcu
dotarłem do skrętu na Unisław Śląski i zacząłem dalszą wspinaczkę. W Rybnicy
Leśnej poczułem, że mam dość i muszę się przespać, bo się zabiję. Zaległem na
przystanku autobusowym, spiąłem się z rowerem i zasnąłem. Teraz widzę na GSV,
że po drugiej stronie skrzyżowania stoi Dom Seniora Jantar. Może by wpuścili?
;-)
Obudzony
zostałem bynajmniej nie przez seniorów, ale przez ludzi jadących zapewne do
pracy w Wałbrzychu. Była godzina 5:26, pamiętam jak dziś, kiedy to ruszyłem w
pogoń za mijającymi nieubłaganie minutami. Byłem na 1706 km, do mety było 100
km i miałem na to 6 godzin 10 minut brutto. Po drodze do zaliczenia przełęcz
Kowarską i cały Karpacz pod górę z jakimiś małymi górkami w Podgórzynie.
No i się
zaczęło. Najpierw zjazd do Unisławia Śląskiego przez dalekie rogatki
Wałbrzycha, potem gonitwa w dół do Mieroszowa, stamtąd zapomniany podjazd w
kierunku Chełmska Śląskiego i remont drogi tamże, który przeleciałem, jakbym
miał rower MTB. Pierwszy raz w życiu nie zatrzymałem się przy sławnych domkach
tkaczy, ale mam już ich zdjęcia i za dnia, i w nocy, więc sobie darowałem :-)
Potem był
zjazd do Lubawki i wspinaczka dookoła Jeziora Sosnówka, dość stroma, już w
pełnym słońcu, męcząca i wkurzająca. Dalej została przełęcz Kowarska, po której
wiedziałem, że będzie ładny zjazd do Kowar, gdzie miałem nadzieję spotkać już
Koszmara na rowerze, który wakacje spędzał z rodziną w Jeleniej Górze.
Kowarska
poszła szybko, to nie jest długi podjazd, końcówki przełęczy jakby nie
poznałem, las zniknął …
Moment potem
byłem już w Kowarach – Koszmara w
Kowarach nie było – i ruszyłem na podbój Karpacza. Miasto znałem, bo kiedyś
podczas
majówki
tutaj zajrzałem z zamiarem ataku na przełęcz Karkonoską, ale wtedy leżał
jeszcze na niej śnieg..
Podjazd pod
świątynię Wang pamiętałem, nie wiedziałem jak wygląda odbitka na skocznię narciarską
Orlinek, także pod górę, a jak ;-)
Wspinając
się uświadomiłem sobie, że ja w sumie
jadę bez śniadania więc prawie nie zasiadając z roweru kupiłem w pączkarni dwa
ciepłe pączki, butelkę Pepsi i już mogłem dalej się wspinać.
Karpacz
opuściłem w granicach godziny 10:00, więc miałem dobre 90 minut i 30 km. Większość z góry albo przynajmniej
bez podjazdów – tak mi się wydawało. Nie dostrzegłem na mapie jazdy pod górę
przez Jagniątków i Michałowice na 10 km przed metą.
Uświadomił
mi to dopiero
Koszmar,
który czekał na mnie na rondzie w Podgórzynie Dolnym. No i teraz zaczęło się
wariactwo. Takiej końcówki ultramaratonu to nie miałem od czasu pamiętnego
MPP 2020, kiedy to pędziłem z doliny Dunajca na metę w Schronisku Głodówka w
Bukowinie Tatrzańskiej.
Nie był to
stromy podjazd, pchać nie musiałem, tyle że był długi, wydawał się niekończący,
kiedy wpatrywałem się w nawigację. Do tego doszła kontuzja karku – dokładnie to
samo, co zakończyło mój pierwszy MRDP w roku 2013. Od Karpacza w zasadzie nie
podnosiłem szyi, patrzyłem w dół. Wtedy przyczyną był mapnik na kierownicy i co
za tym szło, licznik na mostku, czyli pod złym dla mnie kątem patrzenia. Teraz
na mostku miałem zamontowany telefon z nawigacją, czyli też inaczej niż zwykle,
za blisko i pod złym kątem.
