Ten blog rowerowy prowadzi MARECKY z miasta Elbląg.
Mam przejechane od 1995r. 284.763 kilometry, czyli właśnie po raz siódmy okrążyłem równik :-).
Pomykam po drogach i dróżkach z prędkością 20.92 km/h i tak jest OK.
Więcej o mnie.
Film dzięki uprzejmości Łukasza Jatkowskiego (LUKE_HS). Pierwszy film z ultra na którym mnie widać :-))
Po wybornie przespanej nocy ruszyliśmy z Markiem do lokalnej
piekarnio-cukierni na śniadanie. Ten patent miałem sprawdzony już dwa lata temu, teraz tylko było widać, że co
najmniej kilku innych bikerów także wpadło na pomysł śniadania w tym miejscu.
Jedząc sobie konkretne śniadanie złożone z oferty lokalu
oraz wczorajszych zakupów w Polomarkecie (owsianka, bakalie, ser żółty, jogurty)
nawiązaliśmy kontakt z elbląskimi kibicami, którzy zarywając nockę dotarli o
poranku na Hel, żeby pokibicować nam przy starcie oraz zrobić wspólnie początkowe
kilometry. Tak jakoś jednak wyszło, że
dotarli do piekarni, kiedy my już byliśmy pod … latarnią morską, w punkcie
startu MPP. Może i dobrze, bo byśmy tam tłum zrobili a to w dobie pandemii nie
jest dobre.
Tak więc spotkaliśmy się z elbląską ekipą pod latarnią
morską na Helu i w spokoju – powiedzmy, że w spokoju – czekaliśmy na start. W
międzyczasie odbył się montaż lokalizatorów GPS, dzięki którym mogliście nas
widzieć na mapie trasy MPP.
Niebawem pojawił się radiowóz policji, słowo wstępne
wygłosił jeden z orgów i zaczęło się końcowe odliczanie. Formuła organizacyjna
MPP przewiduje od pierwszej edycji jazdę
całego peletonu w eskorcie policji przez cały Półwysep Helski, czyli z wykorzystaniem
dróg w sposób szczególny i samodzielną
jazdę od Władysławowa, już w zgodzie z zapisami kodeksu drogowego.
Tematem dyskusyjnym była zawsze prędkość peletonu podczas tego
przejazdu, która miała być zbliżona do 25 km/h, ale pamiętam, że w roku 2018
oscylowała przy 30 km/h. Dla jadącego na MTB to przepaść ;-). W tym roku było znacznie
lepiej, jeszcze na ostatniej prostej przed Władysławowem widziałem grupę przed sobą – w roku 2018 od Jastarni jechałem już tylko przed karetką
pogotowia.
We Władysławowie pożegnali się ze mną kibice, poza Mariuszem
, który planował jazdę do Kwidzyna, będącego-bagatela na 260 km trasy MPP.
Dziękuję Wam jeszcze raz za obecność i zarwanie nocki, której zarywać wcale nie
musieliście :-)
Policja doprowadziła nas do ścieżki rowerowej za
Władysławowem i tam zakończyła się och eskorta. Teraz należało podzielić się na
przepisowe, maksymalnie 15 osobowe grupki, co wiejący prosto w twarz wiatr i pierwsze hopki doskonale ułatwiły.
Za Władkiem pobocza zaroiły się od stojących rowerzystów ,
którzy zatrzymali się w wiadomym celu.
Widać, woleli tego nie robić w trakcie jazdy kolumny za radiowozem, bo
wtedy peletonu już by nie dogonili ;-)
Wspólne kilometry z Mariuszem - Marek w tym czasie pędził gdzieś w szpicy
maratonu – zakończyły się dość szybko, bo w okolicach Krokowej już zaczęły się między
nami dziury, a po zjeździe do Jeziora Żarnowieckiego straciłem Mario z
oczu.
Za to moim oczom ukazał się krótki
odcinek testowy drogi, na którym asfalt wymieszano z tworzywem sztucznym i
nawierzchnia przypominała nieco gąbkę. Opony 1,1 zauważalnie mi się w tym
zapadały. Na szczęście test nawierzchni wyciszającej ruch samochodowy nie był
długi i po minięciu gigantycznych rur elektrowni szczytowo-pompowej ,,Żarnowiec”
rozpocząłem pierwszy konkretny podjazd do Kaszubskiego Oka.
Górka dobrze mi
znana, z maksem na poziomie 12% wprowadziła mój oddech na maksymalne obroty i
lekko przeraziła rowerowe małżeństwo Koseskich, gdyż jak stanąłem na szczycie dać
ulgę mojemu pęcherzowi, to Marcin pytał się, czy wszystko jest OK. Było wszystko
w jak najlepszym porządku :-)
Z tą parą miałem okazję jeszcze kilka razy się widzieć na
dalszych kilometrach maratonu, w tym podczas wspinaczki na przełęcz Knurowską, ale o tym potem.
Tymczasem zbliżało się Luzino i podobnie jak w roku 2018
tutaj znowu był jakiś objazd. Kierując się znakami objazdu dotarłem do DK 6 i w
strumieniu samochodów dotarłem do skrzyżowania na Luzino. Tutaj zobaczyłem, że
niepotrzebnie nadłożyłem km, bo bardziej świadomi sytuacji bikerzy lecieli
przez krótki, jak się okazało, plac budowy. Mogłem i ja z moją Rebą na
pokładzie :-)
Za Luzinem rozpoczęła się już konkretna wspinaczka na
Kaszuby, które podczas tej edycji mieliśmy okazję poznać lepiej. Tutaj bowiem orgowie
MPP postanowili znaleźć km brakujące do przekroczenia 1000 km tego rocznej
edycji. Krążenia i zbierania km oraz
przewyższeń było więc co niemiara. Plusem takiego planowania trasy był fakt, że
wiatr z kierunków południowych nie był tak cały czas w twarz, a nawet czasami
pomagał skoro jechaliśmy i na wschód, i na zachód, a i na północ przez chwilkę
też.
Zbliżała się pora obiadu, więc kiedy Wojtek Łuszcz ujawnił
,że też czegoś w tym stylu poszukuje to połączyliśmy siły i po pięknym zjeździe
do Chmielna zaczęliśmy w tym kaszubskim kurorcie szukać stosownego obiektu.
Obiekt to był i to niejeden, tylko że każdy z nich przeżywał oblężenie i na
obiad trzeba by było przeznaczyć sporo czasu. Czasu, którego za dużo nie było
;-).
Dlatego też pojechaliśmy dalej, a kiedy Wojtek mi odjechał
zatrzymałem się w Brodnicy Górnej, przed Złotą Górą, w Karczmie Philipp’a.
Żurek i pomidorowa konkretny makaron na II danie podlany piwem 0%. Można było
dalej zdobywać kaszubskie hopki.
Dobre jedzonko uśpiło moją czujność nawigacyjną i zaraz za Złotą Górą zamiast zjechać do
Brodnicy Dolnej, ja kontynuowałem jazdę pod górę w kierunku wsi Maks i Przewóz.
Po drodze fotografowałem piękne widoki kaszubskich jezior. Ta turystyka kiedyś
mnie zgubi ;-) Jak się zorientowałem, że ekran komórki mówi mi coś innego niż
ja myślę, miałem już 4 km w gratisie,
czyli w sumie 8. Pięknie, chociaż oczywiście mogło być gorzej!
Zarządziłem więc w tył na lewo, a za chwilę miałem też
telefon od syna : Ojciec, źle jedziesz! :-) Tak to wróciłem na właściwą trasę i
kręciłem dalej. Niebawem dotarłem do Somonina, korzystając chwilowo z dobrej
drogi rowerowej mającej lepszy asfalt niż jezdnia. Za Somoninem w zasięgu
wzroku pojawił mi się na podjeździe do Egiertowa lokalny biker, który chciał
powalczyć na podjeździe, ale na tym km maratonu to ja miałem jeszcze mnóstwo
sił …
W Egiertowie nie korzystałem z Orlenu, tylko znaną z innych
wycieczek drogą do Przywidza dotarłem do tego szykującego się do snu
miasteczka, zderzając się za nim z
krótką, soczystą ścianką wyjazdową. Znak pokazywał 11%, ale mój licznik
był innego zdania i pokazał 9 procentów.
Powoli opuszczałem Kaszuby a wjazd do Skarszew oznaczał
wjazd na Kociewie. W Skarszewach powstaje Orlen na miejscu innej stacji paliw,
a tymczasem moja uwaga skupiła się na ,,Aniołku” :-). Szczegóły w galerii.
Rozpoczęła się pierwsza nocka w trasie, oświetlenie poszło w
ruch, ciuchy nie bardzo bo ciepło było przyjemnie. Za Skarszewami licznik
powinien wskazać mi 200 km, no ale ja je miałem już nieco wcześniej.
Wstępny plan na maraton zakładał postój na Orlenie w
Starogardzie Gdańskim, ale że nie odczuwałem takiej potrzeby to i jechałem
dalej. W ten sposób kilka osób za mną się znalazły, bo niebawem zaczęły mnie
wyprzedzać. Ja wiedziałem, że zatrzymam
się w moim rodzinnym Kwidzynie (nigdy nie piszcie i nie mówcie – Kwidzyniu ;-),
na Orlenie wyjazdowym.
Po drodze był Pelplin z dalej nie iluminowaną bazyliką,
jazda pustą DK 91 do Gniewu i wspinaczka do Betlejem, żeby zobaczyć światła Kwidzyna na drugim brzegu wiślanej
doliny. Czekał też fajny zjazd na nowy most nad Wisłą i delikatna ścianka
wjazdowa od Marezy. Wszystko dobrze
znane.
Na kwidzyńskim Orlenie zamówiłem kawę, burgera – taki miałem
kupon promocyjny :-) i postanowiłem
doładować komórkę. Gniazdka w ławkach
nie działały, więc dałem telefon sprzedawczyni,
która zgodziła się doładować go na zapleczu. A sam ruszyłem w konsumpcję.
Po dobrych 40 minutach jedzenia, picia i odpoczynku poprosiłem o telefon. Włączyłem
, spojrzałem i poczułem jak robi mi się gorąco.
Bateria dalej pokazywała 35% naładowania! Tyle ile było, jak dawałem do
ładowania.
Rad nierad, ruszyłem dalej, bo dalsze siedzenie na stacji
zakończyłoby się na pewno naładowanie telefonu, ale jeszcze szybciej
moim snem. Wszak była już północ z soboty na niedzielę. A o północy to się na
ogół śpi ;-)
Podjąłem próbę ładowania telefonu z powerbanka, ale jak to u
Murphy’ego – jak coś może nie działać, to działać nie będzie. Kwestią czasu
było więc, kiedy nie będę wiedział jak jechać.
Trasy nie uczyłem się na pamięć, uznając że i tak nie zapamiętam tych wszystkich
zawijasów i wywijańców. Map papierowych też
tym razem nie wziąłem, walcząc skutecznie z nadwagą bagażu.
Tymczasem jechałem na Kisielice, te okolice to Kraina Kanału
Elbląskiego i są mi znane. Ale po 300 km nazwy już mi nic nie mówiły.
Pojezierze Brodnickie leży zbyt daleko od Elbląga, aby dobrze je poznać. Zanim komórka zgasła wynotowałem sobie co większe
miejscowości, przecięcie z drogą krajową nr 15 i główne zwroty kierunku jazdy.
Czegoś takiego jeszcze nie było! To zupełnie nowe doświadczenie.
Jakim cudem przetrwałem nockę bez grubej skuchy nawigacyjnej
pewnie nigdy się nie dowiem, ale w końcu zmusiłem powerbank do współpracy z
telefonem i mogłem znowu normalnie nawigować.
Akumulator spoczywał w kieszeni nerki, a telefon na kierownicy. Wszystko
łączył kabelek, który mogłem łatwo zerwać nieumiejętnie zsiadając z roweru.
Prawdziwy cyrk :-)
Tymczasem wiatr zaczął coraz bardziej sprzyjać, a
przynajmniej nie przeszkadzać i temperatura szybko przekroczyła 20 stopni.
Kremu do opalania to ja nie miałem, a obawiając się słonecznych
poparzeń nie zdjąłem nogawek. I tak nieco się przegrzewając dotarłem do Sierpca,
wcześniej odnotowując dobę w trasie i zaledwie 380 km trasy (faktycznie ponad 10 km więcej). Słabiutko.
W Sierpcu lokalny klub rowerowy Dynamo zorganizował punkt
cateringowo-wypoczynkowy dla uczestników MPP. Miałem przeczucie, że na mnie to
już nikt nie czeka ( była godzina 11), no i przeczucie mnie nie myliło. Ciężko
się dziwić, ale jednak na chwilę rozmowy z Jarkiem Krydzińskim liczyłem.
Przeleciałem zatem przez Sierpc i skierowałem się na Płock w
którym, jak wynikało ze wskazań zegarka, trzeba będzie zjeść obiad. Potężniejące z każdym kilometrem instalacje
Orlenu robiły niezłe wrażenie, zwłaszcza, że były dokładnie na wprost kierunku
jazdy. Dym z rafineryjnego komina tworzący gotowe chmury wskazywał, że wieje
dokładnie z zachodu.
W Płocku skierowałem się na Stare Miasto, słusznie przypuszczając,
że tutaj nie będę miał najmniejszych problemów z dobrym, rowerowym obiadem. I
tak też było, zaparkowałem przy ogródku Pizzerii Presto i - nomen omen - szybko, miałem przed sobą potężny makaron z
łososiem, solidną sałatkę i zimnego Lecha 0% rzecz jasna. Całemu obiadowi nie dałem rady, więc makaron trafił
do opakowania, a ja do Hotelu Starzyński, bo uznałem, że godzina 15 będzie dobra na nocleg :-). Byłem
zmęczony upałem, elektronikę należało naładować a nogom dać odpocząć. Nie miałem
gwarancji, że dalej znajdę jakiś sensowny nocleg tuż przy trasie, a tutaj stał
hotel 200 metrów ode mnie.
Wbiłem się więc do pokoju i już po chwili spałem snem
niemowlaka, ustawiając sobie wcześniej budzik na godzinę 19:30.
GALERIA (z opisem, opowiadaniem i wspomnieniami też)
Druga edycja
maratonu dookoła dawnego województwa elbląskiego została przeprowadzona na
mniej turystycznej, a bardziej odzwierciedlającej kształt województwa trasie.
Czyli jechaliśmy bliżej jego granic niż to było w roku 2019. Dystans maratonu
uległ w ten sposób nieznacznej redukcji, ale że jechaliśmy w odwrotnym niż rok
temu kierunku, to wszystkie podjazdy i hopki wystąpiły w drugiej części
maratonu. A to układ trudniejszy fizycznie niż podjazdy robione ,,na świeżo’’.
Startowy
piątek, 10 lipca, obfitował w emocjonujące wydarzenia pogodowe, zwłaszcza
ulewne deszcze i alarmujące komunikaty RCB o burzach z gradem. Niektórzy z Was
wyrażali obawy w związku z tą sytuacją, ale ja byłem dziwnie spokojny. Cztery
serwisy meteo utwierdzały mnie, że około 19 powinno się zacząć przejaśniać.
Stąd i mój spokój :-).
Tak też
faktycznie było, więc o godzinie 20:05 liczna, 14 osobowa grupa bikerek i bikerów
ruszyła spod katedry św. Mikołaja w gasnący powoli dzień. Wcześniej był czas na
krótkie wypowiedzi dla Elbląskiej Gazety Internetowej Portel i pamiątkowe zdjęcia.
W ruszającej
grupie nie wszyscy mieli zamiar zmierzyć się z całym dystansem maratonu;
niektórzy chcieli sprawdzić się podczas jazdy nocą, jedna osoba kręciła do
Pasłęka, kilka towarzyszyło nam do Wisły. Niemniej, większość podjęła walkę z
dystansem, drogami i własnymi słabościami. Po starcie szybko utworzyły się dwie
grupy, tzw. ścigantów i jadących wolniej. W tej pierwszej byli: Marcin B.,
Marcin K., Karol, Mariusz i lekko nieopatrznie Mateusz.
Prym w
drugiej wiodły rowerzystki Sylwia, dla której to była już trzecia! jazda dokoła
województwa i Magda, debiutująca na tej trasie. Wydaje się niemożliwe, że Sylwia
jechała po raz trzeci, skoro były tylko dwie edycje maratonu, ale po pierwszej
nieudanej próbie, jeszcze w zeszłym roku pokonała trasę maratonu podczas próby
drugiej. Taka niecierpliwa :-) Z dziewczynami kilometry kręcili Leszek, Robert W., Andrzej, Krzysiek i potem Mateusz. Kibicami w początkowej fazie byli Piotr,
Robert K. i Henryk.
Wiatr
sprzyjał nam w początkowych kilometrach i momentami pędziliśmy z prędkościami
ponad 30 km/h. To było dobre tempo podczas krótkiej wycieczki na Mierzeję
Wiślaną, ale na dystansie 400+ już niekoniecznie. Dlatego też zacząłem studzić
,,gorące głowy’’ i stopniowo zwalniać tempo grupki. Temu celowi służył też
pierwszy dłuższy postój na Orlenie w Stegnie, gdzie uzupełniliśmy zapasy
jedzenia i picia. Do Mikoszewa dotarliśmy zgodnie - a nawet 2 minuty przed - z
harmonogramem (22:30), który rozpisałem w celu orientacji zawodników, jak
należy jechać aby zrobić trasę w limicie 24 godzin.
Skręt w lewo
ustawił nasza jazdę wzdłuż Wisły i wiatr w tym momencie na dobre 100 km przestał
nam sprzyjać. Do tego nastała ciemna, pochmurna żuławska noc i to był pierwszy
sprawdzian hartu ducha maratonowej ekipy. Sprawdzian zdany celująco :-)
W Palczewie
zatrzymaliśmy się na krótki postój przy wiatraku, którego tylko zarys było
widać przez drzewa. Dostrzegliśmy jednak, że jedziemy po Wiślanej Trasie
Rowerowej, czyli części EuroVelo 9. Nie wymagało to jednak wspinaczki na wały
Wisły.
Momenty w
których zbliżaliśmy się do potężnych obwałowań królowej polskich rzek było
miłe, bo wtedy wysokie wały dobrze izolowały nas od niezbyt silnego – jak to na
ogół w nocy bywa – ale jednak upierdliwego wiatru. Niebawem przejechaliśmy DK22
w Kończewicach i rozpoczęliśmy jazdę w kierunku Piekła i Białej Góry.
Niespodziewanie – co niezbyt dobrze o mnie świadczy, jako twórcy trasy ;-) - za
Mątowami Małymi pojawiła się droga z betonowych płyt ,,jumbo’’, które jednak
były nowe i równo ułożone nie stanowiły problemu dla cienkich opon niektórych
rowerów jadących maraton.
Dużo
większym problemem była jazda po mocno sfatygowanym asfalcie w Rezerwacie
Przyrody ,,Las Mątawski’’, który już rok temu straszył nas za dnia, a teraz
pokonywaliśmy go w nocy. Na szczęście 4 km odcinek specjalny nie spowodował
żadnych strat.
Potem była
Biała Góra ze swoim stylowym węzłem hydrotechnicznym, któremu sporo urody
przydałaby iluminacja. Tej jednak nie uświadczyliśmy w tym zabytkowym miejscu i
w mieszające się wody Wisły i Nogatu oraz śluzy i wrota popatrzyliśmy sobie w
lekkim świetle księżyca. Był też czas na odpoczynek.
Za Białą
Górą pojawiły się światła Kwidzyna, miasta i celulozy, zlokalizowane na wysokim
brzegu wiślanej doliny, której dołem podążaliśmy. Stopniowo przybliżaliśmy się
do nich, mijając po drodze nowy most przerzucony nad Wisłą i całkiem ładnie
iluminowany. Trasa prowadziła przez Marezę z której widać było z bliska zamek w
Kwidzynie. Do samego miasta nie wjeżdżaliśmy, skierowaliśmy się na Nebrowo
Wielkie z którego obejrzeliśmy sobie widoczną w jaśniejącym coraz bardziej
nieboskłonie panoramę Nowego, położonego po drugiej stronie Wisły.
To był też
kolejny odpoczynek, podczas którego pewne kłopoty zgłosiła Magda. Chłód poranka
dał się jej we znaki, godzina przed wschodem słońca charakteryzuje się
najniższą temperaturą, a na Żuławach dochodzi do tego jeszcze wszechobecna wilgoć.
Na szczęście miała ze sobą dodatkową odzież, która się bardzo przydała a jak do
tego otrzymała jeszcze wsparcie mentalne i żywnościowe kłopoty okazały się do
przezwyciężenia :-). Tak hartuje się stal ;-).
Za Nebrowem przez Okrągłą Łąkę –
gdzie wszystkie łąki są prostokątne lub kwadratowe - zaczęliśmy wydostawać się
z wiślanej doliny i Żuław Kwidzyńskich. Czekała nas spokojna, 1-2 procentowa,
kilkukilometrowa wspinaczka do Gardei położonej już na Pojezierzu Iławskim.
W niej Robert narobił nadziei na
ciepłe śniadanie informując, że lokalna stacja benzynowa przy DK55 jest
otwarta. Otwarta niestety nie była i zostaliśmy ze swoimi zapasami i wizją
śniadania w Kisielicach. Była bowiem godzina 5 rano i nie było możliwości, aby
jakiś sklep był już czynny.
Do Kisielic droga prowadziła z
góry i pod górę, obsadzona była drzewami i jechało się przyjemnie. Ruch
samochodowy nie istniał, nawierzchnia była równa i kilometry łykało się
sprawnie.
I tak to dotarliśmy do Kisielic
(200 km), gdzie na lokalnym Lotosie ujrzeliśmy… brak hot-dogów, brak zapiekanek
i brak czegokolwiek ciepłego za wyjątkiem napojów. Dobre było i to, więc kawa,
herbata została zamówiona, napoje wlane do bidonów i tyle było ze śniadania.
Wyjeżdżając z Kisielic
najechaliśmy na sklep POLOmarket, który okazał się już otwarty i to on zapewnił
nam śniadanie na trawie, a bardziej
polbruku. Polo market-mój ulubiony – cytując klasyka :-))
Ponad godzinny pobyt w
Kisielicach (6:00-7:20) zdemolował grafik gwarantujący dotarcie na metę w ciągu
24 godzin i nie udało się tego już nadrobić pomimo znowu sprzyjającego wiatru –
aż do samego Lelkowa. Teraz należało się skupić, aby jak najwięcej osób
startujących ukończyło maraton i dotarło do Elbląga o własnych siłach.
Niebawem dotarliśmy do Susza,
przez który przejechaliśmy bez zatrzymania. Podążałem w grupie z Robertem, Andrzejem, Magdą i Leszkiem. W
Kamieńcu Suskim poczekaliśmy na resztę grupy, czyli Sylwię, Krzyśka i Mateusza
przed dawnym pałacem rodu von Finckenstein. Dawny ,,wschodniopruski Wersal’’
jest jedną z atrakcji turystycznych na trasie MDDWE, chociaż to ruina.
W Kamieńcu rozstał się z nami
Mateusz, który zaczął mocno odstawać na pagórkowatej trasie odczuwając skutki zbyt szybkiej jazdy na początku,
nocki w siodle i niezbyt dopasowanego roweru. Planował jazdę do Malborka na
PKP, ale wybiłem mu z głowy takie herezje , tym bardziej że do Elbląga przez
Dzierzgoń była prawie taka sama odległość. Dostał namiary na pierogarnię w
Dzierzgoniu – nie wiem czy z niej skorzystał – i ruszyłem w samotną pogoń za
resztą grupy, która nie była łaskawa poczekać na orga ;-).