Jak w końcu
zaczął się wymarzony zjazd do Piechowic to zostawiłem Marcina i pognałem w dół.
W Piechowicach nieco za szybko pokonałem przejazd kolejowy, jeden z dwóch,
który był akurat placem budowy i pamiętam z niego tylko krzyki budowlańców i łyżkę
koparki nad swoją głową. No, szaleństwo po prostu :-)))
Za chwilę
pędziłem DK 3 w kierunku Szklarskiej Poręby Dolnej, gdzie należało skręcić na
metę w
Starej Piekarni. Jechałem sam, bo Koszmar gdzieś został przeze mnie zgubiony –
sorry Kolego, spieszyło mi się trochę ;-)
Zacząłem
podjazd od DK 3 w kierunku mety i sobie uświadomiłem, że nie wiem dokładnie,
gdzie to jest. To się nazywa sportowe podejście :-))))
Za chwilę
nie miałem już sił i ochoty pedałować, prawe kolano bolało jak cholera,
ścięgien nie czułem i ogólnie miałem dość. Rower prowadziłem chodnikiem pod
górę.
Zegarek
pokazywał 11:36, kiedy to wyłoniła mi się flaga RAP oznaczająca punkt
kontrolny, a dla mnie METĘ! Od razu
wsiadłem na siodełko :-))) Jak podaje monitoring, dotarłem na metę 3 minuty 47
sekund po upływie limitu 144 godzin (6 dób).
Na mecie
czekał Marcin z Joanną, był też Remek z wolontariuszką. Było mi gorąco, bardzo
gorąco, więc Joanna na moją prośbę oblała mnie całego szampanem ze szczególnym
uwzględnieniem głowy, a ja się przekonałem że alkohol i oczy to nie jest dobre
połączenie :-)
Był też czas
na zdjęcia z flagą Elbląga, którą pracowicie wiozłem ze sobą przez cały czas.
A co do
czasu ukończenia maratonu? Remek uznał za zasadne moje zgłoszenie, że na
wspomnianej wyżej obwodnicy Paczkowa, przed Złotym Stokiem, pojechałem objazdem
z uwagi na zakaz jazdy rowerami nadkładając w ten sposób kilometrów po drodze
gorszej jakości.
I tak to po
przeliczeniu, wyszło, że nie przekroczyłem limitu o … 29 sekund. 29 sekund! Jak
to mówi Endrju: ,,Płacę za imprezę, to i limit wykorzystuję do końca” :-)) Ja
akurat za RAP nie płaciłem, bo udział w tej imprezie otrzymałem w prezencie
urodzinowym od Roberta, ale wykorzystania limitu czasu możesz Andrzej ode mnie
się uczyć ;-)
W
międzyczasie, jak sędzia ogarniał losy mojego medalu finiszera i statuetki, ja
ogarnąłem siebie – przynajmniej próbowałem, bo jakakolwiek czynność była mocno
utrudniona. Zaczęła schodzić ze mnie adrenalina i bolało mnie w zasadzie
wszystko. Nogi, kolana, kark, porażone dwa palce lewej dłoni. I tylko spać mi
się nie chciało, jeszcze ;-)
Wziąłem
długi prysznic z biczami wodnymi, spojrzałem na łóżko, ale okazało się, że
zaraz trzeba zwalniać pokój, więc nawet jakbym chciał spać, to i tak nie tutaj.
Odpoczywałem więc na dworze w dobrym towarzystwie, niebawem zostałem
udekorowany i powoli zacząłem się zbierać na pociąg, aby pojechać do Szklarskiej
Poręby Górnej, poszukać noclegu na zaplanowane kilka dni normalnego urlopu :-)
Jazda
rowerem te parę km nie wchodziła w grę :-))) Absolutnie nie wchodziła, a pchać
mi się go nie chciało ;-)
Że jednak
przeoczyłem zjazd na stację Szklarska Poręba Dolna więc wylądowałem w
Piechowicach i stamtąd pojechałem do Szklarskiej Poręby Górnej.