Dogoniłem ich przed Starym Dzierzgoniem
i tak do wiaduktu w Myślicach tasowaliśmy się na hopkach krainy Kanału
Elbląskiego. Momentami robiło się ciepło, kiedy słońce wchodziło zza chmur, a
według prognoz miało nie wychodzić. Że nie wziąłem w związku z tym kremu
przeciwsłonecznego, to i ze zdejmowaniem nogawek zupełnie się nie spieszyłem –
nie zdjąłem ich aż do mety :-) Długi rękaw miałem zaś od samego początku.
Na zjeździe przy pochylni Kanału
Elbląskiego Buczyniec ustanowiłem rekord prędkości 46 km/h na oponach
szerokości 2,1. Szum szedł okrutny ;-)
Niebawem dotarłem do Pasłęka,
gdzie na Orlenie był kolejny postój cateringowy całej grupy. Tutaj też
pożegnaliśmy się z Andrzejem, który po pokonaniu około 270 km zgodnie z planem
udał się oddać obowiązkom rodzinnym.
Zaś nasza wesoła ekipa rozpoczęła
wspinaczkę w kierunku Warmii, której górek i hopek obawialiśmy się najmocniej.
No, może poza finiszem przez Wysoczyznę
Elbląską :-). Na odcinku do Wilcząt
miałem okazję obserwować pracę w korbach Magdy, która miarowo i z kadencją w
okolicach 90 obrotów na minutę – z nudów
sobie policzyłem :-) – zdobywała po kolei kolejne metry przewyższeń. Tak dobrze
jej szło, że nie próbowałem jej dogonić, aby niepotrzebną gadką nie rozpraszać.
W Wilczętach ponownie uformowaliśmy się w pięcioosobową całość i już do
przedmieść Ornety tak dotarliśmy.
W Ornecie zaplanowałem obiad z
którego wypisał się Krzysztof, najedzony wcześniej. Poprowadziłem grupę do
restauracji Hotelu Pruskiego, gdzie kiedyś w drodze na Pierścień 1000 Jezior
jadłem smakowity makaron. Tym razem nie było to nam dane z powodu … stypy,
która sprawiła, że restauracja nie przyjmowała żadnych zamówień. To był
problem, bo na słodyczach i jakichś bułkach cały czas jechać nie można.
Udaliśmy się zatem do
certyfikowanego hotelu z restauracją „Cztery
Pory Roku”, mającego status Miejsca Przyjaznego Rowerzystom (MPR) szlaku
GreenVelo, który nakarmił nas makaronami, schabowymi, piwem 0% i kawą. I teraz
można było rozpocząć wspinaczkę w górę mapy i pod górę faktyczną :-).
Odcinek do Pieniężna minął jakoś
bez większej historii, chociaż po obiedzie senność zaczęła mnie ogarniać, ale
to jednak ja ogarnąłem senność. Za to odcinek Pieniężno-Lelkowo, który rok temu
był jechany w nocy, teraz zdumiał mnie delikatną, ale jednak 11 km wspinaczką.
Co zakręt to było pod górkę!
Grupa znowu się porwała, a
punktem zbornym stał się sklep w Lelkowie na skrzyżowaniu dróg. Ekipa zamówiła
lody, ja uzupełniłem po raz ostatni już bidony i zaczęliśmy jazdo-walkę z
wiatrem, który na odcinku do Żelaznej Góry nieźle nas potargał.
Odcinek od Lelkowa do samego
Elbląga przywołał wspomnienia MRDP z
roku 2017, kiedy to podróżowałem tą trasą w przeciwnym kierunku. Tymczasem
zajrzeliśmy na nieczynne przejście graniczne w Gronowie, żeby funkcjonariusz
Bartek wyjaśnił nam, dlaczego jest zamknięte ;-). Zamiast Bartka wyszła z budki
jego znacznie ładniejsza zmienniczka i powiedziała nam, co i jak :-).
Postój w Braniewie na Orlenie
wykorzystałem na wykorzystanie drugi raz kuponu: ,,gorący napój 420 ml i lód
Magnum’’. Połączenie na początku jazdy wydawało mi się dość irracjonalne, bo po
co się schładzać gorącą kawą w lipcu? Ależ że od upału byliśmy daleko, kalorie
były potrzebne a taki lód to niezła bomba, no i lepiej było już nie zasypiać na
czekających zjazdach to i kawa weszła gładko.
Pobyt na stacji nieco się
przedłużył, bo Roberto wymienił dętkę w przednim kole i już był gotowy do
jazdy, kiedy to Leszek zastosował swoje patenty co poskutkowało wykręceniem
wentyla presta, zablokowaniem kompresora na stacji, ponownym pompowaniem i
powrotem do … starej dętki z minimalną nieszczelnością, która do samego Elbląga
nie wymagała pompowania. No, ale na zjazdach już się Robert nie rozpędził.
Przez głowę chodziło mi, żeby
dziewczynom ułatwić życie i od Kadyn puścić je dołem, przy Zalewie Wiślanym, do
Nadbrzeża, żeby ominęły największe podjazdy. Spojrzały na mnie w stylu:
,,Kpisz, czy o drogę pytasz’’ i już się więcej z tego typu pomysłami nie
wychylałem :-)). Oczywiście pojechały
górą.
Tymczasem w końcu opuściliśmy
Braniewo i remontowanym odcinkiem DW 504 dotarliśmy do Fromborka. Przed nim
czekał na nas kibic Piotr, który był z nami na początku maratonu i teraz dociągnął się z nami na jego metę. Dzięki za wsparcie!
Końcówkę trasy próbowaliśmy
kręcić razem, ale było to już bardzo trudne.
Także każdy jechał swoim tempem, w grupie spotkaliśmy się pod dębem
Bażyńskiego w Kadynach i w Suchaczu, gdzie Leszek mieszka i tam go
pożegnaliśmy. Tuż przed podjazdem wyjazdowym na Elbląg – wiedział, kiedy się
rozstać ;-).
Na tym nielubianym wzniesieniu
po raz pierwszy użyłem małej tarczy korby, bo już mi się nie chciało cisnąć. I
tak to sobie kręciliśmy młynki, aż ta ostatnia górka została za nami. Teraz
czekał nas szybki zjazd do Kamionka Wielkiego i kilkanaście ostatnich km znowu
po Żuławach Wiślanych.
Tutaj nie zważając na wiejący
,,w mordewind’’ gnaliśmy na metę jak konie do stajni co siano poczuły. Ostatni
postój to rampa na skrzyżowaniu Mazurska/Odrodzenia, gdzie Roberto odbił do
siebie nie męcząc już opony ponad miarę, a pozostali domknęli okrążenie
województwa elbląskiego pod katedrą św. Mikołaja na Starym Mieście. Czyli tam,
gdzie wszystko 25 godzin i 39 minut temu się rozpoczęło. Byliśmy na mecie!
Pożegnalna fotka zakończyła tą
ciekawą wycieczkę, elbląskie grono ultra ponownie się powiększyło i jest w nim
coraz więcej dziewczyn – teraz doszła Magda. Tak, na marginesie, liderem płci
pięknej w Elblągu jest Marta – bikerka, która kilka dni temu pokonała 1200 km Maratonu
Wisła. Liczę, że kiedyś zaszczyci nas i na asfaltach MDDWE. Dziewczyny na
rowery!
Ekipę ścigantów poproszę o
podanie, w jakiej kolejności przybywaliście na metę – bo nie była to jedna
grupa, jak słyszę i widzę ;-)
Dziękuję Wam wszystkim za
obecność, trud włożony w pokonanie niełatwej przecież trasy i wspólne kręcenie
przez tyle godzin. Finiszerom w limicie czasu gratuluję utrzymania wysokiego
tempa jazdy i reżimu postojowego. Wahającym się i tym co się nie udało mówię –
za rok zrobimy MDDWE po raz trzeci. Trenujcie :-)
Dzień zaczął się od złamania prętu siodełka, które trochę lat już miało. Konkretnie 4. A że i nierówności niemało zaliczyło, to i miało prawo umrzeć. Poddałem się fitingowi o nazwie Id Match przeprowadzonego rękami Mariusza ze sklepu KM Bike. Zmierzył mnie szybko i bezboleśnie i po minucie wyszło, że mam d... w rozmiarze L2 :-). Stosowne siodło Selle Italia NOVUS wisiało akurat na wieszaku, cenę też miało mocno promocyjną, więc równie szybko trafiło na sztycę Bocasa. Dzięki Mario za szybkie działanie.
Potem już bez przykrych niespodzianek pojechałem na ostatni akord maratonu dookoła województwa elbląskiego, obejmujący wręczenie 12 pamiątkowych certyfikatów i 12 odznak PTTK ,,Rajd kolarski dookoła województwa elbląskiego'' dla finiszerów oraz 3 wyróżnień za wytrwałość. Certyfikaty przygotował Roman Olszewski, za co mu niniejszym jeszcze raz bardzo dziękuję.
Odznaki zawdzięczamy Leszkowi Marcinowskiemu, prezesowi elbląskiego PTTK, który niestety nie mógł się dzisiaj z nami spotkać. Na tym specyficznym afterparty ustaliliśmy demokratycznie, że druga edycja maratonu odbędzie się w przyszłym roku na trasie odwróconej w stosunku do tegorocznej. Czyli zaczniemy od łatwych Żuław, aby skończyć na pagórkach Warmii i bolesnym wyjeździe z Suchacza :-)
Na zakończenie odprowadziliśmy Sylwię do Karczowisk Górnych, robiąc w ten sposób krótkie latareczki. Ja zaś zapoznałem nowe siodełko z żuławskimi wertepami. Chociaż nie do końca - w Raczkach Elbląskich położono już nowy asfalt na całej długości wsi!
Idea przejechania trasy dookoła dawnego województwa elbląskiego
narodziła się po uzyskaniu informacji z elbląskiego oddziału
PTTK, że taka trasa powstała i jest nawet odznaka za jej pokonanie.
To było gdzieś tak z dwa lata temu. W zeszłym roku kolega Wojtek
zrobił ją etapami a ja już wiedziałem, że z braku czasu trzeba
będzie pokonać dystans w trybie non-stop. Teraz od pomysłu
należało przejść do fazy realizacji.
Na miejsce startu
jechałem już lekko zaniepokojony, ile to z tych 60 osób, które
wykazały zainteresowanie maratonem na Facebooku zdecyduje się
faktycznie stawić na Placu Słowiańskim. Miałem bowiem wrażenie,
że sporo osób klikało odpowiedni przycisk nie dostrzegając, że
to wycieczka na dystansie 447 km a nie 44 km ;-)
Plac Słowiański o
godzinie 20:00 pusty oczywiście nie był, ale kręcący się w
okolicy ludzie mieli także związek z trwającymi Dniami Elbląga,
sporo osób było też w roli kibiców, obserwatorów i zwykłych
gapiów.
Wygłosiłem krótką
przemowę ze stopni fontanny, wykonaliśmy kilka pamiątkowych zdjęć
i można było ruszać w trasę. Ostatecznie ruszyły w nią 22
osoby, które miały różne założenia co do trwania jej długości.
W naszym peletonie pojawiły się też trzy rowerzystki (Joanna,
Sylwia i Marysia) z zamiarem pokonania całej trasy. Wyróżniał się
także jadący na rowerze poziomym Marek.
Ulica Mazurska
wyprowadziła nas z miasta i jeszcze chwilę mieliśmy do rozpoczęcia
zdobywania pierwszych podjazdów na Wysoczyźnie Elbląskiej. Jak to
zwykle bywa peleton rozciągnął się na płaskim jadąc pod wiatr;
Roberto monitorował pędzącą czołówkę, a ja skupiłem się na
zamykaniu grupy.
Pierwszy podjazd za
Kamionkiem Wielkim okazał się trudną przeprawą dla uczestników i
grupa straciła łączność wzrokową ze sobą. Ale że wcześniej
zapowiedziałem, że pierwsza dłuższa przerwa będzie na Orlenie w
Braniewie to – myślę – że nikt nie odczuwał niepokoju z faktu
, że jedzie przez chwilę samotnie. Po podjazdach nastąpiły jak
wiadomo także zjazdy i w ten sposób szybko osiągnęliśmy
Tolkmicko. Czekała na nas jeszcze jedna wspinaczka do Pogrodzia, a
potem to już miały być mniej ekstremalne interwały warmińskiej
ziemi.
Nieco obawiałem się
stanu remontowanej drogi wojewódzkiej 504 na odcinku Pogrodzie
–Frombork, ale okazało się, że spora część nowej nawierzchni
jest już położona, a jazdę urozmaicały postawione tymczasowe
skrzynki sygnalizacji świetlnej. Tutaj też dostrzegłem kolegę
naprawiającego dętkę, ale nie potrzebował on pomocy i poradził
sobie we własnym zakresie.
We Fromborku
pożegnali się z nami zgodnie ze swoim planem Henryk i Łukasz
(pierwszym, który zjechał z trasy był Robert – jeszcze w
Elblągu, potem w Kamienniku Wielkim zawrócił Darecki) a my za
chwilę zameldowaliśmy się w Braniewie.
Na stacji benzynowej
odpoczynek trwał już w najlepsze, tutaj też dołączył do nas
Władek, który z tego miasta rozpoczął objazd województwa
elbląskiego. W nogach mieliśmy 50 km, była godzina 22:30. Przerwa
trwał dobre 20 minut w czasie której zawodnicy pojedli, popili i
odpoczęli. Tutaj też przeżyłem lekki szok poznawczy, gdy
poznałem ciężar roweru ( a właściwie sakw) rowerzystki Sylwii.
Podobno wzięła picie na całą drogę …
Bez zbędnego
zamulania ruszyliśmy dalej na północ w kierunku Gronowa. Spowolnił
nas jednak ośmiotorowy przejazd kolejowy na rogatkach Braniewa pod
którego szlabanami staliśmy dobre kilka minut. Wykorzystałem to do
zrobienia nocnych zdjęć peletonu.
Wiatr w międzyczasie
osłabł prawie zupełnie i odcinek do granicy z Rosją w Gronowie
pokonaliśmy ekspresowo. Po skręcie na Żelazną Górę pożegnaliśmy
się z dobrym asfaltem, który do tej pory mielimy pod kołami
naszych rowerów a zaczął się warmiński miszmasz.
Kolejny postój
nastąpił w Lelkowie, gdzie zmieniliśmy kierunek jazdy na
południowy, który z drobnymi odgięciami towarzyszył nam do
Kisielic. Wiatr stał się naszym sprzymierzeńcem, chociaż
nawierzchnie dróg nie zawsze pozwalały to wykorzystać.
Niebawem minęliśmy
uśpione Pieniężno (100 km – 1:30) i skierowaliśmy się na
Ornetę. Przed tym miastem nastąpiła walka z tracącą powietrze
dętką w rowerze Waldka i upartą oponą, która nie chciała jej
przyjąć. W końcu jednak wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Ekipa czekała na
nas w Ornecie, a że świt był z gatunku zimnych (tylko +6) to i
ruszyliśmy bez zbędnej zwłoki. Za Ornetą pożegnał się z nami
Andrzej, którego założeniem startowym było spędzenie nocy w
siodełku i przez Godkowo i Pasłęk wrócił samodzielnie do
Elbląga.
My tymczasem
mknęliśmy na Wilczęta. Tuż przed tą miejscowością wykonałem
kilka zdjęć klimatycznego wschodu słońca z nisko ścielącymi się
mgłami i wspaniałymi kolorami nieba. To jedna z tych chwil, kiedy
wiesz czemu nie warto spać, jak można jechać.
W Wilczętach
pożegnałem się z Marysią i jeszcze jednym bikerem, którzy
postanowili w tym miejscu zjechać do Elbląga. Maria jechała na
rowerze w stylu roweru miejskiego na którym jednak nie mogła
rozwinąć skrzydeł prędkości (chociaż zrobiła na nim kiedyś
250 km). Wiem jednak, że czeka na nią już rower szosowy, na
którym niebawem pokaże niejednemu facetowi plecy.
Samotnie pogoniłem
więc za oddalającą się grupą zasadniczą, którą dopadłem na
pasłęckim Orlenie (160 km – 5:00). Miałem ochotę na hot-doga,
ale okazało się, że grupa wyczyściła cały zapas ciepłych, a na
nowe trzeba byłoby czekać 30 minut. Zadowoliłem się więc kanapką
na ciepło i kawą.
Wiadomością z
gatunku nieprzyjemnych była informacja, że druga z naszych bikerek,
Sylwia, nie dotarła jeszcze do Pasłęka. Okazało się , że w
Wilczętach pojechała prosto i do Pasłęka jechała na około,
przez Młynary. Samotna jazda w nocy i na nieznanej trasie nie
podłamała w niej ducha i jak ją ujrzeliśmy można było ruszać
dalej. Z Orlenu chyba nie skorzystała :-).
Za Pasłękiem walkę
toczyliśmy ze zmasakrowanym asfaltem drogi wojewódzkiej 526 której
nawierzchnia mogła się chyba tylko podobać Karolowi, który jechał
na fullu z oponami 2,4. Cała reszta ekipy miotała się od pobocza
do pobocza w poszukiwaniu najrówniejszego toru jazdy. A ja zacząłem
zachodzić w głowę, czemu męczę się na Bocasie a Cube na oponach
2,1 i z amorem stoi w domu. Za rok tego błędu nie powtórzę :-)
Po dotarciu do ronda
w Przezmarku (190 km – 7:30) zarządziłem postój, bo istniało
ryzyko, że ktoś pojedzie prosto a należało skręcić w prawo.
Staliśmy dość długo, co Waldek wykorzystał na kolejną naprawę
dętki.
Wkrótce dojechała
reszta grupy, w tym Sylwia z Leszkiem. Zbliżał się czas
rozejrzenia się za miejscem, gdzie będzie można zjeść konkretne
śniadanie i nie miał to być Orlen.
Jako że Robert,
Lucjan i Marcin zameldowali się w Suszu sporo przed nami zostałem
poinformowany, że śniadanie w formie bufetu oferuje znana mi już z zeszłego roku Warmianka. W Suszu (210 km- 8:30)
odbywał się tego dnia triathlon i pewnie dlatego restauracja była
czynna od rana. Służby przepuściły nas warunkowo (jechaliśmy
chodnikiem) i wkrótce zasiedliśmy nad talerzami z jajecznicą,
pomidorami, ogórkami i innymi specjałami dalekimi od hot-dogów.
Ładowanie kalorii odbyło się za całe 17 zł od osoby.
Po śniadaniu
niektórzy zalegli na trawie, ale nie czas był na spanie czy
opalanie. Mieliśmy ponad godzinę opóźnienia w stosunku do planu
zakładającego przejechanie dystansu w 24 godziny brutto.
Kończyły się
powoli pagórki na naszej trasie i przez Kisielice oraz Trumieje
dotarliśmy do Gardei (250 km – 11:11). Słońce zaczęło już
bardzo mocno świecić i należało zadbać o odpowiednie chłodzenie.
W tym celu przydał się lokalny sklep, łaskawie czynny w niedzielę
niehandlową.
Za Gardeją czekał
nas zjazd w dolinę dolnej Wisły i tak rozpoczęła się jazda bez
żadnych wzniesień, czyli po Żuławach – kwidzyńskich – na
dzień dobry. Jako że jechaliśmy teraz na północ, wiatr zaczął
wiać nam w twarz, ale nie były to jakieś silne porywy.
Peleton był już
mocno porwany, tak że do Nebrowa Wielkiego (270 km – 12:17)
wjeżdżaliśmy grupkami. Pojawiły się znaki Wiślanej Trasy
Rowerowej, która niebawem będzie oznakowana w całym województwie
pomorskim. Pod jednym ze sklepów na przedmieściach Kwidzyna (Nowy
Dwór) zebraliśmy się w większą grupę i tak już podróżowaliśmy
do końca. W Kwidzynie odłączył się Robert , który miał
uroczystość rodzinną i o 18 musiał być już w Elblągu a wraz z
nim Lucjan i Marcin. Ten ostatni dołączy do nas na ostatnie 100 km
w Malborku.
A tymczasem
przejechaliśmy u podnóża warownej katedry w Kwidzynie i ruszyliśmy
w kierunku Wisły w Korzeniewie. Dalsza droga wiodła wzdłuż
królowej polskich rzek schowanej za wysokim wałem
przeciwpowodziowym. Na własne oczy ujrzeliśmy ją w Białej Górze,
czyli rozwidleniu z którego swój bieg rozpoczyna Nogat.
Za Białą Górą
(310 km – 14:38) zaliczyliśmy Piekło i nazwa tej miejscowości
dobrze też opisuje jakość asfaltu w jej okolicach i przy
Rezerwacie Las Mątawski. To już był prawdziwy dramat, bo do
łaciatego asfaltu, który towarzyszył nam na większości trasy,
doszły dziury. Tutaj nawet jazda slalomem okazała się dużym
wyzwaniem. Trzaski z mojego roweru dochodziły niesamowite. Na
szczęście nie rozpadł się.
Pora obiadowa
sprzyjała rozmyślaniom, co i gdzie by tutaj zjeść. Bliskość
Malborka ułatwiała planowanie, tylko że z powodu obsuwy czasowej,
nie chcieliśmy zasiadać w restauracji bo obiad dla takiej grupy
trwałby dobrą godzinę. Z uwagi na sporą liczbę osób
debiutujących na długim dystansie nie chciałem, aby nasza jazda
zakończyła się podczas drugiej nocy, kiedy to deficyt snu staje
się niebezpieczny.
Zatrzymaliśmy się
więc na rogatkach Malborka (Grobelno), gdzie jest jeden z
najlepszych Orlenów w naszych okolicach. Poza standardowym menu
można tam zjeść pierogi, wypić świeżo wyciśnięty sok, a nawet
wziąć prysznic jakby ktoś się uparł. Ja postawiłem na pierogi
ruskie i colę i to było dobre ;-)
Malbork (340 km –
16:55) i zamek obejrzeliśmy tylko zza perspektywy Nogatu i tyle
musiało wystarczyć. W Malborku dołączył do nas Marcin,
natomiast jazdę na trasie zakończyła Sylwia, która z powodu
kontuzji tutaj się wycofała w towarzystwie Leszka.
Przed nami było
ostatnie 100 km, z czego było wiadomo, że na ostatnich km wiatr
będzie nam sprzyjał. Była więc szansa na zobaczenie tablicy
,,Elbląg’’ za dnia.
Do Nowego Stawu
przez Kościeleczki prowadzi z Malborka nowa droga rowerowa z której
skorzystaliśmy. Takie rzeczy to tylko w pomorskim. Przez Nowy Staw
przemknęliśmy bokiem, nie zajeżdżając pod sławny ,,ołówek’’
jak i nie mniej sławnego ,,Jędrusia’’ ;-)
Postój zrobiliśmy
w Ostaszewie, gdzie uzupełnione zostały płyny. Bezalkoholowy
Żywiec smakował wybornie. Po przekroczeniu S7 w Dworku wjechaliśmy
w strefę oddziaływania zmotoryzowanych turystów podążających na
i z Mierzei Wiślanej. Wszak były to już wakacje i dodatkowo
jeszcze koniec długiego weekendu. Większość z nich zmierzała w
kierunku Gdańska i Elbląga, toteż do wyprzedzeń ,,na gazetę’’
nie doszło.