Króciutka
podróż przebiegła z przygodami, bo zasnąłem w pociągu i konduktor obudził mnie,
jak wracał on już do Wrocławia ze Szklarskiej Poręby. To był niezły odjazd,
musiałem wysiadać awaryjnie, żeby nie dostać mandatu :-)))
W końcu
udało mi się dotrzeć do celu, znalazłem przyjemny pensjonat Kanion przy samym
deptaku (aktualnie remontowanym) w Szklarskiej Porębie Górnej i tam padłem do
łóżka. RAP 1800 dla mnie się oficjalnie skończył.
Podziękowania
1
. Roberto, przede wszystkim Tobie za
ten prezent, bo widzę, że wierzyłeś we mnie bardziej niż ja sam :-)
2. Marcinowi, Joannie i Iggy’emu za
kibicowanie na trasie, miłe powitanie na mecie i w Jeleniej Górze :-)
3. Rzeszom kibiców z Rowerowego Elbląga
i spoza niego za niesamowite wsparcie. Dzięki!
4. Remigiuszowi Siudzińskiemu i całej
ekipie za organizację z dużym rozmachem świetnej imprezy. Remek, znieś tylko te
limity pośrednie ;-)
5. Fizjoterapeucie Łukaszowi Sałamacha z
Elbląga za perfekcyjny taping przed maratonem.
6. Salonowi Serwisowi Rowerowemu WADECKI
z Elbląga za wzorowe przygotowanie Treka do tego wyzwania.
7. Miejskiemu Ośrodkowi Sportu i
Rekreacji (MOSiR) w Elblągu za promocję ultrakolarstwa w swoich mediach
społecznościowych.
8. Wszystkim nieznajomym ludziom,
których miałem szczęście spotkać w potrzebie na trasie.
Podsumowanie:
Po latach robienia życiówek z innymi i dla innych nadszedł czas na mnie
:-)) Mój rekord miał już długą brodę i pochodził z innej epoki, epoki o 11 lat
młodszej i został osiągnięty na kompletnie innym rowerze. Teraz rower był
znacznie lepszy, dedykowany wręcz takim wyczynom, tylko nie było wiadomo czy
silnik o 11 lat starszy udźwignie to wyzwanie. Sportowe wyzwanie, jakbym nie
czarował otoczenia wyrazem ,,turystyczne” ;-)
Na wielodniowych ultra nie sposób wszystko zaplanować, nie ma to większego
sensu, bo ilość zmiennych jest ogromna.
Najwięcej zależy od pogody, która jest coraz bardziej nieprzewidywalna i
w zasadzie tej nieprzewidywalności obawiałem się najbardziej.Tylko ogromnemu doświadczeniu i znajomości swojego organizmu zawdzięczam
fakt, że przetrwałem w tych upałach, odpuszczając kiedy trzeba, a cisnąc kiedy
było to możliwe.
Że jeszcze udało mi się zrobić trochę zdjęć to prawdziwy cud, no ale geny
turystyczne nie tak łatwo wyrzucić z siebie ;-)
Pamiętajcie, że RAP był dla mnie tylko etapem, treningiem w drodze do
celu jakim jest ukończenie Maratonu Rowerowego Dookoła Polski 2025 (MRDP),
imprezy której już 2x nie ukończyłem (2013,2017) i o której marzę od roku 2013.Z niej zresztą pochodziła wspomniana życiówka (1554 km) poprawiona teraz na
1865 km.
Podstawowym założeniem RAP było sprawdzenie, czy 6 dni po średnio 300
km dziennie (nocnie) jest dla mnie do przejechania. Bez zbytniego oglądania się
na te dobowe limity.
Na MRDP do przejechania
będzie 3200 km w limicie 240 godzin (10 dób).Po tej wyrypie nabrałem przekonania, że MRDP to już nie jest porywanie
się z motyką na słońce. Dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna,
więc i tutaj się pocieszam, że górski odcinek MRDP jest nieporównywalnie
łatwiejszy niż RAP-owy.
A że będzie 1400 km więcej – cóż, czymś się muszę
pocieszać! :-)))
Oby tylko dowieźć siebie i formę do sierpnia
2025!