Jadąc równym i
dość szybkim tempem dotarliśmy do Mikoszewa (380 km - 19:00),
gdzie po postoju cateringowym grupa włączyła 5 bieg i czując
najwyraźniej bliskość mety przyspieszyła. Momentami jechaliśmy
z prędkościami 27-29 km/h, co sprawiło, że Mierzeję Wiślaną
do Sztutowa pokonaliśmy ekspresowo.
W Sztutowie
pierwszym zjazdem ruszyliśmy na Rybinę, bo to już nie był czas na
podziwianie mostu 4 pancernych i Szkarpawy. W zamian mieliśmy Wisłę
Królewiecką.
Zbliżał się
ostatni trudny odcinek przed nami, czyli wąska i ruchliwa droga
wojewódzka 502 do Nowego Dworu Gdańskiego. Nie chcąc jechać
oponami w większości szosowymi po płytach betonowych z Tujska,
trzeba było odcinek z Rybiny do Żelichowa pokonać w towarzystwie
blachosmrodów.
Obyło się bez
niebezpiecznych sytuacji, chociaż kilku kierowców spieszyło się
nadmiernie. W Żelichowie skręciliśmy na boczny asfalt i w spokoju
dotarliśmy do przedostatniego punktu kontrolnego w Nowym Dworze
Gdańskim (409 km – 20:36).
Przejechaliśmy
przez miasto bez zatrzymywania się, a na postój wybraliśmy
skrzyżowanie przed Marzęcinem. Dla bezpieczeństwa bowiem
(obawiałem się ruchu powrotnego znad morza na odcinku
Marzęcino-Kazimierzowo) zmieniłem koncepcję końcówki trasy i do
Elbląga postanowiłem wjechać od starą drogą krajową nr 7. W tym
celu Marzęcino uwieczniłem tylko na karcie pamięci aparatu, a
całą grupą ruszyliśmy w kierunku Solnicy.
Tam wjechaliśmy na
starą siódemkę, która jest wyposażona teraz w drogę dla rowerów
i ruszyliśmy w kierunku bielącego się wieżowcami na tle
Wysoczyzny Elbląskiej Elbląga. Piękny widok po dobie jazdy. W
Jazowej wjechaliśmy z powrotem do województwa
warminsko-mazurskiego, które 20 lat zastąpiło województwo
elbląskie. W Kazimierzowie odbiła na Bielnik II Joanna, ostatnia z
trzech rowerzystek które śmiało podjęły trud przejechania
maratonu. Jej jedynej udało się to za pierwszym razem. No, ale
trudno się dziwić, skoro dziewczyna potrafi przebiec non-stop 240km ale też dysponowała najbardziej stosownym do
tego rowerem!
W zamian dotarł do
nas Darecki, który miał do nas dołączyć o poranku w Pasłęku,
ale trochę mu się przesunęło. Ale co tam :-)
Chwilę potem
minęliśmy tablicę ,,Elbląg’’ co Karol skwitował uniesieniem
ręki w górę. Dobrze znam ten gest z moich różnych powrotów do
Elbląga i podejrzewam, że debiutujący na długim dystansie biker
czuł wielką radość i dumę.
Zatrzymaliśmy się
na skrzyżowaniu Trasy UE i Nowodworskiej aby wykonać pamiątkową
fotografię finiszerów. Była godzina 21:40, czyli nasze opóźnienie
w stosunku do planu wyniosło dokładnie 100 minut. Do zamknięcia
pętli w Braniewie szykował się Władek, bo tam rozpoczął jazdę
z nami. Niestety, musiał zrobić to samotnie. Reszta ekipy udała
się na zasłużony wypoczynek, chociaż ja zbyt długo nie pospałem,
bo już o 5:30 siedziałem z rowerem w pociągu do Ostródy.
Podsumowanie:
W jedną dobę
elbląskie grono ultrasów powiększyło się dwukrotnie. Do 7 osób
(Robert, Krzysiek, Mariusz, Leszek, Marek, Sławek, Marecki)
dołączyło drugie tyle (Joanna, Władek, Karol, Marcin K, Marcin B,
Wojtek i Roman). To było podstawowe założenie imprezy, aby
pozwolić i pomóc chętnym osobom do podjęcia wyzwania, które
tylko na pierwszy rzut oka wydaje się z gatunku ,,mission
impossible ‘’. Cel ten został osiągnięty w 200%.
Tak niespodziewany i
wspaniały odzew elbląskiego środowiska rowerowego zmusza wręcz do
podjęcia wyzwania organizacji maratonu w przyszłym roku. Kocham
taki mus :-)
Należy także
wspomnieć o osobach, które ruszyły z Placu Słowiańskiego z
zamiarem sprawdzenia najpierw jak się czują w jeździe nocnej, albo
na krótszym dystansie. To także wyszło bardzo dobrze i myślę, że
takie etapowanie długich dystansów jest najlepszym sposobem na
zostanie w pełni świadomym ultrasem i pokonanie w końcu bariery
1000 km.
Odrębny akapit
należy poświęcić naszym trzem rowerzystkom w peletonie. Sukces
Joanny nie dziwi, biorąc pod uwagę jej wielkie doświadczenie w
biegach maratonowych i znajomość własnych możliwości. Sylwia po
odchudzeniu roweru i jeździe bez sakw także nie będzie miała
większych problemów na długich dystansach. Jej bojowy hart ducha
wykona połowę roboty, nogi wykonają drugie 50 %. Marysia po
zmianie roweru na szosowy będzie w stanie jechać nieco szybciej i
wtedy także z tak mocną głową ukończy niejeden maraton.
Jeszcze raz dziękuję
Wam za wspólne spędzenie czasu na trasie i moc pozytywnych emocji.
Zapraszam na środowy afterek!
Już tylko godziny dzielą nas od startu maratonu dookoła dawnego województwa elbląskiego, który będzie dla kilku osób debiutem na rowerowym ultra, a dla kilku rozgrzewką przed głównymi imprezami tego sezonu. Trzymajcie kciuki za wszystkich!
W związku z imprezą powstał okolicznościowy znaczek wykreowany przez Marcina, zaś dla finiszerów będzie czekała stosowna odznaka PTTK wykreowana przez nie wiadomo kogo :-).
Po
odwiedzinach środka Europy (jednego z kilkunastu!)w Suchowoli na
Podlasiu chodziła mi po głowie myśl obejrzenia środka Polski. Ten
książkowy znajduje się w Piątku, a dokładnie 3 km dalej we wsi
Goślub, najnowsze wiadomości podają Nową Wieś pod Kutnem, a sam
pomnik postawiono w Piątku na skrzyżowaniu dróg wojewódzkich.
Po
tym długim wprowadzeniu, czas było stanąć wraz z Robertem na
elbląskim Placu Dworcowym w, nomen omen, piątek, i ruszyć w ciemną
noc ku centrum Europy i centrum Polski.
O
godzinie 18 ruszyliśmy w trasę nie doczekawszy się pomysłodawcy
terminu wyjazdu, czyli Mariusza. Jeszcze przed startem daliśmy
sobie czas, aby do Małdyt ustalić czy jedziemy najpierw do
Suchowoli, czy też może do Piątku.
Rozważania
te miały oczywiście związek z wiejącym od kilku dni niezwykle
sprzyjającym wiatrem z kierunków północnych. Jeżeli byłby to
wiatr północno-zachodni to Suchowola byłaby pierwsza, jeżeli
natomiast wiatr wiał z czystej północy to Piątek pierwszy szedł
na celownik. W piątek 1 marca wygrał wiatr z północy …
Inne
parametry pogodowe były równie eleganckie – brak opadów
jakichkolwiek, brak oblodzenia, brak śniegu, lekki mróz do -5
stopni maksymalnie. Robert zabrał kolarzówkę, ja pomykałem na MTB
ubranym w szosowe slicki. Taka szybka konfiguracja sprawiła, że
już o 20:50 siedzieliśmy w Ostródzie (70 km) na Orlenie, gdzie
uzupełniłem termos z herbatą i bidon. Nasiadówka związana z
kolacją trwała trochę długo, ale w końcu zebraliśmy się w
sobie i ruszyliśmy starą DK 7 w kierunku Olsztynka.
Przed
tym miastem zjechaliśmy z niej i kierując się na Działdowo dalej
pędziliśmy na południe. Średnia prędkość z jazdy dobrym
asfaltem dróg technicznych przy S7 i starą DK 7 wyniosła prawie 28
km/h.
Zaczęła
się ona obniżać po wjechaniu na DW 542, którą dojechaliśmy do
Działdowa (0:30, 132 km). Tam na Orlenie nastąpiło ponowne
tankowanie termosu i rozpytanie się o stan drogi w kierunku
Żuromina. Ta była OK, więc omijając Mławę ruszyliśmy po ukosie
w kierunku Żuromina i Sierpca.
Tutaj
też poczuliśmy moc wiatru, który momentami wiał z boku i spychał
nas na środek drogi. Że to był środek nocy, to nie miało to
większego znaczenia, poza takim, że Robert zaczął mocno marznąć.
Stało się to tak dokuczliwe, że na Orlenie w Żurominie (3:00, 170
km) informacja o sprzedaży tylko przez okienko mocno go wkurzyła.
Ruszył ogrzać się w kierunku lokalnego posterunku policji, a ja
przez okienko zamówiłem zapiekankę i kawę. Można to nazwać I
śniadaniem lub późną kolacją ;-)
Jak
już się najadłem, to pojechałem na policję szukać Roberta.
Odpoczynek jeszcze chwilę potrwał i ruszyliśmy dalej na południe.
Znowu pięknie wiało nam w plecy, a że były to okolice słynące z
licznych ferm drobiu to charakterystyczny smród towarzyszył nam
długo po ich minięciu. Przynajmniej spać się nie chciało :-)
W
Sierpcu (5:00, 205 km) nigdy jeszcze nie byłem nocą, więc
zatrzymałem się pod ładnie iluminowanym kościołem farnym,
któremu poświęciłem kilka chwil. Roberto w tym czasie grzał się
w klatce schodowej jakiegoś domu.
Dalsza
jazda prowadziła w kierunku Płocka, gdzie zamierzaliśmy
przekroczyć Wisłę starym mostem, bo nowy ma takie szerokie
dylatacje, że opona roweru szosowego cała się w nie chowa. Nie
trzeba wielkiej wyobraźni, jak spektakularną glebą może się to
skończyć. Zresztą, jest tam chyba zakaz jazdy rowerami ;-)
Orlenowski
komin produkujący białą chmurę widać było już chwilę za
Sierpcem, bo noc miała się już ku końcowi, ale zanim wjechaliśmy
do Płocka odwiedziliśmy jeszcze nieplanowanego Orlena w Lelicach,
gdzie zjadłem prawdziwe rowerowe śniadanie, czyli owsiankę i
wypiłem kawę. Ta owsianka to nowość w ofercie koncernu, ale
bardzo dobra nowość. Jedzie się na tym wybornie. I kosztuje tylko
4,49 zł w komplecie z gorącym mlekiem lub wodą, jak ktoś lubi.
W
Płocku (7:30, 245 km) odwiedziliśmy jeszcze piekarnio-cukiernię,
bo wiecie jak ciężko jest się oprzeć zapachom świeżego pieczywa
i bułek.
Opuszczając
Płock zrobiłem jeszcze kilka fotek i już byliśmy na DK 60, którą
myślałem jechać do Gostynina, a potem zjechać na DW 581 w
kierunku Kutna. Poranny szczyt komunikacyjny nie był zbyt
dokuczliwy, aczkolwiek taki pas rowerowy, jak widać w galerii, na
krajówce mógłby ciągnąć się dłużej…
Przed
Gostyninem zjechałem z głównej drogi w prawo, aby do miasta
wjechać inaczej. Zrobiłem to kilkaset metrów przed początkiem
obwodnicy tego miasta, co było słabą koncepcją ;-).
Do
tego na bocznej drodze skończył się asfalt i jak niepyszni
wróciliśmy na krajówkę, i tak wjechaliśmy do miasta.
W
Gostyninie (9:30, 270 km) nie znalazłem właściwych drogowskazów i
po jego przejechaniu wróciliśmy na ... DK 60. Wracać się już
nie chciało. Do
Kutna toczyliśmy się spokojnie i pod wiatr, bo ten zaczął w
międzyczasie wiać z południowego-zachodu, co idealnie komponowało
się z kierunkiem naszej jazdy od Piątku. Naprawę, nie pamiętam
tak korzystnego układu :-)
Zanim
jednak można było skorzystać ponownie z jego dobrodziejstwa
wjechaliśmy do Kutna (11:00, 300 km), gdzie zajrzeliśmy do centrum,
na rynek i obejrzeliśmy, kultowy w pewnych kręgach, dworzec PKP.
Dworzec po remoncie jest niczego sobie :-)
Z
Kutna ruszyliśmy do Nowej Wsi, gdzie w zeszłym roku stanął
centroid wyznaczając w ten sposób nowy środek Polski, z
uwzględnieniem wód terytorialnych. Punkt znajduje się na prywatnej
posesji, ale sympatyczny właściciel nie robił problemów z chęci
obejrzenia go z bliska.
Po
wykonaniu okolicznościowych zdjęć ruszyliśmy do oddalonego o 25
km Piątku, gdzie środek naszego kraju wyznaczono w czasach słusznie
minionych i bez uwzględnienia wód terytorialnych – podobno.
Bocznymi
drogami dotarliśmy do DW 702, która doprowadziła nas do centrum
miasteczka (13:00, 333 km, gdzie na skrzyżowaniu dróg stoi okazały
pomnik. Wcześniej, przez 8 km jechaliśmy sobie za traktorem
(starego typu) z przyczepą, korzystając z tunelu aerodynamicznego,
który sobą tworzył.
Tuż
obok pomnika stoi Orlen, ale my chcieliśmy czegoś innego do
jedzenia. Wskazano nam pizzerię Mefisto, która poza pizzami miała
obiady abonamentowe, dla nas niedostępne oraz jedną zupę,
gulaszową. Robert zrezygnował z zamawianie czegokolwiek, ja
zaryzykowałem tą gulaszową. Cóż, to nie była prawdziwa
gulaszowa, chociaż po cenie (5 zł za talerz), powinienem się tego
domyślić :-). Innych lokali w Piątku nie ma i pozostało nam
jechać do Łowicza, z nadzieją, że tam musi być jakaś
cywilizacja kulinarna.
Za
Piątkiem obejrzałem pierwszy raz z bliska zupełnie opustoszałe
bramki autostrady, na których nie było żadnej obsługi i hulał
wiatr. Wiatr, który ponownie nas napędzał na długich prostych w
kierunku Łowicza. Ostatnia przed Łowiczem ma około 10 km długości
– to lepiej niż na Żuławach Wiślanych! Droga ta jest obecnie
remontowana i ignorując znaki objazdu raz musieliśmy ulec, bo most
na rzece jeszcze nie był gotowy.
W
końcu jednak ukazało się centrum Łowicza (16:00, 370 km), w
którym po krótkich poszukiwaniach zasiedliśmy w pizzerii
Po-Drodze. Makaronów w ofercie nie było, chociaż nie … były.
Był żurek z makaronem i zupa barszcz czerwony z … makaronem. Zbyt
krótko żyję, żeby coś takiego już widzieć :-D.
Były
też pierogi ruskie i w sumie dało się z tego złożyć pożywny
obiad w dobrej cenie.
Pewnym
zgrzytem było pojawienie się właściciela (chyba?), którego
oburzyły nasze rowery stojące z boku w pustym lokalu i ślady błota
z butów na podłodze – pamiątki po obejściach przed Łowiczem.
Rowery wprowadziliśmy za zgodą obsługi, a zwracanie uwagi klientom
w temacie zabrudzenia podłogi jest zachowaniem niestandardowym. W
końcu za darmo tam się siedzieliśmy, a podłoga szorowarki nie
wymagała, tylko kilku ruchów miotłą. Czy innym gościom też
zwraca się tam tak uwagę?
W
Łowiczu, który nie wiedzieć czemu lokalizowałem w województwie
mazowieckim, a nie łódzkim, chciałem jeszcze obejrzeć bazylikę
katedralną. Znaleźliśmy ją bez problemu i po zrobieniu
zewnętrznych zdjęć świątyni pojechaliśmy w kierunku Sochaczewa.
Pojechaliśmy już na pełnym luzie, bo DK 92 ma piękne, szerokie
pobocze w sam raz dla rowerów. Ruch też był już weekendowy i
hałas bardzo nie dokuczał.
Na
rogatkach Sochaczewa skręciliśmy w kierunku Żelazowej Woli i
mijając centrum miasta skierowaliśmy się do celu mojej wycieczki w styczniu 2017 roku. Teraz o zwiedzaniu nie było mowy, zatrzymaliśmy
się tylko na jedno zdjęcie.
Dobiegała
końca doba od wyjazdu z Elbląga a na liczniku miałem zaledwie 413
km. Nie było już sensu jechać na wschód, bo głównym problemem
oprócz marznącego Roberta był fakt, że z okolic Suchowoli, a
konkretnie z Osowca-Twierdzy mieliśmy tylko jeden pociąg do Elbląga
w niedzielę. Z Kutna, jak był pierwotnie planowany powrót,
spóźnienie się na jeden pociąg nie skutkowałoby zostaniem do
poniedziałku na peronie. Do godziny 14 należałoby zrobić około
320 km, co biorąc pod uwagę nieznane drogi wzdłuż S8, jak i drugą
noc w siodle wydawało się zadaniem karkołomnym Poza tym Suchowolę to ja już widziałem i motywacji zbyt wielkiej nie miałem.
Przypomniało
mi się, że w Pruszkowie trwają mistrzostwa świata w kolarstwie
torowym, a że w Pruszkowie nigdy nie byłem, a tor tylko widziałem
kilka razy w telewizji rzuciłem hasło, aby tam pojechać i tam
przenocować. Roberto podchwycił tą koncepcję i przed Warszawą
skręciliśmy na Ożarów Mazowiecki i Pruszków.
Zawiodłem
się wyglądem toru z zewnątrz, bo sypiące się schody nie
przystoją narodowemu centrum kolarstwa podczas mistrzostw świata
zwłaszcza. Robert wszedł do środka, podczas gdy ja pilnowałem
rowerów i potwierdził, że w środku jest OK.
Po
tej wizji lokalnej wziąłem telefon w garść i zacząłem szukać
noclegu. W trzecim hotelu był wolny pokój trzyosobowy, w sam raz
dla dwóch bikerów i dwóch rowerów. Przybytek nazywał się Tadros
i tyle wystarczy. Resztę wyczytacie w Internecie ;-)
W
niedzielę Robert ruszył o poranku kupić bilety na PKP, a ja
dołączyłem do niego w okolicach dworca Warszawa Zachodnia,
pokonując samodzielnie drogę Pruszków-Warszawa. Łatwo nie było,
ale jak na Alejach Jerozolimskich skończyła się nagle ścieżka i
trzeba było jechać pod prąd, to lekko być nie mogło. Kontraruch
na takiej drodze to nawet mi się nie śnił :-)
Poświąteczna aktywność dobrze by mi dzisiaj zrobiła, ale padał deszcz i znowu zaległem. Może jutro. W końcu plan na 2018 rok został wypełniony :-)
Tymczasem pochwalę się nową odzieżą, która dotarła do mnie tuż przed świętami także Mikołaj spisał się na medal. Ciuchy w Elblągu są aktualnie unikatowe i sądzę, że w 2019 roku ten stan rzeczy powinien ulec zmianie, bo ileż może być smerfów w jednym mieście :-P
Żeby nie było, że w czasie przerwy świątecznej nie myślałem o rowerze, zapraszam Was serdecznie do lektury relacji z Maratonu Północ-Południe 2018 (razem z jazdą powrotną) która powstała właśnie wtedy. Naprawdę warto ;-)
O 1 w nocy ruszamy w trasę opuszczając zaspany Złoczew.
Niebawem przejeżdżamy przez Stolec, miejscowość, która budziła mój uśmiech już
na etapie uczenia się trasy maratonu. Biorąc pod uwagę panujące ciemności,
można by strawestować, że byliśmy w czarnej d...ie.
W prawdziwej czarnej d… znalazł się w Osjakowie Stasiu,
który ze spokojem mi tam zakomunikował, że na kwaterze w Złoczewie zostawił …
portfel. 25 km w plecy x 2 to 50 km w gratisie. To się nazywa dokręcanie do
1000 km ;-). Ryzyka, że portfela nie znajdzie, nie było także nie musiał
szaleńczo pędzić.
Pożegnałem zatem kolegę, obiecując sobie ponowne spotkanie i
ruszyłem ku wschodzącemu słońcu.
Zatrzymałem się w Pajęcznie aby uwiecznić elegancko iluminowaną szkołę.
Od Nowej Brzeźnicy poruszałem się drogą znaną z maratonu-pielgrzymki
do Częstochowy, który w dawnych czasach posłużył do uzyskania kwalifikacji do
pierwszego BB Tour 2010. Nie trwało to jednak długo, bo trasa MPP jest zawsze
układana z maksymalnym ominięciem dużych miast i rozpoczęło się wielkie mijanie
Częstochowy.
W Nowym Broniszewie zarządziłem sobie przerwę śniadaniową
przy lokalnym sklepiku z ciepłymi pączkami, drożdżówkami i kefirem w roli
głównej. Po śniadaniu byłem gotowy na
jurajskie podjazdy.
Przecudnej urody pogoda dodawała mocy i można było się
zacząć zastanawiać, gdzie tutaj najlepiej szukać serwisu rowerowego. Po głowie
chodziło mi Zawiercie, którego opłotkami prowadziła trasa ale jak to na
opłotkach – poza sklepami spożywczymi niczego tam nie znalazłem. A do centrum
szkoda było mi czasu, aby zjeżdżać. Zapowiadała się trzecia nocka w trasie i to
w pełnych górach, więc cenna była każda minuta.
Pierwszy raz tak naprawdę przemierzałem Jurę Krakowsko-Częstochowską
więc z ciekawością rozglądałem się na boki, fotografując różne obiekty, które
zobaczyć możecie w galerii.
Rozpoczęła się jazda interwałowa, a pierwszy podjazd który
utkwił mi w pamięci to wspinaczka od Złotego Potoku w kierunku Niegowej. Dobre
asfalty pozwalały, mimo awarii, puścić się z góry bez zbędnego hamowania.
Podjazdy swoim charakterem przypominały Wysoczyznę Elbląską, więc czułem się
jak u siebie.
Niebawem przekroczyłem CMK pod Górą Włodowską i w
oczekiwaniu na ewentualne Pendolino zjadłem sobie II śniadanie ekspresu się nie
doczekawszy. Zaraz potem były Włodowice w których zaliczyłem krótką skuchę
nawigacyjną, bo drogowskazy na zamek w Morsku brzmiały interesująco. Ten jednak
musi poczekać na moje odwiedziny jeszcze jakiś czas.
Niebawem przeleciałem przez wspomniane peryferie Zawiercia i
rozpocząłem lekką wspinaczkę w kierunku zamku Ogrodzieniec. Ten akurat już
miałem okazję w tym roku widzieć, więc pokusa turystyczna postoju zmalała. A że przed
Podzamczem doszedł mnie w końcu Stasiu w doborowym towarzystwie Anity to i o postoju zupełnie zapomniałem.
Wspólnie dojechaliśmy do Podzamcza, a chwilę potem do
Ogrodzieńca i pojawiliśmy się na DW 791 prowadzącej w kierunku Olkusza.
Skończyła się cicha jazda, bo droga była już opanowana przez poniedziałkowo
obudzone blachosmrody.
Po minięciu tablicy oznajmującej wjazd do województwa
małopolskiego, ostatniego na trasie MPP, pojawił się elegancki podjazd na
którym zostawiłem daleko w tyle Anitę i Stasia. Potem czekał szybki przelot
przez Klucze z fabryką chusteczek, papierów, ręczników i innego ustrojstwa
kuchenno-łazienkowego i kolejna wspinaczka do Olkusza oraz szaleńczy zjazd tamże.
Pojawiły się też drogowskazy kierujące na Pustynię Błędowską,
którą kiedy tylko miałbym odpowiedni zapas czasu, odwiedziłbym na pewno. Cóż,
zapasu nie było …
W Olkuszu wykorzystałem wiedzę mieszkańca, który wskazał mi
serwis rowerowy, znajdujący się idealnie przy trasie maratonu. Do tego w
pobliżu miałem Biedronkę, McDonalds, Circle K i jeszcze centrum handlowe na
dodatek. A pora była wybitnie obiadowa :-)
W serwisie Gianta głośnym okrzykiem oderwałem serwisanta od jakiegoś koła i na jednym
wdechu opowiedziałem mu swoją historię. Skupiłem się zwłaszcza na tym, że czas
leci. O dziwo zrozumiał mnie całkowicie i już po chwili moje koło siedziało w
centrownicy. Ja zaś ruszyłem na obiad w kierunku złotej litery M, bo nie ma to
jak 1000kcal Big Mac’a z frytkami. Nie zapomniałem też o chłopaku wymieniającym
mi ekspresowo szprychę, bo usługi ekspresowe muszą być bez dwóch zdań
odpowiednio wynagradzane.
I tak to spokojnie pałaszując obiad przyglądałem się pracy
profesjonalisty wartego w tej sytuacji każdych pieniędzy i każdego posiłku
:-).
Już po chwili dysponowałem w pełni sprawnym rowerem i
hamulcem z tyłu też. Można było opuszczać Olkusz i ruszać dalej na południe. Na
celowniku była Trzebinia – nie muszę dodawać, że były to okolice zupełnie mi
dotychczas nieznane.
Droga do niej prowadziła raczej z góry, bo Jura została już
z tyłu, a trasa maratonu zbliżała się do doliny Wisły pod Zatorem.
Uatrakcyjnieniem banalnego i nadal samotnego pedałowania był telefon od Roberta
Janika w sprawie lokalizatora, który – jak to u mnie robi się już tradycją –
zamilkł. Powodem był brak zasilania i Robert zasugerował, aby podłączyć go do
mojego powerbanka. Na nim miałem już ładowaną komórkę oraz własny GPS, więc
trudno było tę prośbą spełnić.
Na konieczność dokumentacji trasy rozpocząłem fotografowanie
punktów kontrolnych, czyli sprawdzoną od czasu MRDP 2013 najlepszą metodę kontroli
przejazdu trasy. Ta elektronika nas kiedyś zgubi …
Za Trzebinią trasa już zupełnie się wypłaszczyła i do Wisły
pod Zatorem dotarłem szybko i sprawnie. Królowa w tym miejscu jest wąska i
niepozorna, zupełnie niepodobna do jej wersji na Żuławach Wiślanych. Wiedziałem
też, że od tego momentu czeka mnie już tylko jazda w górę. Lekko licząc 150 km
podjazdów ;-)
Najpierw jednak czekała DK 44, której trzy kilometry trzeba
było zaliczyć. Warto jednak było, bo most kolejowy na Skawie w jej pobliżu wart
było rzucenia okiem. Skawę miałem
zresztą okazję jeszcze oglądać, bo doliną tej rzeki jeszcze jakiś czas
prowadziła trasa.
Od punktu kontrolnego w Woźnikach płaskie się skończyło i
zacząłem zbierać metry pionowe. Woźniki, a potem zwłaszcza Witanowice – na
szczycie których zdałem relację telefoniczną z imprezy mojej rodzince, dały mi
odczuć trudy imprezy.
Trochę żałowałem, że trasa omija Wadowice, które były na
wyciągnięcie ręki, ale ideą tego maratonu jest jak najstaranniejsze omijanie
dróg krajowych. Turlałem się więc drogami bocznymi, kilka razy borykając się
nawigacyjnie i zasięgając języka w mapach smartfona, którego od dwóch tygodni starałem
się nauczyć i okiełznać.
Zmęczenie zaczęło narastać.
Do tego stopnia, że przed zjazdem, którego nie byłem pewien, wolałem
zajrzeć do gospodarstwa i upewnić się, że jazdę w dobrym kierunku. I tak to w
końcu dotarłem do znanego dotychczas z okien pociągu zbiornika retencyjnego na
Skawie Świnna Poręba, tudzież Jeziora Mucharskiego.
Odpoczywając przed najlepszymi pojazdami trasy MPP zrobiłem
krótką sesję fotograficzną, podczas której dojechali Anita i Stasiu, których
nie opuściłem już prawie do samej mety.
Wspólnie pokonaliśmy podjazd do Tarnawy Wyżnej i przez
Krzeszów zjechaliśmy do Stryszawy. Na tym zjeździe 1-2 centymetry dzieliły mnie
od gleby życia, kiedy to przy prędkości dobrze ponad 50 km/h dostrzegłem w
zapadającym zmroku jedyną chyba dziurę na trasie całego maratonu usytuowaną na
środku drogi. Nie jechałem jeszcze na
lampach PROX’a i dlatego zobaczyłem ją w ostatniej chwili. Przednie koło ją
ominęło, natomiast tylne złapało krawędzią obręczy.
Oględziny w Stryszawie pod sklepem, gdzie zrobiliśmy zakupy
na noc i ubraliśmy się stosownie do okoliczności, przyniosły wiadomość, że mam
pękniętą obręcz. Szprychy wytrzymały.
Chyba wolałbym na odwrót :-)
Tymczasem rozpoczął się podjazd na przełęcz Przysłop między
Stryszawą a Zawoją. Robiłem ją już dwa
razy, ale zawsze od strony Zawoi. Teraz
nowy asfalt znacznie ułatwił pojazd, a zjazd z uszkodzoną obręczą i tak był
spokojny. Zawoja, podobno najdłuższa i największa wieś w Polsce faktycznie
ciągnęła się i ciągnęła, a wraz z nią podjazd pod przełęcz Krowiarki, czyli
zdobywaliśmy Babią Górę. Prawie. Na
przełęczy byliśmy o 22. Pierwotny plan przewidywał bycie o tej porze już na
mecie zawodów do której było stąd 80 km …
Chwilę potem rozpoczął się zjazd, z którego pamiętam
przeraźliwe zimno i to nie w palce dłoni, które są moim najsłabszym punktem
cieplnym w niskich temperaturach, ale całego ciała. Zupełnie nie pamiętam, jak
dotarłem do Jabłonki, ale pamiętałem, żeby skręcić w kierunku Orlena
znajdującego się w tej miejscowości i nie pojechać DK7 na Słowację.
Na Orlenie czekająca ze Stasiem Anita poratowała i chyba
zasponsorowała małą kawę, bo ze mną było całkiem słabo i kryzys trwał w
pełni. Grzali się tutaj też inni bikerzy i niebawem spora grupa ruszyła na
ostatnie kilometry. Ja wraz z nimi, bo kawa poczyniła cuda. Przez Czarny
Dunajec przejechaliśmy bez zatrzymywania rozpoczęliśmy jazdę bokami w kierunku
Zębu. Jazda łagodnym podjazdem
zakończyła się ostrą wspinaczką do wsi Kamila Stocha, podobno najwyżej
położonej w Polsce.
Do szału doprowadzał mnie oświetlony koniec podjazdu, bo z
dołu to wydawało się, że wspinamy się prosto do nieba. Lampy były tak
nierzeczywiście wysoko, że koniec wspinaczki wydawał się nieosiągalny. W końcu
jednak Ząb został zdobyty i nastąpił zjazd do Poronina. Ktoś tam sugerował aby
olać mijankę i tory kolejowe pokonać skrótem pieszym, ale większość pojechała
zgodnie z wytycznymi orgów.
W Poroninie ciężko było poznać co się dzieje i jak jedziemy,
bo miasteczko było rozkopane ale w końcu je opuściliśmy kierując się na Murzasichle. To miał być ostatni konkretny podjazd na
trasie i wjazd na teren TPN.
Ciągnęła się ta wieś i ciągnęła, ciągnęliśmy się i my, aż
wreszcie ja odpadłem. Stwierdziłem, że muszę położyć się spać na chwilę, bo
inaczej nic z tego nie będzie. Stasiu i
Anita byli odmiennego zdania, ale ja już ich nie słyszałem. Zaległem na przystanku w pozycji
regulaminowej i zasnąłem.
Za długo nie pospałem, bo połowa września to już nie jest
pora na spanie saute w górach. Siadłem
na siodełku, ale to jeszcze nie było to. Dla urozmaicenia ruszyłem ,,z buta’’
do skrzyżowania z drogą Zakopane-Łysa Polana. I tak to pieszo wszedłem na teren
Tatrzańskiego Parku Narodowego, ale biletu nie kupowałem.
To tuptanie obudziło mnie dokumentnie i od drogowskazu: Łysa
Polana 12, byłem już gotowy jechać. Bliskość mety była już wyczuwalna i w ciągu
godziny dotarłem do celu, czyli Schroniska Głodówka w Bukowinie Tatrzańskiej.
Zalogowałem się w biurze zawodów we wtorek o 5:10 (3 godziny
50 minut przed upływem limitu 72 godzin) i po konsumpcji dwóch żurków oraz
odebraniu medalu ruszyłem na pokoje, dołączając w pokoju do pogrążonego w śnie Łukasza
Tymoszuka, czyli forumowego Yoshko, który
dotarł na metę nieco szybciej razem z Anitą Ignaczak i Stasiem Piórkowskim o
godzinie 4:00.
Wstający powoli dzień nie utrudniał szybkiego zaśnięcia, za
to niezłym przerywnikiem było wejście jednego z organizatorów bodajże około godziny 8 z
grzeczną sugestią szybkiego opuszczenia pokoju i przeprowadzki do innego, bo,, inna
grupa, rezerwacja i ogólnie wypad’’. To była jedyna rysa na perfekcyjnie
zorganizowanym maratonie, bo dalsze spanie po przejściu do innego budynku schroniska
już nie mogło się powieść.
Nie było jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło ruszyłem
na śniadanie, potem na oscypki nieopodal schroniska, następnie lekki spacer a
potem na obiad w schronisku. Wszystko to w bezpośredniej bliskości urzekającej tatrzańskiej
panoramy i powietrza. Integrowałem się
też z przybyłymi na metę nieco po limicie Arkiem (Wąski) i Karoliną (Linus),
Stasiem i Anitą oraz kilkoma innymi osobami, które jeszcze w schronisku przebywały.
W końcu nadszedł czas na pożegnanie się, spakowanie dobytku i
wyruszenie do Krakowa na pociąg do domu. Z Zakopanego bowiem pociągi nie
jeździły, a nawet gdyby jeździły to ja już miałem bilet z Krakowa kupiony.
Zapowiadała się czwarta nocka w trasie, okrężnej trasie do stolicy Małopolski.
Byłem gotowy, pomimo pękniętej obręczy …
Maraton Północ-Południe to jedna z imprez integracyjnych
Forum Podróżerowerowe. info. Obserwowałem jego inaugurację w roku 2016, w roku
2017 ruszyłem z ekipą obejrzeć ,,na żywo’’ start imprezy z Helu, a w roku 2018 przyszedł
czas na pełną integrację z malowniczą trasą z Helu do Bukowiny Tatrzańskiej.
Wydawało mi się, że kilka osób z Elbląga da się namówić na
udział w tej imprezie, ale chłopaki wybrali łatwiejszą opcję roku 2018, czyli
maraton BB Tour. I w ten sposób pozostało mi samodzielnie reprezentować Elbląg.
Czułem ciężar odpowiedzialności na sobie ;-)
Na Hel wybrałem się dzień wcześniej standardowym środkiem
transportu, czyli PKP, i zamieszkałem w Hotelu Cassubia. Na początek Polski
dotarł też Robert, który zamierzał potowarzyszyć mi kilka kilometrów na trasie
i zaliczyć dwie nowe ulice Księżycowe na Kaszubach. Zamieszkaliśmy razem w
jednym pokoju. Odebrałem pakiet startowy
w którym wyróżniała się stylowa czapeczka kolarska.
Po twardo przespanej nocy – pomimo bliskości hałasującej
stacji PKP – ruszyliśmy na poszukiwanie dobrego źródła śniadania. Okazała się
nim cukiernia blisko dworca, czynna już od 7 rano. Kawa, herbata, drożdżówki i
własne musli musiały wystarczyć na początek pracowitego dnia.
Kilka minut po ósmej dotarliśmy na miejsce startu maratonu
wyznaczone pod latarnią morską na Helu.
Po dwóch nieudanych MRDP powinienem czuć do ruszania spod latarni
morskich niechęć, ale nie należy przecież ulegać stereotypom. Z każdą minutą
przybywało zawodników, ujrzałem też kibiców z Elbląga, którzy jechali nocą na
swoich rowerach poziomych. Pojawił się radiowóz Policji, co wskazywało, że
start tuż, tuż. Nastąpiła krótka odprawa i o 9 ruszyliśmy w Polskę.
Jak podają statystyki, ruszyło 71 osób, z czego –
uprzedzając nieco fakty – na metę nie dotarły 3, a czwarta była od tego
niedaleko...
Spokojnym tempem, niemającym jednak wiele wspólnego z tym
podanym w komunikacie startowym (25km/h), a oscylującym bardziej przy 35 km/h
grupa ruszyła w kierunku Jastarni, gdzie radiowozy i karetka miały się z nami
pożegnać w miejscu lotnego startu ostrego.
Czułem się bezpiecznie jadąc tuż przed karetką, gdyż taka
prędkość mogła być dla mnie zabójcza:-). Razem ze mną jechali przez chwilę, Wojciech
i Piotr Łuszcz, wyposażeni w stylowe kuferki, no ale nie tak stylowe jak mój
Piknik ;-). Chłopaki zjechali w kierunku morza i tyle ich widziałem; pozostało
mi dojść koniec peletonu. O kibicach z Elbląga dyplomatycznie nie wspomnę, bo
ostatni kontakt z nimi miałem jeszcze na ulicach Helu.
I tak to jadąc szalonym tempem po godzinie byłem już we
Władysławowie, gdzie przy stacji Circle K czekał na mnie Robert, a poziomi
Marek i Zbyszek pomachali mi na pożegnanie.
Za chwilę zjechaliśmy z głównej drogi i elegancką drogą dla
rowerów pędziliśmy na południe nadziewając się na kontrę przeciwnego wiatru,
który odczuwalnie spowalniał. Zaczęły się zmarszczki Kaszub północnych mające
swoją kulminację na pięknym podjeździe z Czymanowa do Gniewina, gdzie natknęliśmy
się na pierwszych ,,tuptusiów’’. Po drodze dogoniliśmy Stanisława
Piórkowskiego, z którym przyjdzie mi przejechać wspólnie wiele kilometrów – ale
to później.
Na przedmieściach Bolszewa zatrzymaliśmy się z Robertem na
pierwszy posiłek w sklepie i uzupełnienie płynów. Chwilę potem czekało nas
kilka emocjonujących inaczej kilometrów DK 6 aż dotarliśmy do Luzina, w którym
zakończyliśmy kibicowanie na trasie MPP 2017. Teraz jechaliśmy dalej a Robert
na swoje Księżycowe uciekł ode mnie w Niedźwiadku.
I już samotnie pokonuję zjazdy i podjazdy serca Kaszub,
walcząc z pokusą fotografowania co ładniejszych landszaftów. Pokusa kilka razy
okazuje się silniejsza, ale tylko kilka razy. Solidny obiad planuję w Stężycy,
gdzie znam dobrą pizzerię z wcześniejszych wyjazdów. Tam idzie szybki atak na makaron zapiekany z
serem. Poprawiam to sałatką i ruszam dalej.
Niebawem docieram do płonącej Kościerzyny aby rozpocząć nowy dla mnie odcinek do Wdzydz Kiszewskich.
Spoglądam na obwodnicę tego miasta na DK 20 i ciesząc się ze znacznie
mniejszego ruchu samochodowego wbijam się w lasy, które doprowadzą mnie do
Wdzydz. Tam mam w planie obejrzenie z dołu wieży widokowej, której nie było, gdy
wiele lat temu byłem tam rowerem pierwszy raz.
Zanim jednak ujrzałem Wdzydze ujrzałem i poczułem pękniętą
szprychę oraz bijący hamulec tylnego koła. Wróciły koszmary pękających szprych
z MRDP 2017 oraz pękniętej obręczy z P1000J 2018. Poczułem, że mam wyraźnego
pecha :-/. Było sobotnie popołudnie i perspektywa kilkudziesięciu godzin jazdy
do otwarcia serwisów rowerowych w poniedziałek o 10 rano.
Rozpiąłem tylny hamulec i ciesząc się, ze teraz płaska
Polska przede mną potoczyłem się dalej. Toczyłem się dość sprawnie, bo niebawem
dotarłem do rowerzysty na MTB, który na mój widok jakby dostał szpilę w tyłek,
bo ruszył dynamicznie do przodu. Takich okazji to ja nie przepuszczam ;-).
Nie bacząc na ryzyko pękania dalszych szprych ruszyłem za
nim w pogoń i po dojściu jechałem sobie tuż za nim. Niebawem rozpoczęła się
nasza rozmowa, podczas której Marcin z Wiela powiedział, że zna dobry serwis z
Brus, który może będzie miał ochotę na dojazd do Czerska i wymianę szprychy. Od
razu chłopaka polubiłem i zadeklarowałem ekstra napiwek.
Podczas gdy on wykonywał telefon, ja obejrzałem wieżę
widokową i lekko się zamotałem z kierunkami we Wdzydzach, wbijając się w jakieś
szutry i jeszcze szybciej wracając do Marcina, który niestety nie miał dobrych
wiadomości, bo w sobotni wieczór serwis nie odbierał telefonów.
Cóż więc, trzeba był ruszać dalej. W Wielu pożegnałem się z
kolegą, wyraźnie zafascynowanym maratonowymi opowieściami i snującym plany
startu w takiej imprezie. Zostawiłem mu swój telefon na wszelki wypadek – jakby
serwis odpowiedział – ale wiedziałem, że w sobotę to ludzie mają ciekawsze
zajęcia niż serwisowanie roweru i to na wyjeździe.
Niebawem pojawił się Czersk i pyknęło 200 km na liczniku.
Zaczęła się pierwsza nocka w trasie, podczas której zatrzymałem się w Tucholi
na uzupełnienie płynów. Za Tucholą trasa skręcała w mało intuicyjnym miejscu na
południe, więc skorzystałem z nawigacji grupy bikerów, która wyprzedziła mnie
po drodze. I tak do Nakła nad Notecią toczyliśmy się po różnego rodzaju
asfaltach.
Od tego miasta nawierzchnia już jest OK i jazda nie
przyprawia o ból głowy z powodu szprychy. Nad ranem stołuję się w Łabiszynie na
Orlenie, gdzie zapodaję sobie nowość ,,żywieniową’’ w moich jazdach
maratonowych o nazwie Kofactin (miałem ze sobą) oraz zapiekankę w ramach
wczesnego śniadania. Zestaw zostaje
poprawnie przyjęty przez organizm i można jechać dalej. Na tej stacji spotykam
innych zawodników oraz zawodniczkę, ale ich numery umykają w mrokach nocy.
Powoli zaczyna świtać i z nowym dniem jedzie się tak jakoś
inaczej. Zwłaszcza, że jest to dzień moich urodzin, a doprawdy trudno sobie
wymarzyć lepszą imprezę dla bikera niż maraton :-). Postanawiam sobie nie
żałować urodzinowych prezentów … żywieniowych. Chociaż najchętniej otrzymałbym
szprychę z serwisem :-).
Przed Słupcą moim oczom ukazują się Wąski i Linus, czyli
Arek i Karolina z którymi będę się jeszcze wiele razy tasował na trasie, a i
razem jechał też. Mija też pierwsza doba
jazdy podczas której wykręcam 410 km co jest jednym ze słabszych wyników w
historii. W Słupcy motam się na rondzie nie dostrzegając bocznej drogi i
wbijając się na DK 92 oraz na Orlen przy okazji. W obroty idą hot-dogi i sok bo
mi głód wzrok upośledza.
Na niebie gości słońce, w plecach mam wiatr a pod kołami
dobry asfalt i rośnie we mnie nadzieja, że może doturlam się do
poniedziałkowego otwarcia serwisów rowerowych. Tymczasem pokonuję płaskie
okolice przed Kaliszem zastanawiając się, co też rowerowego zjem w tym dawnym
mieście wojewódzkim.
Te rozważania kończą się w miejscowości Chocz, gdzie
dostrzegam małą Restaurację Piotruś przy samej drodze; co ważne z ludźmi w
środku. Zasiadam więc do stołu i ja, zamawiam rosoły z makaronem i poprawiam
mało rowerowym dużym kotletem z ziemniakami. Urodzinowy obiad w Choczu –
bezcenne! Tak taniej restauracji to jeszcze nie widziałem.
Niebawem osiągam Kalisz wraz z grupą pod przewodnictwem
Anity Ignaczak i Stasia Piórkowskiego. Podczepiam się pod nich, żeby nie błąkać
się zbytnio po ulicach, ale jak widzę że zmierzają na przerwę obiadową to
dyskretnie opuszczam towarzystwo, bo obiad to ja już mam w sobie.
W nogach mam też 500 km i o 15:30 wyjeżdżam z Kalisza.
Zaczyna się jazda po zupełnie dziewiczych dla mnie drogach, tak bocznych jak
tylko możliwe i tak miejscami nierównych, że znowu wraca strach o tylne koło.
Toczę się spokojnym patataj i w ten sposób dochodzi mnie
Stasiu Piórkowski z którym przemierzę większość pozostałych kilometrów
MPP. Szybko ustalam, że planuje on
nocleg podczas drugiej nocy w trasie, co jest też zgodne z moimi zamiarami.
Zdradza mi patent na dobre spanie w … klasztorach.
Jak dla mnie może być, chociaż czy zakonnicy (zakonnice) się nie
wystraszą? Na horyzoncie pojawia się
Złoczew, godzina jest nienajgorsza na początek snu, bo dochodzi 19, czyli
wieczorynka i lulu. Wbijamy się do klasztoru … kamedułek. Stasiu melduje się w
furcie i zaczyna negocjacje. Ja trzymam kciuki. Sprawa idzie całkiem dobrze,
ale pojawia się nie wiadomo skąd pijany facet. Siostra przełożona myśli, że
jest on z nami i cały nocleg szlag trafia. Żadne argumenty już nie dają rady.
Udajemy się więc na dalsze poszukiwania i znajdujemy salę
bankietową Grażka z poprawinami w akcji. Deklarujemy, że nam to zupełnie nie
przeszkadza i razem z rowerami ładujemy się do pokoju. Ustalamy z właścicielem
szczegóły wyjścia w środku nocy i po szybkim prysznicu oddajemy się we władanie
Morfeuszowi.